piątek, 12 kwietnia 2013

8. Thei'de

     Dzięki Sha-uni Czerwony dobrze wiedział, gdzie przetrzymywano starca, którego złapała. Po tym jak opowiedział jej o sobie, pomijając oczywiście drobny szczegół noszenia czerwonej zbroi, wypytał dziewczynę dyskretnie, by nie wzbudzać jej podejrzeń. Nie chciał wtajemniczać Sha-uni w swoje plany. Postanowił, że uwolni więźnia sam, bez przemocy i rozlewu krwi, o ile to będzie możliwe.

   Dom Sha-uni znajdował się w stolicy, która była pięknym, starannie przemyślanym miastem zbudowanym na planie okręgu. Wszystkie ulice promieniście przecinały miasto, prowadząc na wielki plac w centrum. Jeśli planowano rozbudowę, to zawsze dodawano nowy okrąg na zewnątrz miasta. Trapezowate budynki lśniły bielą, bo wybudowano je z jasnego kamienia podobnego do ziemskiego marmuru.
     Wchodząc w atmosferę Yautjalu, bezpośrednio nad stolicą, Czerwony miał wyjątkową okazję podziwiać geniusz yautjańskiej myśli zagospodarowania przestrzennego.
   - Cholera, wygląda jak wielka, biała tarcza na zielonej ścianie - wykrzyknął rozbawiony. - Aż się prosi, żeby przywalić w sam środek jakąś atomówką - dodał, uruchamiając jednocześnie system namierzania.
Nagle alarm zawył niemiłosiernie głośno, a wygaszone do tej pory ekrany monitujące systemy obronne rozbłysły gwałtownie jasnym, ostrzegawczym światłem. Statek Czerwonego namierzany był ze wszystkich stron. Naziemna tarcza rakietowa rozpoczęła odliczanie, wewnętrzne systemy statku połączywszy się z nią, poczęły wskazywać odmierzany czas. Czerwony wpadł w panikę.
   - Pauk! Co jest?! - krzyknął, przerażony perspektywą zbliżającej się śmierci. W szoku uruchomił kamuflaż statku, jakby to miało mu pomóc.
   - Tu Yautjańskie Jednostki Obrony Planetarnej, mówi  centurion Mak-disz. Jeśli za dziesięć nunji nie wyłączysz swoich systemów namierzania, zostaniesz zestrzelony. Powtarzam, wyłącz systemy namierzania statku - rozległ się beznamiętny głos.
   - Ale ja wcale nie chciałem, tak tylko... - począł się tłumaczyć sprawca czerwonego alarmu, dezaktywując wspomniany system.
   - Kamuflaż też możesz wyłączyć - powiedział głos z drugiej strony i, nim połączenie zostało przerwane, Czerwony usłyszał jeszcze - co za idiota.
Krew w młodym Wojowniku zawrzała, a pięści zacisnęły się tak mocno, że aż pobielały mu knykcie.
    - Debil - wycedził przez zaciśnięte zęby.
W tym momencie głośnik ponownie się ożywił, lecz tym razem popłynął z niego kobiecy głos.
   - Kontrola lotów, skanujemy twoje ID. Pozostań na obecnej wysokości, aż do momentu zakończenia procedury.
   - A niech to - syknął Czerwony. Jego twarz przybrała skupiony i poważny wygląd, a palce z niewiarygodną wręcz szybkością poczęły poruszać się po dotykowym ekranie. W kilka sekund przypisał swojemu pojazdowi ID jedynej znanej mu osoby, która miała prawa lądowania na Yautjalu, chociaż z nich nie korzystała.
   - Witamy ponownie - odezwał się ten sam kobiecy głos. - Proszę się kierować do okręgu piątego, sektor ha, stanowisko piętnaste. Życzymy udanego pobytu.

Na monitorze po prawej zajaśniała mapa Yautu, z wyraźnie oznaczonym miejscem lądowania. Wyjątkowo niedogodnym miejscem, zważywszy na cel przybywającego. Piąty kręg od centrum to jakieś półtorejgodziny szybkiego marszu, może być kiepsko, jeśli coś pójdzie nie tak.  Mimo wątpliwości Czerwony posadził swój statek w wyznaczonym miejscu. Ze zbrojowni zabrał krótki miecz, dysk i ostrza nadgarstkowe, a czerwoną zbroję okrył długim płaszczem z kapturem. Tak przygotowany stanął przed włazem, zrobił dwa głębokie wdechy i otworzył wyjście. Blask dnia na chwilę go oślepił.
    - Kontrola celna - usłyszał tan sam znudzony ton głosu, co przedtem. Widać urzędnicy wszędzie są tacy sami.
   - Co? - zdziwił się Czerwony, stając na przeciw dwójki Celników, mężczyzny i kobiety. Mężczyzna spoglądał na niego ponuro, w dłoni trzymał niewielki, przeźroczysty niczym szyba, monitor. Kobieta była wysoka, barczysta i wyglądała jak kulturystka, na smyczy trzymała wyjątkowo paskudnego kundlo-owado-nie-wiadomo-co. Czerwony nie znał tego gatunku. Istota nie miała oczu, łeb, zakończony setką dziwnych wyrostków przypominających mop sznurkowy, trzymała nisko przy samej ziemi. Tułów stwora wyglądał jak odcięty od gigantycznego świerszcza, ale zamiast skakać, istota śmiesznie człapała.
   - Kontrola celna - powtórzył mężczyzna. Kobieta wyminęła Czerwonego i, bez pytania o zgodę, wpakowała się do statku.
   - Czy ma pan coś do oclenia? - kontynuował Celnik.
   - Yyy, nie.
  - Czy przewozi pan substancje niebezpieczne, radioaktywne, żrące, trujące, bioaktywne związki chorobotwórcze, w ilościach większych niż regulują to przepisy?
   - Nie.
   - Czy był pan w którymś z wymienionych przeze mnie sektorów?  Układ Urud, planeta UV996X?
 Czerwony zaprzeczył ruchem głowy.
   - Układ Dotriana, planeta TurionX?
Znowu niepewne zaprzeczenie.
   - Układ Zet'tuliona, planeta 13-15X?
   - Nie.
   - Układ...
  - Dużo ich jeszcze? - przerwał zniecierpliwiony i zaniepokojony tymi pytaniami Czerwony. W życiu nie był na tych planetach i w ogóle nie miał pojęcia, o co tu chodzi.
Celnik spojrzał na niego znużony i tym samym beznamiętnym głosem zadał kolejne pytanie.
   - Czy był pan na którejkolwiek planecie oznaczonej iksem?
  - Nie, a czemu o to pytacie?
  - To planety, na których są hodowle Ksenomorfów, każdego, kto stamtąd przybywa, poddajemy kwarantannie - wyjaśnił urzędnik.
   - Rozumiem.
Ze statku Czerwonego wyszła rosła Celniczka.
   - Czysto  - powiedziała i, lustrując owiniętą płaszczem postać Czerwonego, dodała. - Jeśli ma pan przy sobie broń, to proszę zostawić ją na statku. W mieście uzbrojeni mogą być tylko Rozjemcy.
Łowca zaklął w duchu. Jak bez broni miał uwolnić bezpodstawnie uwięzionego mężczyznę? Wątpliwości narastały.

Po odbyciu odprawy Czerwony  skierował się w stronę centrum, tam bowiem znajdowały się domy Radnych. Po dotarciu do bramy prowadzącej do domu Sha-uni, Łowca zdjął płaszcz i włączył kamuflaż. Chciał dostać się do środka niepostrzeżony.
Budynek był sporych rozmiarów, a to dlatego że ojciec Sha-uni miał kilka żon i dużo dzieci. Każda żona miała do dyspozycji pokoje w oddzielnych skrzydłach domu i na różnych piętrach. Na parterze znajdowała się ogromna jadalnia, gdzie cała rodzina zasiadała do posiłków. Zwykle dom tętniący życiem dziś okazał się być wyjątkowo pusty. Starsi synowie, ci, którzy byli już przyjęci w poczet Łowców, nie byli obecni w domu. Matki wraz z córkami i młodszymi dziećmi udały się do świątyni, by szykować się do dnia Bogini Płodności Feri, ojciec dziewczyny był na zebraniu Rady Starszych. Na placu za domem pięciu młodych synów Mu-shena, należących do Bezkrwawych, ćwiczyło pod czujnym okiem Mistrza.

      Czerwony bez żadnych problemów dostał się do środka, minął jadalnię i udał się na tyły budynku. Tam, według relacji dziewczyny, znajdowały się schody do piwnic domu. Przez kolumnadę  Czerwony dostrzegł ćwiczących na placu chłopców.
   Rozrywka, przemknęło mu przez myśl i sam się zdziwił, że to pomyślał. Bezszelestnie zszedł po schodach do pomieszczeń pod domem. Słabe, elektryczne światło rozjaśniało mrok. Łowca przesuwając się wzdłuż ściany, sprawdzał wszystkie drzwi. W końcu natrafił na te, których szukał. Przez niewielki wizjer ujrzał przygarbioną postać w czerwonej zbroi siedzącą na pryczy. Drzwi były zamknięte i zabezpieczone kodem.
   - Cholera - zaklął cicho Łowca. - Będę musiał trochę pohałasować.
 Przymocował do zamka mały ładunek i odsunął się na bezpieczną odległość. Niewielki wybuch rozwalił blokadę i drzwi otworzyły się. Czerwony wszedł do środka. Siedzący do tej pory na małej pryczy chudy Yautjańczyk zniknął.
Nagle coś mocno walnęło Czerwonego w zgięcie kolan, powodując, że Łowca upadł na czworaka. Silny uścisk zacisnął się na jego szyi.
   - Kim jesteś? Przyszedłeś mnie zabić, gówniarzu? - rozbrzmiało tuż nad uchem Czerwonego. Łowca czuł na plecach ciężar napastnika.
   - Odpowiadaj! Mu-shen cię przysłał? Jeśli tak, to zaraz straci synka - dodał więzień.
Czerwony poderwał się z podłogi z napastnikiem na plecach i gwałtownie opadł do tyłu. Był znacznie wyższy od atakującego, więc nogi tego drugiego na chwilę zawisły w powietrzu. Uderzenie i ciężar ciała Czerwonego odebrały więźniowi dech, zwolnił uścisk.
   - Przyszedłem cię uwolnić - wyszeptał szybko młody Łowca.
W tym momencie dym z wybuchu dotarł do czujników przeciwpożarowych i w całym domu zawył alarm.   
Czerwony poderwał się na równe nogi i wyciągnął dłoń do leżącego mężczyzny.
   - Idziesz? - zapytał.
Więzień patrzył na niego oszołomiony, wahał się.
   - Nie znam cię! - próbował przekrzyczeć alarm.
   - Poznamy się później, na razie powiem tyle, że siedzisz tu przeze mnie.
Chuda, koścista dłoń wystrzeliła w górę wprost do wyciągniętej, silnej dłoni Czerwonego.
   - Jestem Gavo! - przedstawił się starzec.
   - Miło mi, lecz teraz nie czas na to - odparł stanowczo  Łowca, wyminął starca i ruszył biegiem w drogę powrotną.
   - Poczekaj! - darł się za nim Gavo. - Nie jestem już taki sprawny jak kiedyś.

     Czerwony pędem wypadł na korytarz, którym przekradał się kilka minut wcześniej. Za nim, sapiąc, człapał uwolniony starzec. Nigdy nie należał do najsprawniejszych przedstawicieli męskiej części tej rasy, ale teraz, z wiekiem, jego kondycja wołała o pomstę do nieba. Usłyszawszy głośne sapanie, młody Wojownik zatrzymał się by sprawdzić, czy więzień za nim nadąża. W tym momencie powietrze przeszyła drewniana pałka ćwiczebna i trafiła młodego mężczyznę prosto w potylicę. To jeden z ćwiczących na placu chłopców, widząc dwóch nieznajomych, zareagował instynktownie, rzucając tym, co miał pod ręką. Ogłuszony Łowca osunął się na ziemię, Gavo dopadł nieprzytomnego i począł nim mocno szarpać.
   - Wstawaj, nie czas na sen. No, mały wybawco, ocknij się. - Zdjąwszy maskę ogłuszonego, Gavo klepał go lekko po twarzy.
   - Jak mnie nazwałeś? - rozległ się niezbyt przyjemny głos. Gavo od razu zauważył zmianę, jaka zaszła w głosie Łowcy; inny akcent, inna barwa. To, co nastąpiło chwilę później, zaskoczyło go jeszcze bardziej.  Wygląd jego wybawcy dosłownie zmienił się na jego oczach. Z łagodnych, jasnych barw, skóra młodego Yautjańczyka przybrała agresywną żółć i pomarańcz, na bokach ciała. Drobne plamki tam umiejscowione zmieniły się w brązowe pasy, nasady włosów przybrały czerwony kolor, a na czole wojownika dosłownie wykwitł wzór w kształcie małego słoneczka. Zaskoczony starzec poderwał się z klęczek i wyprostował gwałtownie. Młody Łowca rozglądał się półprzytomnym spojrzeniem wokoło, w końcu jego wzrok zatrzymał się na starcu.
   - Ty - szepnął lekko zachrypniętym głosem. - Znam twoją gębę - dokończył, podnosząc się.
  - Stójcie! - Donośny głos Mistrza zatrzymał Czerwonego w pół kroku. - Kim jesteście i co tu robicie?
Młody Wojownik odwrócił się powoli w stronę chłopców i szkolącego ich mężczyzny. Szybko zlustrował każdego z nich, ocenił wiek i uzbrojenie, oszacował odległość i ustalił plan działania.

     Mistrz ruchem głowy nakazał starszym chłopcom stanąć po obu stronach przeciwników.
   - Nie możecie opuścić tego domu - powiedział nauczyciel, ściskając w dłoniach długą włócznię.
   - I co... ty nas powstrzymasz? - zakpił Czerwony, podnosząc z podłogi swoją maskę.

 Stary mistrz przyjął pozycję do walki, zamierzał ukarać pyskatego intruza. Stojący za Czerwonym Gavo błagalnie spojrzał na Mistrza. Ruchem głowy i niemym zaprzeczeniem, zdawał się prosić, by ich przepuszczono. Nauczyciel pomny, iż patrzą na niego uczniowie, nie zwrócił na niego uwagi. Chciał popisać się swymi umiejętnościami. Zlekceważył młodego przeciwnika i zaszarżował na niego z włócznią w ręku. Czerwony wykonał błyskawiczny unik, wyszarpnął broń z ręki mistrza, wybił się w powietrze i z półobrotu wbił ją zaskoczonemu Yautji prosto w czaszkę. Siła opadania sprawiła, że włócznia przebiła całe ciało ofiary z góry na dół i utknęła w posadzce. Specjalne mini groty nie pozwoliły osunąć się ciału, lecz przytrzymały je w pozycji stojącej. Stary mistrz zginął, nie bardzo świadom tego, co się stało.
Czerwony spojrzał w kierunku chłopców, pod jego maską zagościł okropny uśmiech.
   - Którego pierwszego mam oskórować? - zapytał, sięgając po nóż należący do zabitego Mistrza.
Młodzi adepci sztuki łowieckiej, widząc śmierć swego mistrza, stracili cały animusz, jakim przed chwilą pałali.
    - Daj spokój, przyjacielu. Zostaw gówniarzy - próbował ratować chłopców Gavo. - Przecież oni nas nie zatrzymają.
   - Zamknij się! - warknął Wojownik. -  Nikt nie pytał cię o zdanie! I nie nazywaj mnie swoim przyjacielem, bo nim nie jestem.
   - Nie, masz rację, nie jesteś, ale to tylko dzieciaki! Kodeks Honorowy...
   - W dupie mam wasz Kodeks Honorowy!
   - To tylko dzieci, na Boga! - wrzask starego Yautjańczyka przeszył powietrze, lecz jego słowa nie dotrą już do odbiorcy. W głowie Czerwonego jest już tylko jedna myśl - zabić.


*

     Sha-uni miała zakaz opuszczania domu, więc nie mogła iść z siostrami na uroczystości z okazji święta Bogini Płodności. Siedziała w swoim pokoju i zastanawiała się, czy jej ukochany odważy się na rozmowę z jej ojcem.
O swojej ciąży dowiedziała się dopiero w domu, gdy zasłabła pomagając matce w porządkach. Przestraszona kobieta wezwała lekarza, gdyż sadziła, że to jakaś choroba przywieziona z wyprawy. Lekarz dobrze wywiązał się ze swych obowiązków, lecz jedyną "chorobą" jaką stwierdził u dziewczyny, była ciąża. Matka zbladła i o mało się nie przewróciła, na co lekarz zareagował równie szybko, podstawiając jej krzesło pod tyłek. Tego, co wydarzyło się później, Sha-uni wolała nie wspominać. Tak więc teraz wahała się, czy wzywać sprawcę swoich kłopotów, czy samej się z tym uporać. W końcu podjęła decyzję i wysłała wiadomość.

     Z zadumy wyrwał dziewczynę głos alarmu przeciwpożarowego, przestraszona zerwała się z łóżka i pognała na parter. Wiedziała, że w domu nie ma nikogo, a trzeba sprawdzić, co się stało. Mijając jadalnię, usłyszała potworne krzyki dobiegające z placu za domem. Na pierwsze zwłoki natrafiła jeszcze w holu, było to ciało jednego z jej braci, chłopiec miał poderżnięte gardło. Sha-uni w szoku podniosła wiotkie, zakrwawione ciałko z podłogi i przytuliła je do piersi.
   - Maki - szeptała, kołysząc brata w ramionach. - Maki, to ja, już dobrze, jestem z tobą - łkała, niosąc go na rękach.
Dalej było już tylko gorzej. Na środku placu przeszyty na wylot i przyszpilony włócznią jak motyl, stał stary mistrz. Wokół niego leżały zmasakrowane ciała reszty chłopców. Sha-uni poczuła, że brakuje jej tchu, łzy przesłaniały widok, a serce wyrywało się z piersi. Dziewczyna ze zgrozą rozglądała się po placu, wszędzie była krew. Maki wypadł jej z rąk i bezwładnie upadł na śliską, pokrytą zieloną posoką podłogę. Sha-uni opadła na kolana i przygarnęła brata z powrotem, chłopiec zdał się jej nagle niewiarygodnie ciężki. Nagle kątem oka dziewczyna ujrzała jakiś ruch. Coś zniknęło za ścianą oddzielającą ogród od placu ćwiczeń. Sha-uni rzuciła się w tamtym kierunku, dobiegła do ściany, wyjrzała zza niej i zamarła. Pod kamienną ławką, na której zwykła siadać, próbował ukryć się najmłodszy z chłopców.

Minął zaledwie miesiąc od ceremonii postrzyżyn, która odbywała się, gdy chłopcy mieli dziesięć lat. Wtedy na znak, że przestają być dziećmi, opuszczają matki i przechodzą pod opiekę ojca, przystępując jednocześnie do Bezkrwawych, obcinano im krótko włosy.

W kierunku chłopca zmierzał wysoki, szczupły Yautja odziany w czerwoną zbroję, jego długie rozpuszczone włosy falowały w rytm kroków. Łowca nie miał w ręku broni, kucnął przy ławce i wyciągnął spod niej chłopca. Jego dłonie zacisnęły się na gardle dziecka, potężny uścisk zmiażdżył  krtań i kręgi, głowa z nieprzyjemnym chrzęstem oderwana została od wątłego ciałka.
     Sha-uni krzyknęła przerażona, wszystko potoczyło się tak szybko, a jednocześnie było jak film puszczony w zwolnionym tempie. Umysł dziewczyny zarejestrował każdy szczegół: przerażone i błagalne spojrzenie chłopca, błysk czerwonej zbroi i ruch mięśni zabójcy, odużający zapach kwiatów i śpiew ptaków w koronach drzew.
Zaalarmowany jej krzykiem zabójca puścił ciało dziecka i skierował się w jej stronę, wciąż trzymając w reku głowę chłopca. Sha-uni przywarła plecami do ściany tak mocno, jakby chciała się w nią wtopić. Zabójca stanął przed nią, był na wyciągnięcie ręki, gdyby tylko miała przy sobie broń.
Wolną ręką mężczyzna przydusił ją do ściany i zaczął się jej przyglądać. Dłonią, w której przed chwilą trzymał małą głowę, przeczesał jej włosy, pozostawiając na nich smużki fluorescencyjnej krwi. Pochylił się i jego zamaskowana twarz znalazła się tuż koło jej szyi.
   - Czekałaś na mnie? - wyszeptał.
Sha-uni nigdy wcześniej tak się nie bała. Czuła, że umrze i nawet trochę tego pragnęła - byle szybko i bez poniżenia.
   - Broń się - szepnął morderca, odsuwając się kawałek.
   - Nie - z trudem wydusiła dziewczyna. Wiedziała, że nie ma szans bez zbroi i broni.
   - Broń się! - powtórzył z naciskiem.
   - Nie. - Pokręciła przecząco głową, ze łzami wypełniającymi jej oczy. - Nie dam ci tej satysfakcji - odparła, łkając.
Łowca przekrzywił głowę w stronę prawego ramienia.
   - Ależ dasz, wierz mi, że dasz - powiedział i, złapawszy za włosy, zawlókł ją szarpiącą się i wrzeszczącą do altany znajdującej się w cieniu wielkiego drzewa.

Sha-uni nigdy nie czuła takiego poniżenia, strachu i bólu. Pragnęła śmierci, ale on nie chciał jej zabić. A kiedy zabrakło jej łez i krzyk uwiązł jej w gardle, wszystko się skończyło. Poszedł sobie, zostawiając ją w cieniu wielkiego drzewa; upokorzoną, zranioną, przyciskającą do siebie resztki potarganego ubrania. I nim świat pogrążył się w ciszy i czerni, Sha-uni usłyszała jeszcze błagalny głos starca, którego złapała na Olteranie i wściekłą odpowiedź zabójcy.


---------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Aż się boję Waszej reakcji na wyjątkowe zdolności Czerwonego. Żeby było jasne, nie ma w tym odrobiny magi, ot zwykły mimetyzm. I proszę bez zbereźnych skojarzeń! :D

sobota, 6 kwietnia 2013

7. Głupia wpadka

    Po długim, wysokim korytarzu niosło się echo szybkich kroków. Słoneczne światło wpadające przez kolumnadę po prawej co rusz oślepiało idącego nim Yautjańczyka. Długi płaszcz sięgający do połowy łydek szczelnie ukrywał wysportowaną sylwetkę idącego, a spod płaszcza z każdym krokiem wyłaniały się wypolerowane ciemnozielone nagolenniki.
     Mężczyzna był bardzo podekscytowany. Wreszcie da nauczkę temu "pajacowi" w czerwonej zbroi, tej "zakale yautjańskiej rasy", temu "pożal się boże Łowcy od siedmiu boleści", który śmiał wkroczyć na jego teren.
Od dnia, w którym Mu-shen pokazał Radzie film z nagranym Łowcą, postać Czerwonego urosła do rangi bohatera narodowego. Nie wiedzieć czemu, Radni strasznie zachwycili się widokiem tego "klauna". Opowiadali w swych domach, co widzieli, a kobiety, jak to kobiety, jedna drugiej i mamy bohatera. Tak, bohatera. Który podobno pomaga biednym, chroni dzieci i przeprowadza staruszki przez ulicę, prawiąc im przy tym lubieżne komplementy. I jakby tego wszystkiego było mało! To miał być ów "pajac" największym spośród Łowców z przeogromną kolekcją trofeów najgroźniejszych istot Wszechświata, a na pewno tej galaktyki. I nic z tego, że nigdy nikt nie widział, by któraś z owych wspaniałych rzeczy miała miejsce, plotka wystarczyła.

Dziś jednak legenda Czerwonego Łowcy przepadnie wraz ze swym bohaterem i to on - Mu-shen - tego przypilnuje, i to osobiście.


      Wściekły i zadowolony jednocześnie Radny wszedł do pomieszczenia, gdzie przed drzwiami do celi pełnił wartę jego syn. Mężczyzna spojrzał na potomka surowo i kazał mu opuścić pomieszczenie, co ten skwapliwie wykonał, bo wiedział, że z ojcem nie ma żartów.
Mu-shen poprawił obszywany ptasimi piórami kołnierz długiego granatowego płaszcza i, niczym Napoleon z dłonią wsuniętą w kaftan, wszedł do celi. Spojrzał na więźnia i stanął jak wryty.
   - Gavo? To ty? - zapytał niepewnie, nie dowierzając własnej percepcji i pamięci.
   - Ano, ja - odezwał się posępnie więzień. - Dawnośmy się nie widzieli. Oj... bardzo dawno.
   - Tak - przytaknął Mu-shen. Nie mógł uwierzyć, że oto przed nim stoi ktoś, kogo już dawno miał za martwego. Czarne niegdyś jak smoła włosy przybrały teraz kolor popiołu, pożółkłe kły i przerośnięte paznokcie zdradzały, że ich właściciel nie jest za pan brat z higieną. Lekko obwisła skóra podsuwała myśl, że stojący tu mężczyzna musiał sporo schudnąć, a obdarta i nosząca ślady nieudolnych napraw blado-czerwona zbroja wykonana z cienkiej blachy była paradną ozdobą, nie zaś ekwipunkiem wojownika. Cały Yautjańczyk wyglądał jak ropucha upchnięta w puszkę po śledziach  w sosie pomidorowym.
  - Myślałem, że nie żyjesz - zagadnął Mu-shen po chwili bezmyślnego przyglądania się więźniowi.
  - A ja myślałem, żeś już przywódcą Rady, co najmniej. A tu proszę... członek jedynie - dało się słyszeć drwinę w głosie więźnia.
   - Jak ci się udało przeżyć? Wszyscy w Tel'ham-ar zginęli - dopytywał się Mu-shen, bacznie przyglądając się reakcji więźnia.
   - Widać nie wszyscy. - Padła odpowiedź głosem tak znużonym, jakby jego właściciel właśnie zasypiał.
   - Uciekłeś przed atakiem? Wiedziałeś o nim?
   - Może tak...może nie... Ktoś, podobno, miał nas ostrzec przed niebezpieczeństwem.
   - Zrobiłem to.
  - Ale za późno! - Więzień jakby się przebudził. Poderwawszy się z miejsca, z zaciśniętą pięścią wycelowaną w szczękę Mu-shena zrobił dwa kroki w jego stronę. - Lepiej mi powiedz, gdzie jest szczeniak? - warknął.
Radny cofnął się.
   - A skąd mam wiedzieć? Nie u mnie. A ty skoro wiedziałeś, co się święci, to czemu go nie zabrałeś, co?
Ze starego Yautjańczyka znowu para uleciała.
   - Nie wiedziałem. Przypadek sprawił, że przeżyłem - westchnął. - Więc nie żyje?
   - Sprawdzałem po ataku, nie było jego ciała.
   - To co niby się z nim stało?
   - Uciekł - rzucił lakonicznie Mu-shen.
  - Uciekł? Na czworaka? Przecież jeszcze nie umiał chodzić! - oburzył się Gavo, przypomniawszy sobie, jakim ignorantem jest Mu-shen. -  Raczej ktoś go zabrał, tylko kto?
   - Lin-kar? Może to on zabrał szczeniaka. Ten-ku musiał mu coś powiedzieć. Coś, co sprawiło, że nie zabił gówniarza. - Radny zamyślił się. -  To nawet do siebie pasuje! - wykrzyknął po chwili i, chodząc po celi tam i z powrotem, prowadził monolog jakby z samym sobą. - Po tych wydarzeniach Lin-kar opuścił Yautjal, bo nie chciał, żeby ktoś się dowiedział o chłopaku. Zniknął na wile lat. Nawet jego towarzysze i serdeczny przyjaciel nie wiedzieli, gdzie go poniosło.
   - I myślisz, że oskarżenie o gwałt, więzienie i kastracja nie miały z tym nic wspólnego? - Zapytał z drwiną Gavo. - Dobra, załóżmy, że to on. Myślisz, że zna prawdę o tym dzieciaku? - zmartwił się więzień.
    - Nie wiem, ale jeśli znał, to młody już nie żyje.
   - Lecz jeśli żyje... To jest już dorosły. Trzeba to sprawdzić. - Ochoczo wykrzyknął Gavo i ruszył w kierunku wyjścia.
Mu-shen zatrzymał go, zastąpiwszy mu drogę.
   - Hola, nie bądź taki prędki. Wiem, kto może znać miejsce pobytu Lin-kara, ale to nie jest robota dla takich starych... wiarusów jak ty.
   - Nie wypuścisz mnie? - zdziwił się więzień.
   - Na razie nie.
Gavo askoczony odpowiedzią zaklikał niepewnie.
   - Teraz najważniejsze to odnaleźć młodego i jakoś go do nas przekonać - powrócił do porzuconego tematu.
   - Ech - westchnął Mu-shen.
   - Co tak wzdychasz? - zainteresował się Gavo, widząc jego posępną minę.
  - A nic, boleję nad głupotą moich synów. Mieli mi złapać jednego pajaca, co to się strasznie rozpanoszył, a zamiast tego mam ciebie - starego dziada. Nie wiem, jak oni mogli pomylić cię z młodym i sprawnym wojownikiem.
   - No wiesz! Młody może nie jestem, ale jeszcze daję radę. A swoją drogą, zdolną masz córkę. Tak mnie dziewczyna podeszła, że się nawet nie zorientowałem, kiedym piach z gleby wciągał. - Zarechotał szkaradnie. - Poćwiczyłbym z nią podchody.
   - Ty stary pierdzielu, nie dla Xena kiełbasa. Zresztą, jeśli miałbym ją komuś oddać, to na pewno nie tobie - zapienił się Radny.
   - Dobra, dobra, przecież ja tylko żartowałem. Lepiej przysłałbyś coś do jedzenia, bo zgłodniałem - powiedział zupełnie poważnie Gavo. 

*

       Po opuszczeniu Ziemi, Lin-kar miał tylko jedno miejsce, do którego mógł się udać; a w zasadzie tylko jedną osobę, tą osobą był jego przyjaciel Sahin-de. Znali się od dziecka. Razem przystąpili do Młodej Krwi, razem zdali egzamin na Krwawych, razem podbijali kosmos. Razem też odkryli szalony plan przyrodniego brata Lin-kara.

      W wizjerze pojawił się wreszcie yautjański układ słoneczny. Składał się z czterech planet, wliczając w to rodzinną planetę Yautja. Najbliższa błękitnego słońca planeta była tak gorąca, że zwano ją Em'har, co znaczy piec. Dwie pozostałe znajdowały się na skraju układu i były bardzo zimne. Pomiędzy żarem Em'har a lodami Sue i Nobi znajdował się Yautjal. Planeta była sporych rozmiarów i miała trzy księżyce. Największy z nich, pokryty w całości lodem, na cześć Boga Wojownika nazywał się Paya. Drugi, mniejszy, nosił imię bogini płodności Feri. Ostatni otoczony zieloną gazową atmosferą, zwany był przez Yautja krwawym księżycem i nosił imię boga śmierci Cetanu.

Statek Lin-kara pomału zbliżał się do planety, która z kosmosu wyglądała jak wielki zielony szmaragd, gdyż w całości porośnięta była przez gęste lasy i pokryta ogromnymi terenami bagiennymi. Odkąd Yautja nauczyli się budować maszyny latające, nie używali już naziemnych środków transportu, dlatego poza miastami nie było dróg.

Sahin-de, wraz z rodziną, mieszkał w największym mieście na planecie. Yaut był stolicą i dlatego mieściły się w nim największe i najważniejsze ośrodki naukowe. Był tu yautjański Senat, gdzie wprowadzano nowe przepisy i kodeksy dotyczące życia cywili. Tu mieszkały najwybitniejsze umysły tej rasy. Życie Yautja nie obracało się tylko i wyłącznie wokół polowania, choć było ważnym jego elementem i służyło do osiągnięcia wyższego statusu społecznego.

Przez tysiąclecia swego istnienia yautjańskie społeczeństwo wypracowało dwa modele rodziny. W pierwszym jej głową był jeden mężczyzna, który skupiał wokół siebie całą rodzinę. Miał kilka żon, w zależności od zasług, i z każdą posiadał kilkoro dzieci. W drugim, klanem rządziła najstarsza kobieta w rodzinie. Członkinie tych rodzin nigdy nie wychodziły za mąż, a z mężczyznami łączyły się tylko w porze godowej, potem potomstwo wychowywało się w klanie matki. Czasami zdarzało się, że dziewczęta wychowane w takiej rodzinie opuszczały ją, by poślubić jakiegoś mężczyznę, ale były to odosobnione przypadki. Częściej zakładały własne klany, lecz by móc to zrobić, musiały najpierw udowodnić, że są dostatecznie silne, by móc chronić swoją rodzinę. Wtedy przystępowały do Łowców i wraz z nimi polowały.
Model rodziny: jeden mężczyzna - jedna kobieta, z przyczyn ekonomicznych, nie miał racji bytu. Za dużo kobiet za mało mężczyzn. Nielicznym wyjątkiem od tej reguły była rodzina Sahin-de. Przyjaciel Lin-kara miał tylko jedną żonę, którą poślubił po tym, jak został Krwawym i był jej wierny, co wzbudzało drwiny innych mężczyzn. Mieli pięcioro dzieci: trzech synów i dwie córki. Mieszkali w stosunkowo małym domu na przedmieściach stolicy i nie wyróżniali się niczym szczególnym.


      O świcie Sahin-de usłyszał łomotanie do drzwi, wstał z łóżka, ubrał się i poszedł sprawdzić, kogo Cetanu niesie. Za drzwiami zobaczył przygarbioną postać Lin-kara.
    - Wróciłeś? Coś się stało? Miałeś lecieć do domu? - Zasypał go gradem pytań.
    - Mogę wejść? - zapytał Lin-kar, nie patrząc przyjacielowi w oczy.
   - Tak, proszę. - Sahin-de przesunął się w bok, robiąc miejsce dla Lin-kara. Ten wszedł i zamknął za sobą drzwi.
   - Możemy porozmawiać? - wyszeptał Lin-kar. - Tak żeby nas nikt nie usłyszał?
   - Kto to?! - rozległ się głos żony Sahin-de.
   - Nikt, mgiełko, idź spać!
   - Mgiełko? - zadrwił z przyjaciela Lin-kar.
Ten spojrzał tylko na niego z wyrzutem i gestem dłoni zaprosił do swojego gabinetu. Pokój nie był duży, przeciwnie był nawet ciasny, ale sprawiał miłe, przytulne wrażenie. Lin-kar usiadł w fotelu, a Sahin-de wyjął z szafki C'ntlip, po czym napełnił kubek sobie i przyjacielowi.
   - Jesteś moim przyjacielem - rozpoczął Lin-kar - od bardzo, bardzo dawna. Razem przeżyliśmy wiele wypraw, ale jest jedna rzecz, o której nigdy ci nie powiedziałem. Dotyczy ona mnie i mojego brata oraz prezentu, jaki od niego dostałem.
      Czas przestał mieć znaczenie, gdy Lin-kar opowiadał Sahin-de o rozmowie z bratem, o Nan-ku, o miejscu, w którym mieszkał i o tym, co zastał po powrocie do domu. Sahin-de słuchał zwierzeń przyjaciela z rosnącym niepokojem i chociaż tysiące pytań same pchały mu się na usta, to ani razu nie przerwał długiej opowieści Lin-kara.
W końcu ostatnia kropla C'ntlipu oderwała się od szyjki butelki i spadła do szklanki Sahin-de. Obaj mężczyźni spoglądali ponuro na wypełnione zielonkawym płynem naczynia. Sahin-de, który odstąpił swój fotel przyjacielowi i przez całą jego opowieść siedział na skraju biurka, wyprostował się z głośnym westchnieniem. Ujął szklankę z alkoholem w swoją bioniczną dłoń i podszedł do okna. 
   - Źle zrobiłeś - powiedział, spoglądając na swoje dzieci wesoło bawiące się w ogrodzie. Wnioskując z wysokości słońca, zbliżało się południe.
     - Za późno by to zmienić - odparł posępnie Lin-kar.
Po drugiej stronie drzwi rozległy się ciche kroki, a potem nieśmiałe pukanie. To żona Sahin-de po raz kolejny próbowała wywabić ich z ciasnego i dusznego pomieszczenia.
    - Jeśli zaraz nie ruszycie tyłków, oddam wasze porcje temu cholernemu bydlęciu, które hoduje nasz sąsiad! - krzyknęła wściekła po dłuższej chwili oczekiwania.
Lin-kar roześmiał się.
    - Lepiej chodźmy - powiedział, odkładając pustą szklankę na biurko. - Nie chcę, żebyś musiał przez następny miesiąc pościć.

Po tej rozmowie  Lin-kar czuł się, jakby po wielu latach dźwigania okropnego ciężaru, ktoś wreszcie pozbawił go tego brzemienia. Wszystko mu smakowało i po posiłku był w nadzwyczaj dobrym humorze. Zaczął nawet flirtować z żoną przyjaciela, co wzbudziło niemałą zazdrość u tego drugiego.
      Po obiedzie przyjaciele postanowili przejść się po mieście, a do rozmowy wrócić wieczorem. Pogoda była piękna, słońce miło przygrzewało i wydawało się, że nic nie może zepsuć tego pięknego dnia, gdy zza rogu mijanego budynku wyszedł Mu-shen i na widok Lin-kara wyszczerzył swój krzywy uśmiech.
   - Cóż za miłe spotkanie - zaczepił przechodzących przyjaciół. - Jak słodko razem wyglądacie, jak dwie Uszki nierozłączki. A dokąd to, jeśli można spytać, zmierzacie?
   - Nie można spytać - odciął się Lin-kar.
  - U, a tego co ugryzło? - zwrócił się Mu-shen do Sahin-de. - Twój przyjaciel za rzadko odwiedza cywilizację, zdziczał kompletnie. Trochę rozrywki, zdrowej rywalizacji, ładna kobieta i dojdzie do siebie. Proponuję spacer w pobliże południowej bramy, jest tam targ niewolników. Co prawda nielegalny, ale władze przymykają oko. Można sobie kupić wcale ładną Oomankę albo Oomana, jak kto woli. Mają taż inne rasy, jeśli się lubi różnorodność.
   - Nie jestem zboczeńcem - oburzył się Lin-kar.
   - Ale kto mówi, że jesteś. O, wiem, spraw sobie Verusiankę, pięknie śpiewają, naprawdę można się odprężyć. Albo Saidkę, nie musisz jej nawet dotykać, a przeżycia... jakbyś obcował z najpiękniejszą Yautjanką. Albo Ziemiankę mają sprawne rączki i nie tylko.
 Lin-kar nie mógł już znieść nagabywania Mu-shena i "wypalił" nawet się nie zastanawiając, co mówi. - Mam już dość Ziemian i ciebie.
   - O, naprawdę masz już dość Ziemian? - podchwycił Mu-shen. - A, to ciekawe.
   - Co? Co jest ciekawe?
   - No, to co mówisz. Powiedz, często bywałeś na Ziemi?
   - Nie - zdenerwował się Lin-kar, że tak głupio wpadł.
   - A ja myślę, że kłamiesz, Lin-karze synu Sen-kara.
Po tych słowach Mu-shen odwrócił się i odszedł, pozostawiając przyjaciół już w nie tak dobrych humorach.

*

      Po powrocie do domu Mu-shen wysłał jeden statek z czteroosobową załogą na Ziemię. Tylko tyle mógł wysłać, bo z ostatniej misji nie wrócili jeszcze wszyscy jego synowie, a jemu strasznie się śpieszyło.
Radość Mu-shena nietrwała jednak długo i zgasła niczym zdmuchnięta świeczka, gdy został wezwany przez swoją żonę Ushi-ni z powodu jakiegoś strasznego wydarzenia. Nie czekając, poszedł do tej części domu, gdzie mieszkała trzecia żona. Po wejściu do jej pokoi, zastał kobietę stojącą przy oknie i wpatrującą się w siedzącą w kącie Sha-uni, która ryczała jak skarcone dziecko.
    - Co się stało na miłość Paya? - ryknął Mu-shen, widząc dość nietypowe zachowanie córki.
    - No powiedz ojcu, coś narobiła - krzyczała Ushi-ni, a jej ton sprawił, że dziewczyna rozpłakała się jeszcze bardziej.
Zaskoczony Mu-shen gapił się to na żonę, to na córkę i czekał, która pierwsza zacznie mówić.
    - Twoja córka jest brzemienna!- W końcu wykrzyknęła kobieta.
    - Coo jest? - zdziwił się Mu-shen. Ta wiadomość chyba nie do końca do niego dotarła.
    - W ciąży - wyjaśniła matka.
    - Wiem, co to znaczy. Ale jak? Kiedy? I przede wszystkim z kim? - ryknął już naprawdę wściekły mężczyzna.
    - Nie powiem - beczała Sha-uni.
    - A, to czemu?
    - Bo będziesz zły.
    - A teraz nie jestem?! Kto to był? - dopytywał się ojciec.
Sha-uni tylko kręciła przecząco głową, odmawiając dalszych zeznań.
   - Dobra, inaczej - uspokoił się trochę Radny. - Jak długo jesteś w ciąży?
   - Jakieś dwa miesiące - wyjaśniła dziewczyna.
  - No... ale... wtedy byłaś na pustynnym Olteranie - zauważył Mu-shen, po czym zrobił wielkie oczy i najgłupszą minę jaką może zrobić Yautja. - Ty chyba nie chcesz mi powiedzieć, że wziął cię ten stary pierdziel.
    - Co? - wzdrygnęła się Sha-uni. - Nie, no pewnie, że nie!
Mu-shen odetchnął z ulgą. Tego by tylko brakowało, żeby za zięcia miał wyjętego spod prawa stukniętego genetyka.
    - Jak nie on, to kto? Podobno nikt tam nie latał, tak pisałaś w raportach. Czyli co? Kłamałaś! Masz świadomość, dziewczyno, że złamałaś wszystkie zasady! Nie tylko tego domu, ale i naszej rasy. Po pierwsze zaszłaś w ciążę poza okresem godowym. Po drugie bez zgody rodziców. Po trzecie z mężczyzną, którego ani ja, ani twoja matka ci nie wybraliśmy. Po czwarte zhańbiłaś siebie, mnie, matkę, swoich braci i swoje siostry. Pół biedy, jeśli będzie dziewczynka, ale pomyślałaś, co się stanie z chłopakiem? Czyj znak rodowy będzie nosił, co?!
Masując skronie, Mu-shen począł przechadzać się po saloniku tam i z powrotem. 
    - Zrobimy tak... - podjął temat. -  Skontaktujesz się z nim i zaprosisz go do nas na małą rozmowę. Chyba masz z nim kontakt?
   - Tak - odpowiedziała smutno dziewczyna. - Ale nie sprowadzę go tutaj, bo go zabijesz.
  - To będzie, zależało od jego postawy i lepiej żebyś go namówiła, w przeciwnym razie usuniesz ciążę!
   - Co? - krzyknęła przerażona dziewczyna. - Nie zrobię tego.
   - Zrobisz albo my ci pomożemy. Idź do siebie i przemyśl to. Daję ci dwa dni.

Sha-uni opuściła pokój, cicho popłakując i szczerze żałując, że wróciła do domu, a jej ojciec został w pokojach żony i zastanawiał się, co dalej zrobić.

   - Zawsze jej na wszystko pozwalałeś - Ushi-ni zaatakowała męża głosem przesiąkniętym złością. - Może ona tego nie odczuwała, ale tak było. Przymykałeś oczy na jej szalone pomysły i masz teraz efekt. Kochasz ją najbardziej ze wszystkich swoich dzieci. W końcu jest taka do niej podobna. Prawda? Jak dwie krople wody, cała Linia. Jedyna kobieta, którą kochałeś i zabiłeś. Myślisz, że ... - Silny cios w brzuch zakończył jej tyralierę słowną.
   - Zamilcz, kobieto. - Szepnął Radny wprost do ucha zgiętej z bólu żony. - Znaj swoje miejsce. Zgodziłaś się wychować Sha-uni jak swoją córkę. A o tamtych wydarzeniach się nie mówi! Zrozumiałaś?
Po tych słowach Mu-shen wyszedł, zostawiając żonę zwiniętą z bólu na podłodze.


     Ushi-ni wiele razy żałowała, że nie wydała wtedy Mu-shena. Widziała, jak ten udusił Linię, ale była wtedy bardzo młoda i dopiero została jego żoną. Ojciec Ushi-ni był taki dumny, że wydaje córkę za wielkiego Łowcę, jakim już wtedy był Mu-shen, najmłodszy syn Ra-shena, jednego z wielkich Starożytnych. Wszyscy wróżyli Mu-shenowi wielką karierę i dla nich, należących do klanu ETA, ten ślub był nadzieją na lepsze życie. Jej bracia dostali szansę, na jaką nie mogli liczyć bez sławnego protektora.
Z rozkazu Ra-shena, Ushi-ni została czwartą żoną Mu-shena, ale i tak wszyscy wiedzieli, że on kochał tylko Linię. Nadzwyczaj piękna Yautjanka wzbudzała podziw i pożądanie wśród niejednego mężczyzny. Mu-shen strzegł zazdrośnie żony i czasami zdarzało się, że któryś ze śmielszych amantów znikał w niewyjaśnionych okolicznościach.
Wieść gminna głosiła, że żona Mu-shena zmarła w wyniku powikłań po porodzie, a prawdę o tamtych wydarzeniach znała tylko Ushi-ni i ich sprawca.

      Linia była wierną żoną, zawsze słuchała męża i nigdy nie zrobiłaby niczego niewłaściwego. Parę miesięcy wcześniej czule żegnała męża wyruszającego na jedną z najdłuższych wypraw, jakie organizowali yautjańscy Łowcy. Polowania odbywały się na najodleglejszych planetach, przez co powrót planowany był na letnie miesiące przyszłego roku. Linia, która już wtedy była w ciąży, choć jeszcze nie była świadoma tego faktu, obiecała mężowi, że gdy ten wróci, postarają się o potomstwo. Po wielu miesiącach stęskniony Mu-shen wrócił na Yautjal i tylko pech chciał, że pierwszą osobą, którą spotkał, był jego dawny rywal do ręki Linii. Po krótkiej, lecz burzliwej rozmowie zazdrość wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem i Mu-shen pognał do domu. Zaślepiony gniewem nie dał sobie nic wytłumaczyć i w furii udusił żonę, pozbawiając małą Sha-uni matki, a z Ush-ni czyniąc bierną wspólniczkę zabójstwa.

*

       Po opuszczeniu apartamentu żony, Mu-shen udał się do swojego gabinetu. W obszernym pomieszczeniu zawsze panował półmrok, gdyż okno zastąpiono ogromnym monitorem, na którym wyświetlały się najpiękniejsze yautjańskie krajobrazy. Na przeciw sztucznego okna stał szeroki fotel pokryty gładką, jasną ludzką skórą. Obok fotela ustawiono barek z najdroższego lakierowanego na wysoki połysk drewna. Mebel miał kształt wielkiego jaja Ksenomorfa i otwierał się w ten sam sposób co prawdziwe jajo. Mu-shen rozsiadł się w fotelu, przesunął dłonią nad jajem i wydobył z jego wnętrza przeźroczysta karafkę i gliniany kubek - pamiątkę po dziadku. Po raz kolejny zmierzył go wzrokiem. Z obawy przed zniszczeniem dziesięć lat temu kazał pokryć go specjalnym polimerem. Nalał sobie do pełna mocnego wina, wypił, parsknął i znowu sobie polał. Trzymając w dłoni zaginionego Świętego Grala,  kazał wezwać swego najstarszego syna Yu-shena.

Potomek zjawił się po dłuższej chwili. W pomieszczeniu unosił się już ostry zapach alkoholu, a ojciec, widocznie podchmielony, z ponurą miną przyglądał się obrazowi wyświetlanemu na monitorze. Yu-shen z niemałym zaskoczeniem odkrył, że ojciec gapi się, na jakiś brudny zaułek, w nieznanym mu mieście. Piramidalne budowle o ściętych wierzchołkach ewidentnie świadczyły, że to yautjańska zabudowa, ale ani kolor budowli, ani stan zaułka nie przywodził na myśl nic, co Yu-shen znał. 
   - Powiedz mi - rozpoczął rozmowę ojciec - gdzie byłeś w czasie pobytu Sha-uni na Olteranie?
   - Pilnowałem jej, jak kazałeś - skłamał Yu-shen.
   - O, doprawdy? To może wyjaśnisz mi, jak to się stało, że twoja siostra, którą podobno pilnowałeś, zaszła tam w ciążę i to pod twoim nosem!
Tego Yu-shen się nie spodziewał, za klikał cicho z zaskoczenia i wbił wzrok w podłogę.
   - Czy mam to zrozumieć, jako przyznanie się do kłamstwa? - dopytywał się ojciec.
   - To największe zadupie wszechświata, nikt tam nie lata. Sha-uni była bezpieczna - bronił się młody Yautja.
   - To jakim cudem będzie miała dziecko, skoro nikt tam nie lata!? - wrzasnął Radny.
Yu-shen milczał.
   - No, więc gdzie wtedy byłeś? - dopytywał się ojciec, obracając kubek w dłoni. -  Nie chcesz powiedzieć? Niech zgadnę. U kobiety? Tak?
Syn pokiwał głową na znak, że ojciec zgadł.
   - Kim jest twoja wybranka? No, chyba mogę wiedzieć, jak nazywa się moja nowa córka.
Nadzieja wstąpiła w serce Yu-shena. - Nazywa się Mirja i mieszka w mieście To'hi.
   - Hmm - zamyślił się ojciec. - Masz z nią potomstwo?
   - Tak, dwóch synów. Młodszy ma półtora roku, a starszy trzy lata.
   - Czemuś wcześniej nic nie powiedział?
  - Prosiłem cię o pozwolenie pięć lat temu. Powiedziałeś, że się zastanowisz i nigdy nie dałeś odpowiedzi. Zawsze był nieodpowiedni moment.
   - Więc postanowiłeś założyć rodzinę bez mojej zgody? Idź i zawołaj Toi-shena, Tei-shena i Gottha, bo zdaje się, że właśnie wrócili, a potem wróć tu razem z nimi - rozkazał synowi Mu-shen.

Po paru minutach wszyscy czterej stali przed ojcem. Mu-shen spojrzał na nich, z głośnym sykiem zaczerpnął powietrza i wydał im nowe rozkazy.
    - To-shen, Tei-shen i Gotth polecicie do miasta To'hi. Odnajdziecie tam niejaką Mirję i jej dwóch synów, a potem zabijecie ich tak, żeby wiedzieli, że umierają.
   - Co? Nie! - krzyknął Yu-shen i rzucił się w kierunku ojca, lecz w połowie drogi spotkał się z potężną pięścią swojego brata Gottha.
   - Ty Tei-shen, nakręcisz całe zajście i dopilnujesz, żeby Yu-shen wszystko sobie dokładnie obejrzał - niewzruszenie ciągnął Mu-shen.
   - Nie! Proszę nie! - błagał ojca zrozpaczony Łowca. - Oni są niewinni, jeśli chcesz kogoś ukarać, to tylko mnie. Zabij mnie, a ich oszczędź.
Mu-shen spojrzał na syna, jakby patrzył na maleńkie dziecko, które nie rozumie, za co dostało klapsa i głosem pełnym czułości i miłości wyjaśnił.
   - To właśnie jest kara dla ciebie, Yu, nie dla nich. - Po czym twardo i stanowczo dodał. - Gotth, zajmij się bratem.
Po tych słowach Mu-shen wyszedł, pozostawiając syna w rękach Gottha, a ten sprawił bratu mocne lanie.