środa, 18 czerwca 2014

30. Zakazane łowy

     Natasza nie miała pojęcia, co się wokół niej działo. Nie podobały jej się dźwięki, które nagle zaczęła słyszeć, nie spodobał jej się zapach powietrza, którym musiała oddychać i przeraziła się, gdy wciągając je, poczuła ból w płucach – dusiła się, umierała z każdym oddechem. Nie wiedziała, dlaczego nagle poczuła się lepiej, ale domyśliła się, że ktoś jej pomógł, nakładając maskę tlenową na twarz – po chwili było dużo lepiej. Dziewczyna nie rozumiała dziwnego, twardego niczym stukot maszyny języka, którym posługiwali się jej prześladowcy. Nie rozumiała dlaczego szarpano ją i ciągnięto najpierw po ziemi – czuła pod stopami miękkie podłoże – a potem po metalowej podłodze. Wpadła w paniczny strach, gdy brutalne, silne dłonie zdzierały z niej ubranie, raniąc przy okazji skórę. Szlochała, gdy ktoś warcząc, wepchnął ją pod zimną wodę, a potem wcisnął jej w dłoń coś miękkiego, co mogło być gąbką, lecz wcale nie musiało nią być.
   - El zaddah! – Rozległo się gardłowe stwierdzenie. 
  - Meinan! Meinan! – wrzeszczała Sha-uni. Co za głupie stworzenie, myślała przy tym, przyglądając się nagiej Ziemiance. Sha-uni nigdy nie była na tej małej, błękitnej planecie, z której pochodzili Oomanie, lecz rodzina jej przyjaciółki miała kilku ziemskich niewolników i dziewczyna, przebywając tam, miała okazję dobrze im się przyjrzeć. Teraz, gdy musiała, jak służąca, zająć się tą kobietą, krew w niej zawrzała.
   - Myj się! – krzyczała na bezbronną kobietę.
  - Ona cię nie rozumie. – Usłyszała znużony głos za sobą. Obejrzała się. W drzwiach stał Thei'de i wlepiał spojrzenie w rudowłosą Oomankę, a na Sha-uni nawet nie zerknął.
   – Możesz sobie wrzeszczeć do woli lub zrobić to sama – rzekł, wymijając ją, by podejść do prysznica. Wyciągnął dłoń wprost pod strumień lodowatej wody.
   - Chcesz ją zabić? – zapytał, nie odwracając spojrzenia od jasnej skóry Nataszy.
W Sha-uni krew zawrzała jeszcze mocniej. W tej chwili miała ochotę zatłuc tę dziewkę gołymi rękami. Nie rozumiała dlaczego, ale nie mogła zdzierżyć sposobu w jaki na nią spoglądał.
Rosjanka, tuląc się do ściany, próbowała uniknąć zimnej wody, a jej oczy poruszały się raz w prawo raz w lewo. Thei'de warknął. Wzrok Nataszy natychmiast zatrzymał się w miejscu, z którego napłynął dźwięk. Po chwili poczuła przyjemne ciepło, temperatura wody znacznie się podniosła.
   - Kiedy się umyjesz, ktoś pomoże ci się ubrać, a potem da ci coś do jedzenia.
Znała ten głos, już go słyszała, jakiś czas temu w swojej rodzinnej wiosce. Dziewczyna nic nie odpowiedziała, tylko próbowała osłonić się przed wzrokiem tego dziwnie pachnącego człowieka.
  - Dobrze? – Oczekiwał odpowiedzi. Natasza skinęła głową, maska tlenowa przeszkadzała jej w mówieniu.
  - Tak? – zapytał, lecz ona pokiwała tylko głową, a jej oczy znowu zaczęły swój niespokojny taniec.

Thei'de odwrócił się do Sha-uni, nie musiał nic mówić, jego wzrok zrobił to za niego – nie był zadowolony.
  - To twoje zwierzę, więc sam się nim zajmij – burknęła młoda Yautjanka i wyszła. Thei'de został w miejscu.
  - Dasz mi ręcznik? – Cichy i nieśmiały głos wyrwał go ze stanu, w który zaczynał już popadać. Odwrócił się, Natasza stała obok prysznica, zasłaniając się rękoma,  maska zwisała jej na szyi.
  - Nie zdejmuj tego – powiedział Thei'de, zakładając jej urządzenie na twarz. – Bo znowu źle się poczujesz. Możesz mówić spokojnie, tu jest wbudowany mikrofon i mały głośnik.
  - Ręcznik – powtórzyła Natasza, jej głos wzmacniany syntetycznie brzmiał dziwnie.
Thei'de rozejrzał się w poszukiwaniu materiału, znalazł go leżącego na podłodze. Natasza owinęła się nim, osłaniając ciało przed jego wzrokiem, czuła się skrępowana. Gdyby widziała, z całą pewnością jej reakcja byłaby inna. Owinąwszy się, wyciągnęła dłonie przed siebie i zaczęła macać ścianę, Thei'de przyglądał się jej zaciekawiony, nie znał żadnego niewidomego.
Natasza obeszła całe pomieszczenie, obmacała je dokładnie, a potem zawróciła i podeszła do niego, wyciągnęła dłonie przed siebie, chyba chciała go „zobaczyć”.
   - Nie. – Cofnął się.
  - Chcę tylko wiedzieć, jak wyglądasz – powiedziała spokojnie i postąpiła krok, jej dłonie oparły się na brzuchu Yautjańczyka. Natasza zaskoczona przesunęła dłońmi w górę, ku swojemu bezmiernemu zdziwieniu nawet stając na palcach, nie dosięgła jego twarzy, a przecież była najwyższą dziewczyną w wiosce.
Thei'de odsunął się od ziemskiej kobiety, sposób w jaki poznawała świat był fascynujący, ale zbyt kontaktowy. Zostawił ją samą. W kilku krokach przemierzył wąski korytarz, nie miał czasu ani ochoty zajmować się człowiekiem. Zatrzymał się przed drzwiami do kajuty, w której zamknęła się Sha-uni i cicho zapukał.
   - Kto tam? – dobiegł go stłumiony metalem głos Yautjanki.
   - To ja, Thei'de… Czy możesz zająć się naszym... gościem? Proszę. - Ledwo przeszło mu to przez gardło.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich uśmiechnięta Sha-uni.
   - Widzisz – powiedziała – jeśli ci na czymś zależy, to potrafisz być miły. Nie mógłbyś zawsze być taki?
   - Nie!


     Słońce skryło się już za horyzontem i świat począł zanurzać się w mroku długiej yautjańskiej nocy, gdy dotarł w pobliże domu upatrzonej ofiary. Był nim Rozjemca, który wcześniej tak szybo obezwładnił bijących się młokosów. Thei'de z gracją przeskoczył otaczający posesję murek i zakradł się pod dom. Przez okno zajrzał do wnętrza budynku, w niewielkim pomieszczeniu przy niskim stole na poduszkach rozmieszczonych na podłodze siedział Rozjemca wraz z rodziną – dwójką kilkuletnich dzieci i żoną, która, wnioskując z wielkości brzucha, spodziewała się rozwiązania w każdej chwili. Thei'de poczuł dreszczyk emocji, oto jest ofiara godna Łowcy. Zakradł się przed dom, by na ścieżce ułożyć mały pakunek, potem wycofał się za róg budynku. Rozległo się ciche pikanie, a później niewielki wybuch. Drzwi do domu stanęły otworem, ukazała się w nich rosła postać właściciela. Thei'de wycofał się, Rozjemca widząc resztki ładunku i słysząc szum za domem, wrócił po broń, wyszedł jednak zaraz z powrotem. Rozglądał się zaniepokojony tym dziwnym wydarzeniem, tu nie zdarzały się takie żarty, o ile to był żart. Za sobą usłyszał jakiś dźwięk, odwrócił się błyskawicznie i zdążył jeszcze dojrzeć jakiś przedmiot lecący wprost na niego, potem upadł nieprzytomny. Thei'de, uśmiechając się do samego siebie, podszedł do ogłuszonego Rozjemcy, z ziemi podniósł swój bumerang i ruszył w stronę domu mężczyzny.

      Do północy pozostała zaledwie godzina, gdy ogłuszony Yautjańczyk ocknął się na własnym trawniku, w głowie szumiało mu jak po ostrej libacji. Dźwignął się na kolana, niestety wyprostowanie się sprawiło mu pewne trudności. Rozjemca pochylił się, po chwili wszystko wróciło do normy. Pocierając potylicę, skierował się do domu. Pierwszą oznaką, że coś jest nie tak, poza tym, że ktoś go zaatakował, były otwarte na oścież drzwi. W domu panowała przeraźliwa cisza, a po żonie i dzieciach nie było śladu. Wszystko wyglądało tak, jakby na chwilę wyszli i zaraz mieli wrócić. Rozjemca poczuł ukłucie strachu, ktoś wywabił go z domu i porwał jego rodzinę, tylko po co? Na stole, tuż przy jego talerzu, leżało urządzenie komunikacyjne. Yautja przesunął palcem tuż nad jego powierzchnią, co spowodowało wyświetlenie się mapy miasteczka i okolic. W pobliżu samotnej góry widniał wielki, czerwony, pulsujący krzyżyk. Co to miało oznaczać? Po co ktoś porywał mu rodzinę? Czy ten krzyżyk miał oznaczać miejsce, w które powinien się udać? Tysiące pytań bez odpowiedzi zrodziło się w jego umyśle.
Mężczyzna opuścił jadalnię i udał się do pomieszczenia, które służyło mu za biuro. Usiadł przy stole, korzystając ze służbowego sprzętu, skontaktował się z kolegami z pracy. Nie wiedział, z kim ma do czynienia i wolał nie ryzykować.

     Pułapka została zastawiona, teraz wystarczyło zaczekać na ofiarę. Thei'de siedział na konarze dużego drzewa i wpatrywał się w ciemność, co chwilę skanując teren. Komputer na jego przedramieniu zasygnalizował, że pierwszy z czujników ruchu został aktywowany. Zachodzi mnie od tyłu? pomyślał Łowca, w tym momencie kolejny z czujników aktywował się, tym razem ktoś zbliżał się z przeciwnego kierunku. Thei'de zdziwił się nieznacznie, lecz zrzucił to na zwierzynę. Zeskoczył z drzewa w momencie, gdy kolejne trzy czujniki aktywowały się. Łowca był otaczany. Czyżbym stał się ofiarą, zaśmiał się w duchu, przecież zostawiłem idiocie wiadomość, żeby przyszedł sam. Cóż... będzie weselej.

     Gor-han pracował już od stu dwudziestu lat jako Rozjemca, a na tym posterunku był szefem od dziewięciu. Ta mała i zatęchła rolnicza mieścina miała być jego spokojną emeryturą. Wszystko mu się tu podobało: niewielkie miasteczko i jego mieszkańcy traktujący go jak wielmożnego pana; rozległe pola wokół osady i las rosnący u podnóży jednej, „piekielnej” góry. Swoją drogą, to bawił go strach wieśniaków przed tym jedynym masywem w pobliżu. Po okolicy wędrowały różne bzdurne historie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że w ciągu ostatnich czterech lat zaginęło w jej pobliżu kilku młodych mężczyzn i te sprawy, z powodu braku poszlak, pozostawały do dzisiaj nie rozwiązane. Gor-han uważał, że młodzieńcy po prostu uciekli z domów, bo im się małomiasteczkowe życie znudziło. Nie dziwił się młodym, burza hormonów robi swoje.
Komendant Rozjemców przycinał właśnie jedno z drzewek bonsai, które uprawiał, gdy dostał wiadomość z posterunku, że żona Zottara została porwana.
   - Za trzy ustary nad tym terenem będzie przelatywał satelita – powiedział jedyny Rozjemca, jaki pozostał do dyspozycji Komendanta posterunku. Reszta jego podwładnych udała się wraz z Zottarem w pobliże zaznaczonego miejsca. – Będziemy mogli użyć czujników ciepła, by określić położenie naszych i liczebność wroga – kontynuował podkomendny.
   - Nie jesteś na wojnie Kimi. Nie przesadzaj - powiedział spokojnie Komendant, usiłował za wszelką cenę ukryć emocje.
   - Już!– krzyknął podniecony całą sytuacją Kimi.
Gor-han wlepił spojrzenie w ekran, na którym wyświetlił się termiczny obraz okolicy góry. Widać na nim było prawie białą postać. Wokół jasnej plamy umieszczonej centralnie widniały inne w pomarańczowym kolorze; wszystkie, poza jedną, zbliżały się do postaci w centrum.
   - Zdaje mi się, czy wysłaliśmy tam czterech naszych? – zamyślił się na głos komendant.
   - Tak, dokładnie czterech, więcej przecież nie mamy.
  - W takim razie to – wskazał palcem jasną plamę – jest nasz przeciwnik, a ta plama za nim to zapewne żona Zottara. Prześlij mu tę informację. Co się stało? Gdzie do cholery podział się ten gość?! – Zaskoczony nagłym zniknięciem jaśniejszej plamy z monitora Gor-han prawie przygniótł Kimiego do blatu. Na jego oczach jasna plama szybko zmieniła się z białej w żółtą, potem pomarańczową, a w końcu przybrała niebieską barwę otoczenia.
   - Zniknął – stwierdził Kimi.
   - Jak mógł tak po prostu zniknąć?

     Thei'de stał pośród roślin przypominających ziemskie paprocie. Z pomiędzy konarów drzew, czarnych od wszędzie panującego mroku, przebijała się blado pomarańczowa poświata księżyca i gwieździstego nieba. Liście szumiały cicho na lekkim wietrze. Przeciwnicy zbliżali się do niego z wiatrem, czuł ich wyraźnie. Zapach unosił się w powietrzu. Młody Łowca był pewien, że każdy z nich jest uzbrojony i gotów do walki. Thei'de skupił się na samym sobie, uspokoił nerwy, zwolnił rytm serca, jego ciało z każdym oddechem stawało się coraz chłodniejsze, aż w końcu osiągnęło temperaturę otoczenia. Spróbujcie mnie teraz zobaczyć, pomyślał.

     Obława krok po kroku zacieśniała się. Zottar parł przed siebie gotów w każdej chwili zaatakować. Działko na jego ramieniu podążało za każdym ruchem głowy. Po prawej pękająca gałąź wydała charakterystyczny suchy odgłos. Rozjemca wycelował w tamtym kierunku i byłby oddał strzał, gdyby nie specjalny cieplny znak Rozjemców umieszczony na hełmie każdego z nich.
   - Pauk! Uważaj trochę – szepnął do kompana.
Po chwili cała czwórka stała naprzeciw siebie, po rzekomym wrogu nie było nawet śladu.
   - Niech to szlag! – zaklął Zottar. – Stary mówił, że tu jest.
   - Słyszałem to – rozległo się w hełmie Zottara.
   - Wybacz szefie…
Ostry świst przeszył powietrze i rozjemca stojący po lewej stronie Zottara padł na ziemię.
   - Rozpierzchnąć się – wydał rozkaz dowodzący akcją Zottar.
Mężczyźni rozbiegli się po lesie, a on przykucnął przy nieprzytomnym koledze; na ziemi znalazł bumerang o tępych końcach – odpowiednio mocno rzucony mógł rozłupać czaszkę. Wściekły Zottar krzyknął w las:
   - Naucz się rzucać, ofermo!
Odpowiedział mu wrzask kolejnego z rozjemców, a po nim upiorny gardłowy śmiech. Upewniwszy się, że jego kompan żyje, Zottar skrył się za najbliższym drzewem i przez system komunikacji spróbował przywołać towarzyszy.
   - Bahir, Noa, jesteście tam?
   - Tu Bahir – usłyszał. – Noa zniknął.
   - Jak to zniknął?
   - Normalnie, w jednej chwili stał tuż za mną, a w kolejnej go nie było. Na Paya, co to jest?!
Kolejny krzyk zagłuszyła kanonada z działka Bahira. Yautjańczyk ostrzeliwał się naokoło bez mierzenia, po prostu strzelał na oślep.
   - Bahir, do diaska, co ty wyprawiasz? Przestań, bo nas pozabijasz. Poza tym musimy go mieć żywego! – wrzeszczał Zottar do mikrofonu, usiłując przekrzyczeć salwę. Kanonada umilkła.
   - Bahir! – nawoływał Zottar przez mikrofon. – Bahir!
 - Szkoda fatygi. – Usłyszał tuż nad sobą. Z ciemności poczęła się wyłaniać sylwetka wysokiego Yautjańczyka.
Rozjemca przyszykował się do odparcia ataku.
    - Ktoś ty i czego ode mnie chcesz? – zapytał.
   - A co to za różnica, skoro zaraz i tak wszyscy będziecie martwi?
   - Dla mnie wielka. Co zrobiłeś z moją rodziną?
Nieznajomy roześmiał się dziwnie chrapliwym i paskudnym śmiechem.
   - Twoja rodzina była koniecznością, a ty będziesz przyjemnością – powiedział Thei'de i ruszył do ataku. Uzbrojony jedynie we własne pięści z całej siły walnął Zottara w brzuch. Rozjemca powalony potężnym uderzeniem przez chwilę nie mógł załapać powietrza. Tymczasem napastnik czekał na jego reakcję. Zottar podniósł się, spojrzał na przeciwnika i spokojnie zapytał.
   - Gdzie jest moja rodzina?
   - Walcz! – rozkazał Thei'de.
   - Nie! Chcę wiedzieć, gdzie oni są?
   - Walcz, im już nie pomożesz, ale siebie uratuj albo przynajmniej odzyskaj honor.
   - Zabiłeś ich? I ty masz czelność mówić mi o honorze?!
   - Och, zamknij się i walcz.
   - Po co? Bez nich moje życie i tak nie ma sensu. Możesz mnie zabić od razu.
 - Jak chcesz – odparł Thei'de i przypuścił serię ciosów na Zottara, który nie zamierzał się bronić, przeciwnie pozwalał by tamten go okładał. Napastnik wpadł w furię, nie rozumiał postępowania Rozjemcy.
   - Walcz, co cholery, albo faktycznie obedrę żywcem ze skóry twoją rodzinę – wrzasnął wściekły.
W Zottara jak gdyby wstąpiły nowe siły. Z pasją oddawał cios za ciosem i parował nadchodzące. Walczyli zażarcie, a ich krwawy taniec trwał już dobrych kilkanaście minut. Obaj poranieni i wyczerpani z ledwością kontynuowali walkę.
   - Oddałbyś za nich życie? – wycharczał skonany Thei'de, nie miał tyle siły co zawsze i z konsternacją zauważył, że z każdym atakiem bólu głowy ma ich coraz mniej.
   - A żebyś wiedział, że tak – wysapał Zottar i przeturlał się w stronę leżącego na ziemi bumerangu . Pochwyciwszy go, odczekał aż przeciwnik znajdzie się tuż przy nim i zamachnąwszy się, zdzielił nim Thei'de prosto w łeb. Impet uderzenia sprawił, że klamry puściły i czerwony hełm pofrunął daleko w las. Zottar błyskawicznie ponowił atak na zaskoczonego wroga, wybijając mu dolny kieł ze stawu. Thei'de splunął śliną zabarwioną zieloną krwią, po czym odwrócił się i pognał w kierunku samotnej góry. Zottar zdumiony nie wiedział, co ma zrobić.
   - Czekam sekę stąd na północny-wschód – usłyszał jeszcze krzyk uciekającego przeciwnika.

     Rozjemca rozejrzał się w poszukiwaniu towarzyszy; ogłuszony bumerangiem Sun-ad dochodził do siebie, stękając; jakieś dziewięć metrów dalej Zottar usłyszał siarczyste przekleństwa Noy, a z krzaków po prawej wyszedł Bahir – wyglądał dość dziwnie, bo ręce zwisały mu wzdłuż ciała, a z ramion sączyła się krew.
   - Co ci jest? – spytał zaskoczony Zottar.
   - Skurwiel przeciął mi ścięgna i nie mogę ruszać rękami.
   - Ja też nie. Kurwa, jak boli – żalił się Noa.
Sun-ad dźwignął się trochę, zwymiotował, a potem upadł twarzą w zarzygane miejsce. Zottar zdał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu szef wydziera mu się do ucha.
    - Co tam się, do jasnej rozchlastanej, dzieje?
Mężczyzna rozejrzał się jeszcze raz, nie miał dobrych wieści dla Komendanta.
   - Jesteśmy – powiedział. – Wszyscy żyją, Noa i Bahir są ranni, a Sun-ad ma chyba wstrząśnienie mózgu. Zostawiam ich tutaj i sam podejmuję pościg.
    - Zgłupiałeś? Nie wyrażam na to zgody!
   - Mam w dupie pańską zgodę, szefie, to moja rodzina – wściekł się Zottar i przerwał połączenie. Nie chciał dłużej tego słuchać, musiał złapać tego dupka i zmusić go do mówienia.
Odległość nie była duża i Rozjemca pokonał ją bez większych trudności. Kiedy zdawało mu się, że jest już w pobliżu, zwolnił. W bladym blasku księżyca, pomiędzy trzema wysokimi drzewami, dostrzegł zarys jakiejś kopuły. Niespokojnie rozejrzał się po okolicy, wiedział, że przeciwnik ukrywa się gdzieś w pobliżu. W końcu zdecydował się podejść bliżej i sprawdzić. Kopuła okazała się być namiotem wykonanym ze specjalnego materiału nieprzepuszczającego promieniowania termicznego. Zottar zajrzał do środka, wewnątrz związani i zakneblowani byli jego bliscy. Rozjemca już miał wejść do środka, gdy jakaś potężna siła odrzuciła go do tyłu wprost na małe drzewko – ciężar ciała mężczyzny złamał je w pół.
   - Co ci tak śpieszno? – zawołał Thei'de, wyciągając skrępowaną kobietę z namiotu, wyjął jej knebel z ust, rozciął więzy na nogach i pchnął w stronę męża. – Pożegnaj się – powiedział.
Kobieta z płaczem pobiegła do Zottara, ręce miała skrępowane na plecach, więc potknąwszy się, uderzyła głową w gałąź leżącą na ziemi. Zottar poderwał się, podbiegł do Thei'de i zdzielił go w wybity kieł – krew obryzgała mu maskę wyżerając w metalu spore dziury.
   - Ty gnoju – zawył Rozjemca. – Chcesz walczyć, to wybieraj równego sobie przeciwnika.Taki z ciebie chojrak, a bijesz brzemienne kobiety i dzieci!
Thei'de rozprostował kły, co sprawiło mu niemały ból, splunął i powiedział:
   - Nie uderzyłem jej, sama się potknęła.
Zottar w tym czasie podpełzł do żony, rozciął jej pęta na dłoniach i pomógł usiąść, z rozbitego czoła kobiety sączyła się krew. Mężczyzna zlustrował jej postać wzrokiem, szczególną uwagę zwracając na ogromny brzuch.
   - Wszystko dobrze? – wyszeptał kładąc na nim dłoń. Kobieta kiwnęła głową na potwierdzenie, że tak.
Thei'de nie mógł znieść tych czułości, złapał Rozjemcę za włosy i zaczął go odciągać od żony. Przerażona kobieta chwyciła męża za nogi, wtedy Thei'de szarpnął mocniej i wyrwał Zottarowi garść grubych włosów. Mężczyzna zawył z bólu, jego żona rzuciła się mu na ratunek.
   - Uciekaj! - krzyknął Rozjemca do kobiety. – Zabierz dzieci i uciekaj.
  - O, nie tak prędko. – Thei'de odrzucił trzymane w garści włosy i ruszył do namiotu, Zottar złapał go za nogi.
   - Daj spokój – zaśmiał się Łowca. – Nic jej nie zrobię.
   - Zostaw ją, świrze – wycharczał Rozjemca.
Thei'de zatrzymał się. W głowie szumiało mu jakby płynął przez nią wodospad, w uszach słyszał bicie własnego serca, uderzało o wiele szybciej niż zwykle.
   - Puść!– krzyknął do Zottara.
   - Nie.
   - Więc giń!
To były ostatnie słowa, które Rozjemca usłyszał, bo na jego głowę spadła seria silnych ciosów. Thei'de zerwał mu maskę z twarzy, a potem tłukł go bez opamiętania, tłukł tak długo, aż twarz rozjemcy przestała przypominać yautjańską, tłukł go puki coś niezbyt ciężkiego wskoczyło mu na plecy.
   - Tami, nie! – krzyczała matka kilkuletniego chłopca, który postanowił stanąć w obronie ojca.
   - Ty potworze, zostaw mojego tatę, zostaw go, słyszysz! – wrzeszczał chłopiec przez łzy.
Thei'de zrzucił dziecko z pleców i zamachnął się na nie.
   - Błagam nie rób mu krzywdy – prosiła matka, osłaniając chłopca własnym ciałem.
Łowca jakby się nagle opamiętał. Rozejrzał się dookoła, spojrzał na pobitego Zottara i na swoje umazane krwią dłonie, na kobietę w ciąży i jej dwoje dzieci.
   - Dlaczego stajesz w jego obronie – zapytał ledwo dosłyszalnym szeptem.
   - Bo go kocham, rozumiesz? Kocham go i za niego, i dzieci oddałabym życie, on zresztą też.
   - Przecież to nieracjonalne, każda istota instynktownie broni swojego życia, a ty poświeciłabyś swoje za niego?
   - Nawet zwierzęta bronią swoich młodych.
   - Młodych tak, ale nie partnera.
   - Na tym polega miłość.
Thei'de wstał, spojrzał jeszcze raz na Rozjemcę i jego rodzinę, potem odwrócił się i odszedł, pozostawiając ich samych sobie. Szedł przez las, sam nie wiedząc dokąd i po co. Polowanie wcale nie przyniosło mu tyle radości, ile się spodziewał. Próbował wyjaśnić to sobie, że po prostu nie był w najlepszej formie, bo przecież nie wymiękł ot tak.
Szedł powoli, ból rozsadzał mu szczękę, przyćmiewając ten w głowie, czuł się bardzo zmęczony, do tego zachowanie tych dwojga. Miłość – bzdura, którą karmią się wszystkie inteligentne istoty czy fakt, którego tylko on nie potrafi zrozumieć i zaakceptować.

      Na posterunku rozjemców Komendant przyglądał się tym wydarzeniom. Widział, jak Zottar oddala się od podwładnych, przemierza las i zatrzymuje się około seki od miejsca walki. Widział, jak na monitorze nagle pojawiła się druga osoba, a potem trzecia i w końcu czwarta i piąta, te ostanie cieplne plamy były znacznie mniejsze od pozostałych, więc Komendant domyślił się, że to musiały być dzieci Zottara. Był jeszcze jeden szczegół, który przykuł jego uwagę. Podczas walki jego czterech podwładnych zmierzyło się z przeciwnikiem, lecz na monitorze widać było jeszcze jedną postać, która trzymała się z daleka, a po zakończonej walce poszła tropem – tym razem doskonale widocznego – przestępcy. Jeżeli to był wspólnik porywacza, to koleś naprawdę kiepsko dobiera kompanów, bo tamten nie pomógł mu ani przez chwilę. A jeżeli to nie był jego kompan, to w takim razie kto to był?




----------------------------------------------------------------------------

To może wyjaśnienie, bo pojawiło się kilka dziwnych słów. Sha-uni po prostu stwierdziła, że Natasza okropnie śmierdzi, a potem wołała do niej "myj się" - nie przyszło jej na myśl, że Ziemianka może jej nie rozumieć.
Ustar to wymyślona przeze mnie jednostka czasu - taka yautjańska sekunda, a seka to około 1,5 kilometra.

wtorek, 3 czerwca 2014

29. Więzień


     Lin-kar, wciąż trzymając w dłoni dysk ze znakiem Mu-shena, podążał za Freją, śledząc ją z bezpiecznej odległości. Kobieta dotarła na skraj lasu i, przycupnąwszy za jednym z drzew, przyglądała się temu, co działo się na brzegu rwącej rzeki. Z miejsca, w którym się znajdował, Lin-kar słyszał krzyki, jednak nie był w stanie dojrzeć tego, co odbywało się na brzegu. Zstąpił więc ze ścieżki, którą podążał za Freją i odbił kilkanaście metrów w bok. Skradając się w pobliże brzegu lasu, dostrzegł rozmieszczone na drzewach detektory ruchu - już wiedział, co alarmowało kobietę. Kolejny głośny krzyk zwrócił jego uwagę na wydarzenia znad rzeki. Przez nurt na drugi brzeg próbowała dostać się moda kobieta, w zasadzie dziewczę jeszcze. Poły długiej sukni trzymała wysoko podwinięte, by przemoczony materiał nie zaplątał jej się wokół nóg uniemożliwiając bieg. Była już na drugim brzegu, miała szczęście, bo po upalnym lecie wody w rzece było niewiele. Na brzegu, z którego wyruszyła, osaczony przez trzech mężczyzn stał wojownik. Lin-kar ocenił, że był niewiele starszy od dziewczyny, którą próbował bronić. Dzielny młodzian nie cofnął się o krok, gdy jeden z napastników natarł na niego ostrzami nadgarstkowymi.
Lin-kar pokiwał głową z uznaniem, chłopak był dzielny, chociaż wiadomo było, że jest na przegranej pozycji. Ojciec Nan-ku zacisnął mocniej dłoń na dysku ze znakiem rodu Shen, może nie zawsze postępował honorowo, ale to była przesada. Podniósł się, był gotów zaryzykować własnym życiem, bo czuł, że tak trzeba. Nagle z lasu na spotkanie pierwszej ofiary wyleciała długa strzała zakończona lotkami z zielonych piór. Ugodzona nią dziewczyna padła martwa w płytkiej wodzie tuż przy samym brzegu. 
   - Nie… - szepnął sam do siebie ojciec Nan-ku. 
Napastnicy atakujący młodzieńca stanęli w bezruchu. Z lasu poniosło się nienaturalne, przeraźliwe wycie. Na jego dźwięk trzej mężczyźni poczęli się wycofywać. Mody wojownik dopiero teraz spostrzegł ugodzoną strzałą towarzyszkę, rzucił się w jej kierunku. Kolejna strzała wyleciała z lasu i utkwiła w oku młodzieńca. Napastnicy uciekli, pozostawiając ciała tych, których przed chwilą ścigali. W lesie znowu zapanowała cisza. 
Lin-kar nie wierzył własnym oczom, wyskoczył ze swojego ukrycia i pobiegł za Freją, która zamierzała zabrać swoje strzały, a ciała zostawić zwierzętom. Wściekły dopadł ją w chwili, w której wyszarpywała strzałę z ciała dziewczyny, przydeptując równocześnie jej ciało stopą odzianą w sandał. 
   - Nie masz za grosz honoru! - krzyknął, łapiąc Freję z ramię i, wyrwawszy z jej z dłoni łuk, złamał go w pół i cisnął nim w mętne wody rzeki. 
   - Lin-kar? Co ty...?! - oburzyła się, zaskoczona jego obecnością i tym, co zrobił. Łowca podszedł do niej ponownie i wyciągnął zza jej paska niewielki nóż. 
   - Co robisz?! - Próbowała się bronić. 
  - Nie jesteś godna, żeby to nosić - wycedził Lin-kar i, złapawszy Freję za przegub prawej ręki, począł rozcinać skórzane paski przytrzymujące jej zbroję. Zdezorientowana kobieta szarpnęła się. 
   - Oszalałeś? Puszczaj! – krzyknęła, odpychając go od siebie. 
Lin-kar wymierzył jej policzek tak mocno, że aż upadła. Potem każdą odciętą metalową część zbroi wrzucał do rzeki. Kobieta próbowała się bronić, ale nie robiła tego zbyt ostro. 
   - Dlaczego? - zapytała w końcu, gdy z jej ubrania pozostała już tylko krótka spódnica. 
   - Bo przez ciebie jego dusza nigdy nie zazna spokoju, bo nie stanie pośród zasłużonych u boku Paya w Krainie Wiecznych Łowów. Bo nie ma dla ciebie żadnej świętości, a noszenie tej zbroi to przywilej, na który ty nie zasługujesz – odpowiedział, patrząc jej prosto w oczy. 
   - Nie miałeś prawa... 
   - To TY!... nie miałaś prawa pozbawiać ich życia w tak hańbiący sposób! 
   - Muszę bronić świątyni! Myślisz, że przetrwałybyśmy tu same, gdyby ci z miasta się nas nie bali?

Miała rację i on wiedział, że ją miała. Ale tych dwoje nie zasłużyło na taki los, kimkolwiek byli, nie zasłużyli na to, co ich spotkało. Wstał. Freja na jego twarzy dojrzała pogardę i to było to, co najbardziej ją zabolało. 
   - Dlaczego nie strzeliłaś do tych, którzy ich ścigali? Mieli znaki cechu zabójców, to nic nie warci kastraci, najemnicy bez finezji i polotu – zapytał po krótkiej chwili. 
   - Bo miałabym na karku tę dwójkę, a stąd nikt nie odchodzi żywy... 
   - A ja? - zapytał patrząc na nią z ogniem w oczach. 
   - Ty masz znak. 
   - Co takiego? 
Freja podniosła się, zasłaniając rękoma piersi. Nie odpowiedziała, chociaż wiedziała, że on czeka na odpowiedz, spuściła tylko wzrok. Rzeka płynęła jak przedtem, las szumiał na wietrze, a on stał i nie odrywał od niej wzroku. W końcu westchnął podszedł do martwej dziewczyny, wydobył ją z wody i ułożył na brzegu. Z jej długiej, zdobnej sukni oderwał kawał materiału i wręczył do Freji. Potem przyniósł ciało młodzieńca. Przyjrzał się obojgu uważnie, byli rodzeństwem, świadczyło o tym nie tylko podobieństwo, ale również znak rodowy na bransoletach. 
   - Cholera - zaklął Lin-kar. 
Towarzyszka zerknęła na niego zaskoczona. 
   - Coś się stało? – zapytała, kucając obok niego i przyglądając się ciałom. 
   - To dzieci Has'muta, prawej reki Ker'inga, przewodniczącego Rady Starszych Yautjalu.
Freja patrzyła na ciała, kiwając głową. 
   - Dlaczego potakujesz? Przecież nie masz pojęcia, o kim mówię. Prawda?
Freja potwierdziła:
   - Tak, nie wiem, o kim mówisz i nie szczególnie mnie to interesuje. Weszli na zakazany teren i zginęli. Daj mi nóż, muszę odciąć im głowy, ku przestrodze dla innych. – Wyciągnęła do niego dłoń.
   - Nie zgadzam się, nie będziesz nikomu odcinać głowy!
   - Ale... – Freja wskazała swoje makabryczne trofea; dziesiątki głów nadzianych na kije i włócznie.
   - Nie! Oni nie będą zdobić tej polanki - odparł, po czym zdjął bransolety z rąk rodzeństwa i ukrył je w sakwie.
   - Niczego nie rozumiesz – burknęła kobieta i, odwróciwszy się, poszła w stronę lasu.
   - A ty dokąd? Trzeba ich pochować!
Nie odpowiedziała, nawet się nie obejrzała. Lin-kar sam pogrzebał ciała, bez ceremonii, bez modlitw, bez całej tej oprawy, która miała ułatwić zmarłym przejście do wiecznego świata duchów.


       Do świątyni wrócił wciąż rozmyślając o tym, co się stało. Już nie wiedział, czy chce tu zostać. Nie obwiniał Frei za jej niewiedzę, ale był tu ktoś, kto powinien zająć się jej edukacją, chociaż tą podstawową. Znowu był w ogrodzie. Zdjął maskę i wystawił twarz na działanie ciepłych promieni; stał tak z zamkniętymi oczyma, gdy poczuł na skórze powiew zimnego powietrza. Odwrócił się i zerknął w stronę, z której, jak mu się zdawało, dobiegł powiew. Za nim była ciemność. Mógł przysiąc, że jeszcze sekundę temu w tym miejscu była jedynie lita ściana. Wszedł w ten mrok i poczuł się dziwnie. Jego kroki odbijały się echem po ogromnej, wysokiej sali, której ściany zwężały się ku wierzchołkowi, by spotkać się na jego szczycie. Lin-kar czuł się jak intruz; jak ktoś, kto nie powinien tu być. Szedł powoli, ostrożnie stawiał stopy. Ciemność rozświetlała się tylko z lewej strony, niewielkim wyjściem o trapezowatym kształcie. Yautjańczyk zatrzymał się dokładnie na środku sali, spojrzał do góry, gdzie schodziły się ściany piramidy, postąpił krok do tyłu i postawił stopę na trójkątnym symbolu wyrytym na podłodze. Nad wejściem, jakieś dwadzieścia metrów powyżej, rozstąpiła się ściana, wpuszczając do środka przez niewielki otwór biały snop światła. Promień skośnie przecinał pomieszczenie i ponad głową Lin-kara oświetlał to, co było za nim – skąpany w słonecznym świetle posąg. Pomnik przedstawiał królową Ksenomorfów, u podnóży przedstawiono cztery klęczące postacie. Lin-kar podszedł bliżej, by lepiej im się przyjrzeć; wyobrażały one Yautja: dwie kobiety i dwóch mężczyzn oddających cześć królowej.
   - Robi wrażenie, prawa? Dawno go nie widziałam, ale ciągle pamiętam, jak wygląda. – Głos Semirry wyrwał go z zadumy. Lin-kar spojrzał na nią zdziwiony.
   - Co to ma być? - zapytał, spoglądając prosto w jej wyblakłe oczy.
   - To Shida.
   - Co takiego?! Przecież to królowa Ksenomorfów. Mielibyśmy składać temu czemuś cześć! To kłamstwo, wierutne kłamstwo! – Zdenerwował się.
   - I znowu muszę ci wszystko tłumaczyć – rzekła spokojnym głosem stara kapłanka.
   - Niczego nie musisz mi tłumaczyć! Sam widzę, co tu się dzieje! – Lin-kar podniósł głos.
   - Uspokój się, nie rozumiesz.
   - Nie zamierzam się uspokajać! – Był wściekły, nie zdążył jeszcze ochłonąć, po zajściu w lesie, a tu taka niespodzianka. Czuł, że te dwie kobiety wodzą go za kły jak głupiego cielaka i nie podobało mu się to.
   - To niczego ci nie powiem – odparła stara kapłanka i odwróciła się z zamiarem odejścia.
Lin-kar zacisnął szczęki.
   - Dobrze – powiedział. - Będę spokojny, nie odchodź, wyjaśnij mi, proszę – jego głos był już łagodny i spokojny.
   - Chodź, usiądziemy – zaproponowała kapłanka i poprowadziła go w pobliże posągu. Usiedli na stopniach prowadzących pod jego piedestał.
   - Dawno, dawno temu – zaczęła swą opowieść lekko drżącym głosem. - Do Rytuału Przejścia przystępowali wszyscy Yautja, bez względu na płeć. Spotkanie wcielenia Shidy przeżywali tylko najsilniejsi i najlepiej wyszkoleni. To był naturalny sposób selekcji. Wtedy byliśmy silną, zdrową rasą.
   - Akurat, uważaj, bo ci uwierzę. Silni i zdrowi po walce z semprą. Nawet dzisiaj takie spotkanie jest niebezpieczne i często kończy się śmiercią niedoświadczonego Łowcy.
   - Mylisz się, byliśmy...
   - Nieliczni – przerwał jej Lin-kar. - Z całą pewnością było nas o wiele mniej.
   - Tak, to prawda, lecz...
   - Wyjaśnij mi – znowu jej przerwał. - Jak to jest możliwe, że ja nigdy nie słyszałem o tej wierze? Skoro było, jak mówisz, to powinniśmy się o niej uczyć, a na historii naszego gatunku nie ma nawet wzmianki o tym?
   - Nic dziwnego jesteś za młody żeby znać Shidę, to starożytna wiara, obalono ją dawno temu, a jej wyznawców wytępiono w wielkiej wojnie domowej. Wszelkie wzmianki w piśmie, kościane tabliczki, świątynie, posągi i kapłanów zniszczono, a na miejsce Shidy wyniesiono Paya, miłosiernego Boga Wojownika.
   - I ty myślisz, że w to uwierzę. Czemu to zrobiono?
   - Bo chciano iść z postępem, osiągnięciami i nauką, a Shidę zwano boginią barbarzyńców. Znasz kodeks honorowy? Na pewno tak. Wprowadzono go po wojnie, wcześniej można było zabijać każdego, byleby osiągnąć wyższy stopień. Shida była okrutnym bogiem, jej wyznawcy składali krwawe ofiary.
   - Rozumiem.
   - Nic nie rozumiesz! To była rozgrywka polityczna, propaganda, by obalić władzę duchową i wprowadzić cywilną, a dokładniej mówiąc, by władzę mogli dzierżyć Łowcy.
   - Skąd to wszystko wiesz?
   - Ta wiedza przekazywana jest wszystkim kapłankom i kapłanom, a ja żyję już bardzo długo i miałam dużo czasu na jej zgłębianie... - Semirra westchnęła.
   - Tak czy inaczej, nie jestem w stanie uwierzyć, byśmy my, Yautja, składali hołd tym wężom.
   - Tak było.
   - Ale nie jest i całe szczęście! - Zakończył rozmowę.
Miał dość tych bredni jak na jeden dzień. Może mógłby w to uwierzyć, gdyby ta świątynia znajdowała się na Yautjalu, ale nie tu, na planecie wygnańców. Kto wie, jakim bałwochwalczym procederom się tu oddawali, jak hańbili siebie i rasę, z której się wywodzą. Postanowił jak najszybciej opuścić to miejsce, a Freja – jeśli chciała – mogła lecieć z nim. Ruszył do głównego wyjścia.
   - Przeznaczenia nie zmienisz. Pamiętaj. To, co ci zapisane, prędzej czy później cię dosięgnie! – krzyczała za mim kapłanka. - I wciąż nie wiesz najważniejszego – dodała zniżonym głosem, lecz on już jej nie słyszał. Wyszedł przed świątynię, był zły. Zły, że znalazł się w tym miejscu, że pozwolił wciągnąć się w tę dyskusję, że zaczął wątpić we wszystko, w co do tej pory wierzył i że serce biło mu szybciej na widok Frei.
Była tam, na szerokim trakcie przed świątynią, o której mu nie powiedziała. Codziennie wędrował tymi długimi korytarzami, a nie maił pojęcia, gdzie się znajduje. Wzdłuż kamiennej drogi i na niej samej leżały obalone długie smukłe kolumny. Niektóre były całe, inne połamane, kilka wciąż stało na swoich miejscach. Zarośnięta droga ginęła w gęstym lesie, widać było tylko wąski przesmyk pomiędzy drzewami.
Wzburzony podszedł do kobiety, gdy tylko się zbliżył, rozłożyła trzymaną w dłoni naginatę, która z pewnością nie należała do niej, i wycelowała grotem w jego pierś. Zatrzymał się tuż przed ostrzem. Więc to do tego doszło? Pomyślał, opierając się ostrze włóczni tak mocno, że skóra została przecięta i pojawiła się niewielka stróżka krwi. Freja spoglądała na niego niepewnie, a kiedy poczuła, że znowu napiera na broń, cofnęła się. Lin-kar wyjął jej włócznię z dłoni, nie stawiała oporu, wbił ją w ziemię i objął kobietę, zaciskając dłonie na jej plecach.
   - Powiedz mi prawdę – szepnął do kobiecego ucha.
Freja napięła mięśnie, jakby na coś czekała.
   - Nie rozumiem? - odparła kokieteryjnie.
   - Dlaczego darowałaś mi życie?
   - Tłumaczyłam ci przecież...
   - Nie. Sprzedałaś mi naiwną bajeczkę, w którą już nie wierzę. Widziałem, co robiłaś. Myślałaś, że spałem, ale ja wszystko widziałem. Nie chcesz mieć potomstwa, zaciągnęłaś mnie do łóżka, żeby mnie zatrzymać, dlaczego?
   - Mylisz się, chcę...
   - Nie kłam!
   - Puść mnie, to przestaje być zabawne.
   - Masz rację, to przestało być zabawne. – Zacisnął ramiona jeszcze mocniej.
   - Lin-kar, puść mnie! To boli. – Freja szamotała się, usiłując uwolnić się z żelaznego uścisku.
   - Prawda, Frejo. Chcę... poznać... prawdę. – Lin-kar cedził każde słowo.
  - Dobrze, ale puść mnie! – kobieta drżała ze wściekłości, że została przyłapana na kłamstwie. Lin-kar osłabił uścisk i kobieta szybko się z niego uwolniła, spojrzała na mężczyznę ze złością i wyrzutem.
   - To przez twój znak. – Odpowiedziała wpatrując się w coś za jego plecami.
   - Och Paya, jaki znowu znak?
   - Masz go na karku, pod włosami... Umieszczono go tak, by nikt nie mógł go zobaczyć, nawet ty sam.
Łowca wpatrywał się w kobietę, jak gdyby chciał jej powiedzieć: „Cóż za brednie wygadujesz”. W końcu przemówił.
   - Mam tego dość, mam serdecznie dość tych bajek, kłamstw i innych głupot, które próbujecie mi wmówić!
   - Ale to wszystko prawda.
   - Tu nic nie jest prawdą.
   - Inli gal ag-as hem. - Rozległ się chrapliwy głos Semirry.
Lin-kar odwrócił się w jej stronę i odpowiedział:
   - Tak, dlatego chcę odejść.
Freja spojrzała na niego, jakby dopiero teraz pierwszy raz go zobaczyła, a Semirra uśmiechała się zadowolona z efektu.
   - Więc zrozumiałeś, bałam się, że zapomniałeś – powiedziała.
Lin-kar spoglądał, to na jedną, to na drugą kobietę i pomału docierało do niego, co się stało. Zrozumiał dziwny język, w jakim przemówiła kobieta. Nagle w jego pamięci pojawił się obraz ojca mówiącego w tym języku i rysującego patyczkiem na piasku znak – oko w piramidzie.
   - Wszyscy Oświeceni uczą się języka nauki. Zbliża się dzień naszego powrotu, zbliża się dzień powrotu Shidy. Wiem, kim jesteś. Widywałam cię, gdy byłeś małym chłopcem na spotkaniach wyznawców. Twój ojciec był naszym dobroczyńcą i wiernym wyznawcą Shidy. Gdy zginął, gdy go zamordowano...
   - Co wiesz o śmierci mojego ojca?
Semmira wykrzywiła się.
   - Niewiele. Wiem tylko, że ktoś, kto poluje przez całe życie, nie wszedłby do gniazda Shidy nieuzbrojony.
Lin-kar milczał, dawno nie myślał o swojej rodzinie. Dawno nie widział się z matką. Zabijając Ten-ku i niszcząc jego pracę, naraził się wielu wpływowym Yautjańczykom i Złej Krwi, która również sponsorowała badania jego przybranego brata.
  - Zapomniałem – powiedział cicho. - Zapomniałem o ojcu i jego naukach.
 - To nie twoja wina. To przez tę kobietę, twoją matkę. Nigdy go nie wspierała, poślubił ją wbrew zdrowemu rozsądkowi. Powinien był ożenić się z którąś z Oświeconych, ale on wolał ją.
Lin-kar milczał. Nagle zdał sobie sprawę, jak niewiele wie o własnej przeszłości, ojcu i o tym, w co wierzył.
   - Jestem zmęczony – powiedział i, odwróciwszy się, odszedł. Semmira zaczekała, aż ucichną kroki ich gościa i przemówiła do Frei:

   - Znowu u niego byłaś? Zabroniłam ci tam chodzić. Masz go tylko karmić, nic więcej. Stój, jak do ciebie mówię. Frejo! Frejo!
Nie zatrzymała się, bo nie zamierzała wysłuchiwać wyrzutów, które robiłaby jej kapłanka. Zawsze była jej posłuszna. Wierzyła w to, co jej mówiła. Ale teraz wątpiła. Lin-kar sprawił, że poczuła się marna jak robak i głupia. Powiedział jej, że nie ma pojęcia o świecie i życiu poza murami świątyni i miał rację. Zawsze czuła się tu bezpieczna, a zabijając wrogów z ukrycia, była panią sytuacji. Oprócz Semirry nikt nigdy nie wydał jej żadnego rozkazu, nikt nigdy nie potraktował ją tak, jak Lin-kar dzisiaj. Wszystko przez niego. Zacisnęła pięści i przyśpieszyła kroku, zeszła z traktu w las na wąską ścieżkę, którą tylko ona chadzała. Nerwowo odsuwała natarczywe gałązki i, klucząc między krzewami, dotarła na skraj zarośli. Tu również pośród wysokich traw leżały poprzewracane kamienne kolumny. Freja wymijała je zwinnie, bądź przeskakiwała nad nimi, by dotrzeć do miejsca, do którego zmierzała. Wreszcie zatrzymała się. U stóp miała świetlik przykryty żelazną kratą, na którą zwaliła się jedna z kolumn, dwa grube pręty zostały kiedyś wycięte i dzięki temu powstał otwór, przez który ona teraz mogła spuszczać w głąb niewielki koszyczek z jedzeniem. Kobieta uklękła przy wlocie i przysunęła twarz do krat. Przez chwilę nasłuchiwała w ciszy. Potem podniosła z ziemi mały kamyk i puściła go w dół, jego upadek na kamienną posadzkę odbił się echem. Znowu zapanowała cisza, po której w podziemnej celi rozległ ten sam dźwięk spadającego kamyka.
   - To ja – powiedział Freja, tak jakby to miejsce kiedykolwiek odwiedził ktoś poza nią. Pod spodem ujrzała cień, zarys postaci, która nigdy nie wchodziła w snop padającego z góry światła.
   - Mam coś dla ciebie – powiedziała i, podniósłszy się z klęczek, podeszła do kolumny obok, gdzie ukryty był koszyczek. Włożyła do środka ułamaną po drodze gałązkę zakończoną wiechciem bordowych owoców.
   - Już dojrzewają – rzekła, spuszczając koszyczek z owocami do wnętrza. - Jeszcze nie są takie słodkie, ale pomyślałam, że będą ci smakować.
Koszyczek opadł na samo dno, gdy tylko dotknął podłogi, sięgnęła po niego chuda ręka. Przez chwilę Freja widziała kościste palce zaciskające się na uchwycie koszyczka i długie, ciemne i cienkie włosy. Poczuła lekkie szarpnięcie liny i wiedziała, że może już zacząć wyciągać koszyczek. Kiedy udało jej się go wydobyć, na dnie dostrzegła niewielki, owalny przedmiot misternie wypleciony z cieniutkich patyczków, które sama tu przynosiła.
   - Dziękuję – powiedziała, spoglądając w dół. Miała nadzieję, że twórca przedmiotu pokaże jej się choć na chwilę. Nie doczekawszy się tego, położyła się z twarzą jak najbliżej otworu i rozpoczęła swoją codzienną relację ze wszystkiego, co słyszała, widziała i doświadczyła. Kiedyś, gdy była małą dziewczynką, często słyszała komentarze do swoich opowieści, potem były to już tylko pojedyncze słowa, a teraz nie doczekiwała się nawet pomruku. Nie zrażało jej to, przywykła do swojego milczącego spowiednika i on też przywykł do niej. Każdego dnia niecierpliwie wyczekiwał jej przybycia i opowieści o świecie poza celą.


     Odeszła, zawsze odchodziła. Kiedyś denerwował go jej dziecinny głos i fakt, że nie chce mu pomóc. Potem odkrył, że żyje już tylko dla tej chwili, że gdyby nie ona i jej historie już dawno by oszalał. Chociaż może był szalony? Może wspomnienia i sny o innym życiu były jedynie projekcjami jego szalonego umysłu? Rozejrzał się po swojej celi, była stanowczo za duża jak na jednego więźnia. Dzięki Frei nie była tak pusta, jak na początku, ale to wciąż była cela, z jednym tylko wejściem, nad nim. Nawet gdyby udało mu dostać do kraty, nie przecisnąłby się przez niewielki otwór. Kiedyś prosił ją o pomoc, ale zawsze uciekała, gdy o tym wspominał, więc przestał, w obawie, że przestanie go odwiedzać. Ona dawała mu nadzieję, bez niej już dawno roztrzaskałby sobie głowę o ścianę.

Na zewnątrz zaczęło padać, deszcz wpadał do celi przez świetlik i zbierał się w postaci kałuży na podłodze. Chuda, koścista postać podniosła się z miejsca, w którym siedziała i, wyprostowawszy się, weszła w strumień wody spływający z góry. Zimna woda zmyła kurz z nakrapianej zielonobrązowej skóry na ciele i czerwonych oraz zielonych rąbów na czole, znaku charakterystycznym rodu, z którego wywodził się więzień.