wtorek, 7 października 2014

34. Upokorzenie

     Podążała za nim jak cień; gdy szedł z miejsca, w którym stał jego statek, gdy wyszedł popołudniu, by rozstawić w lesie jakieś dziwne urządzenia, gdy rankiem wyciągnął ze statku coś, czego ona wcześniej nie widziała. Była jak cień, gdy on lekko zataczając się, poszedł do miasteczka, gdy wywabił tego Rozjemcę, a potem zabrał jego rodzinę. Była na miejscu przed nim i przyglądała się zafascynowana, z jaką wyższością traktuje tę nędzną kobietę. Ach, gdybyż mogła być na jej miejscu. Szła za nim, gdy wszystko się skończyło i dziwiła się, że zrezygnował – ona nie zrezygnuje.    
      Był zmęczony, widziała to dobrze. Zaczekała, aż nadarzy się stosowny moment i wycelowała do niego ze specjalnej dmuchawki. Nabrawszy powietrza, wypuściła je z płuc, wprawiając w ten sposób w lot niewielką strzałkę nasączoną środkiem do usypiania dużych zwierząt. Strzałka przeszyła powietrze i utknęła w nieosłoniętym udzie Thei'de. Widziała, jak zaskoczony Łowca warcząc, wyszarpuje strzałkę z ciała. Jak rozgląda się z irytacją po okolicy, jak dostrzega ją za drzewem dziesięć metrów przed sobą.
 
   – To ty?! – krzyknął do niej. Tea nie zamierzała się dłużej ukrywać, wyszła zza drzewa. – Czego chcesz? – zapytał ją, czując, jak resztki sił odpływają.
Ale ona nie odpowiedziała, czekała i przyglądała się. Thei'de zachwiał się na nogach, spróbował zrobić krok w jej stronę, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa i osunął się na kolana.
   – Co? Co mi wy…sy…trzy… wstrzy…łaś? – bełkotał, ledwo mogąc utrzymać głowę. Tea czekała. Łowca spróbował się podnieść, ale opadł z powrotem na kolana. Świat wokół niego wirował jak na diabelskiej karuzeli. Ostatkiem gasnącej świadomości dostrzegł korony drzew zamykające się nad nim jak trumna.
Tea przyglądała się, jak obiekt jej westchnień osuwa się nieprzytomny na ziemię. Dla pewności odczekała jeszcze, nim ośmieliła się do niego zbliżyć. Wprost nie mogła uwierzyć – cały był jej. Chorobliwa niecierpliwość nakazywała jak najszybsze skorzystanie z okazji, lecz zdrowy rozsądek, którego nie miała zbyt wiele, podpowiadał, że musi wykonać najpierw pewne przygotowania. Zarzuciła więc sobie nieprzytomnego mężczyznę na ramiona i sapiąc z wysiłku, powlekła się w stronę góry.

     Mała lampka zasilana baterią rozpraszała mroki jaskini, w powietrzu unosił się specyficzny fetor gnijącego mięsa, lecz zupełnie nie przeszkadzał zaaferowanej swoją nową zabaweczką Tei. Dziewczyna pochylała się nad prowizorycznym posłaniem na ziemi, na którym spoczywał Thei'de. Tuż nad jego głową, na kiju wbitym w podłoże, umieszczona była kroplówka. Tea uniosła wzrok znad ramienia, w które wbiła grubą igłę i przeniosła na twarz Thei'de, wydawał się być taki spokojny. Delikatnie dotknęła jego czoła, na którym prążki układały się w małe słoneczko. Opuszkami palców, lekko, by tylko poczuć jego skórę, przesunęła w dół aż do ust. Skrzywiła się, gdy jej wzrok padł na wyłamany kieł – to musiało boleć. Uśmiechając się do siebie, drżącymi z podniecenia dłońmi, dziewczyna zaczęła rozpinać paski przytrzymujące zbroję na piersi Thei'de. Po kolei zdejmowała z niego każdą część pancerza i układała je na podłodze obok. To było jak gra wstępna i Tea nie mogła doczekać się jej końca. Wilgotną ściereczką otarła zadrapania na jego skórze, a potem do przeźroczystej butelki z kroplówką wstrzyknęła zawartość jakieś fiolki. Znowu omiotła wzrokiem postać swojego – tak o nim myślała – mężczyzny. Przytuliła się do nagiej piersi Thei'de, jego serce biło wolno, a jej coraz szybciej. Już nie mogła się doczekać, w głębi swojego ciała czuła coś, czego nie potrafiła opisać. Gorączkowo odpinała metalowe zapięcia nagolenników i dziwnych pełnych butów. Chwilę zajęło jej mocowanie się z pancerzem okrywającym zewnętrzne strony ud. Z nabożną wręcz czcią poczęła rozpinać pasek na jego biodrach. Musiała się tego pozbyć, wszystkiego, to nie będzie już mu potrzebne. Uradowana przyjrzała się swej zdobyczy. Tylko raz, pozwoli sobie teraz tylko na jeden dotyk. Tea wiedziała, że skóra w tym miejscu jest znacznie delikatniejsza, lecz musiała przekonać się o tym jeszcze raz.
*

Thei'de rozejrzał się, stał na płaskim terenie przed domem, ocean za jego plecami szumiał, a ogromne fale rozbijając się o klif, rozbryzgiwały słone wody. Zimny wiatr dął z potężną siłą, nad wyspę nadciągał sztorm. Po ciele Łowcy przeszedł dreszcz, chociaż nie było mu zimno. Rozpuszczone włosy powiewały na wietrze i zasłaniały mu widok, ze złością odgarnął je do tyłu, lecz one, porwane wiatrem, znowu opadły mu na twarz. Tylko się nie denerwuj, uspokajał się w myślach. Rozwiązał długi rzemień, który maił skośnie przewieszony przez ramię i pierś, nanizane na niego były maleńkie czaszki jaszczurek i małych kapucynek, taka ozdoba, którą Lin-kar dostał od jakiegoś ziemskiego szamana i podarował ją synowi. Przez chwilę Thei'de przyglądał się maleńkim czaszkom, potem złapał wszystkie włosy w garść i związał je na dole, a końcówki rzemienia przywiązał do paska tak, aby włosy nie unosiły się na wietrze.
Nieboskłon przeszyła błyskawica i uderzyła w jedyne drzewo rosnące tuż nad klifem. Thei'de puścił się pędem do domu, stanie tu w metalowej zbroi, w dodatku doskonale przewodzącej prąd, nie byłoby najmądrzejsze. Z rozpędu wpadł pod niewielkie betonowe zadaszenie, złapał za klamkę i szarpnął, drzwi zwiesiły się na jednym zawiasie. Co jest? Pomyślał zaskoczony takim stanem rzeczy. Co jak co, ale Lin-kar dbał o dom; nie było piszczących na zawiasach drzwi, niedomykających się szafek czy poobijanych ścian.
Thei'de wszedł dalej i przeraził się stanem, w jakim obecnie znajdował się ten budynek. Meble były dosłownie roztrzaskane, ściany oszpecono, wydrapując na nich siarczyste przekleństwa nie tylko po yautjańsku, ale i w kilku ziemskich językach. Rozbryzgi krwi ofiar feralnego wydarzenia wciąż znaczyły sufit, ściany i podłogę. Yautjańczyk zajrzał do salonu i tak jak się spodziewał, zastał tam nienaruszony ołtarzyk z ludzkich czaszek. Jak przez mgłę zobaczył swoje własne dłonie układające ten makabryczny stos. Zacisnął powieki, pamiętał jak dziwnie się wtedy czuł, pamiętał, że pozabijał tych ludzi, ale był trochę jak sterowana zabawka, jego dłonie, lecz nie jego wola.
Omijając szczątki mebli wspiął się po schodach na piętro, tu podobnie jak na dole wszystko było zniszczone, z tą jedną małą różnicą, że ściany zamiast przekleństw zdobiły sprośne rysunki aktów płciowych w różnych pozycjach. Thei'de zaskoczony przyglądał się tym nieudolnym malowidłom, nad jednym począł się nawet zastanawiać, czy to w ogóle jest możliwe do wykonania? W końcu doszedł do wniosku, że chyba nie. Wtem usłyszał ciche miałknięcie. Począł nasłuchiwać, lecz dźwięk nie powtórzył się, dlatego postanowił zajrzeć do swojego pokoju. Podszedł do drzwi, na wylot przeszywały je ostrza czterech noży. Yautja otworzył je i zajrzał na ich drugą stronę, poczuł jak ściska mu się żołądek; do drzwi przybity był kot Nan-ku. Thei'de nie przepadał za tym zwierzakiem, a zwierzak nie przepadał za nim, ale na pewno nie potraktowałby go w ten sposób. Kot cicho zamiałczał, żył jeszcze i Łowcy zrobiło się go żal, więc sprawnie ukręcił mu łepek, wolał, żeby się dłużej nie męczył. Kto mógł zrobić coś takiego?
Opuścił swój pokój i poszedł sprawdzić sypialnię Lin-kara. Drzwi do niej były zamknięte. Thei'de złapał za klamkę, stanął bokiem i ramieniem wyważył drzwi. Otwarły się, a za nimi zionęła przepaść, w oddali Łowca ujrzał stolicę Yautjalu. Coraz mniej z tego rozumiał. Yaut płonął, w niebo strzelały potężne płomienie, a rozgrzane do czerwoności kamienne budynki waliły się niczym domki z kart, wzbijając w powietrze snopy iskier. Thei'de nie mógł oderwać wzroku od tego pięknego i przerażającego widoku. Wycofał się, lecz wciąż spoglądał na płonący Yaut.
     Nadole rozległo się tupotanie, Thei'de ocknął się z osłupienia i pobiegł za odgłosem. Na schodach potknął się o resztki rozwalonego krzesła i na parter sturlał się już bezwładnie, zdążył jednak dostrzec jeszcze zarys postaci zbiegającej do podziemnego hangaru. Poszedł tam, tym razem ostrożnie stawiając stopy. Na dole było całkiem ciemno, Thei'de namacał na ścianie wyłącznik światła i nacisnął go, lampy zamrugały i zgasły, by po chwili rozbłysnąć niczym stroboskopowe   światła dyskoteki; mrugały z taką częstotliwością, że Yautja miał wrażenie, iż cały świat jest niczym film nagrany metodą poklatkową i puszczony w zwolnionym tempie. Po prawej coś szybko przemknęło pod ścianę i ukryło się w kącie przy szafie. Thei'de poszedł sprawdzić, co to. W kącie jednak niczego nie znalazł.
   – Ukryj się. – Usłyszał szept dobiegający zza szafy. Zajrzał tam, w wąskiej szczelinie pomiędzy ścianą a meblem siedział skulony wysoki Yautjańczyk.
    Nan-ku? – Zdziwił się Thei'de. – Jak to możliwe, że ty…?
    Schowaj się – powtórzył skulony Yautja. – Bo cię znajdzie.
    Co? Kto mnie znajdzie i co tu się stało?
    Schowaj się, mówię. On gdzieś tu jest – powiedział Nan-ku z dziwnie przerażoną miną.
    Kto mnie znajdzie? – wyszeptał równie cicho Thei'de.
    Ja. – Rozległ się dziwnie chrapliwy głos.
Thei'de odwrócił się i zobaczył yautjańską twarz wykrzywioną w paskudnym uśmiechu, swoją twarz, a potem dostał prosto w pysk.

*

     Powoli odzyskiwał świadomość, otwierał oczy i zamykał je, w ustach miał dziwny posmak, trochę metaliczny, jakby napił się jakiegoś świństwa. Chciał przewrócić się na bok, lecz powzięta w umyśle decyzja spotkała się z odmową całego ciała. Thei'de z wysiłkiem rozwarł wciąż zamknięte powieki. Jego wzrok zogniskował się na twarzy Tei.
    Nie śpij już, bo ominie cię cała zabawa – wycharczała ochrypłym z podniecenia głosem.
   – Zabawa? – Głos Thei'de był ledwo dosłyszalny.
    Tak, cała przyjemność – zachichotała.
    Dlaczego nie mogę się ruszyć? Jestem związany?
    Nie, to menzodekstryna. Dzięki niej nie musiałam cię krępować.
   – Niedobrze mi.
    To tylko efekt uboczny, nic ci nie będzie, najdroższy. – Uśmiechała się krzywo i gładząc długie włosy więźnia, pochyliła się tuż nad jego ucho. – Będzie ci zemną dobrze – szepnęła. – Zobaczysz jacy będziemy razem szczęśliwi.
   – Odbiło ci, kobieto? Wypuść mnie!
    Nie, nie byliśmy jeszcze razem.
    Co?  Thei'de nie bardzo miał pojęcie, o co jej chodzi.
Tea napełniła kolejną fiolkę i wstrzyknęła jej zawartość w kroplówkę. Mężczyzna usiłował zobaczyć, co robi, ale nie mógł poruszyć głową.
   – To nam pomoże – powiedziała dziewczyna, a jej twarz przybrała jeszcze dziwniejszy wyraz, który nie spodobał się Yautjańczykowi.
    Co miałaś na myśli, mówiąc, że nie byliśmy jeszcze razem?
Tea spojrzała na niego wymownie. Źrenice młodego mężczyzny rozszerzyły się.
    Chyba cię popieprzyło, jeśli myślisz, że cię dotknę, ty zniekształcona paskudo.
Dziewczyna zrobiła obrażoną minę
    Słyszeliście, chłopcy, jaki on niemiły? – powiedziała i obejrzała się za siebie. Thei'de powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem. Pod ścianą jaskini usadowieni, jak widzowie w teatrze, siedzieli martwi yautjańscy mężczyźni w różnym stadium rozkładu. Teraz Thei'de uświadomił sobie, skąd ten nieprzyjemny posmak i dotarło do niego, że przez cały czas czuł smród gnijących ciał.
   – Chłopcy nie są zadowoleni, że tak brzydko się do mnie zwracasz. To przykre, bo zrobiłam wszystko, żeby było ci wygodnie.
    Co im się stało?  Thei'de nie mógł oderwać wzroku od przekrzywionych na bok zwłok. Zdawało mu się, że widział tego młodzieńca pierwszego dnia w miasteczku.
    Byli dla mnie niemili, a ja chciałam od nich tylko trochę uczucia.
Thei'de westchnął.
   – Nawet gdybym chciał – powiedział już łagodnie – to w takim stanie nie mogę.  Przyszło mu na myśl, że jeśli przekona ją, że dobrowolnie zrobi to, czego ona chciała, to dziewczyna odłączy kroplówkę, środek przestanie działać, a on będzie mógł się nią rozliczyć. Tea uśmiechnęła się złowieszczo. Ten uśmiech mu się nie spodobał, był jeszcze gorszy niż poprzedni.
    Nic się nie martw, kochany, już się wszystkim zajęłam. Mój wuj jest weterynarzem i ma specjalny środek, używają go podczas inseminacji, przydaje się gdy samiec nie ma ochoty.
   – Co ty pleciesz, dziewczyno, przecież nie możesz mieć pewności, że…
Tea przerwała mu, delikatnie unosząc jego głowę, tak by mógł spojrzeć na swoje ciało.
    O, kurwa – wyszeptał zmieszany i zaskoczony.



      Sha-uni długo nie mogła zasnąć, wierciła się na łóżku; raz się odkrywała, gdyż było jej gorąco, by po chwili nakryć się cienką kołdrą aż po same kły, wtedy znowu robiło jej się gorąco. Dziewczyna w końcu wstała z łóżka i wyjrzała przez niewielkie okienko na zewnątrz. Najchętniej otworzyłaby je i wpuściła do środka odrobinę świeżego powietrza. Niestety, na statku musiała zadowolić się jedynie klimatyzacją. Na zewnątrz panowały ciemności, dziewczyna uniosła się na palcach stóp, by zmienić kąt widzenia, jej naga postać odcinała się jaśniejszą plamą krągłych bioder i małych piersi na ciemnym tle ściany. Ciekawe co on teraz robi? pomyślała. Po drugiej stronie drzwi do jej kajuty rozległy się kroki. Sha-uni jednym susem wskoczyła do łózka i nakryła się kołdrą. Kroki ucichły pod jej drzwiami, dziewczyna nasłuchiwała z bijącym sercem – w końcu zasnęła.
     Obudziło ją jasne światło przedzierające się przez powieki i miarowe kołysanie bioder w rytm lekkich pchnięć. Czuła jak całe jej ciało spina się w sobie w oczekiwaniu na coś, co miało za chwilę nastąpić. Ciepły, szybki oddech owiał jej szyję i kark, pomruk zadowolenia uświadomił, że zaraz nastąpi ta chwila. Sha-uni przysunęła się bliżej do leżącego za nią mężczyzny, jej plecy przywarły do niego. Dziewczyna sięgnęła dłonią za siebie i położyła ją na biodrze kochanka. Przekręciła głowę, by spojrzeć na niego, rozwarła powieki, a z jej gardła wydobył się krzyk zaskoczenia, gdy ujrzała skupioną twarz Thei'de.
Usiadła na łóżku z mocno bijącym sercem i rozpalonym czołem. Rozejrzała się bezwiednie po kajucie w poszukiwaniu tego, kogo twarz widziała jeszcze przed chwilą i odsapnęła z ulgą, uświadomiwszy sobie, że to był tylko sen.
    Na Paya, jaki realny – szepnęła i położyła się z powrotem spać.



     Nigdy wcześniej nie czuł się tak upokorzony i bezradny, i to przez istotę znacznie słabszą od niego. Pozbawiony możliwości poruszania się, nawet nie mógł zacisnąć pięści, a co dopiero myśleć o obronie. Jedyne co mógł zrobić, to zamknąć oczy i cierpliwie znosić wyżywającą się na nim Teę. To było znacznie gorsze, niż mógł sobie wyobrazić, chociaż nic nie czuł, to sama świadomość zbliżenia wymuszonego siłą wzbudzała w nim odrazę. Pomyślał o Sha-uni i o tym, co zrobił jej w altanie w jej rodzinnym domu. Poczuł się tak podle, jak nigdy wcześniej. Pamiętał to całkiem dobrze, choć wspomnienie przyćmiewała mgła szaleństwa. Sięgnął dna, już niżej nie da się upaść.



     Sha-uni nie mogła zasnąć. Leżała w łóżku, a w jej głowie kłębiły się wspomnienia. Przecież nie minęło, aż tyle czasu, od kiedy byli ze sobą, bo oboje tego chcieli. Dlaczego wszystko tak się poplątało? Kochała Nan-ku, ale nie tylko to, jaki był, lecz jego ciało również, a ono nie zniknęło, było tu, choć… To takie skomplikowane, że nie mogła się zdecydować, co tak naprawdę czuje. Przypomniała sobie jaką miał zmieszaną minę, gdy ich pierwszy raz okazał się znacznie krótszy, niż oboje mogli przypuszczać, że będzie. Pamiętała, że na nią nie naciskał, że pozwolił jej zdecydować, czy tego chce i to z nim, a ona chciała. Z żalem wspominała te chwile, w których czuła, że ją kocha i pragnie. Wspominała te ostatnie minuty spędzone przed jej odlotem z Olteranu, już wtedy był jakiś dziwny, jakby nie był sobą. Teraz wiedziała, dlaczego tak często zaskakiwał ją zmianą zdania na jakiś temat.


     Czuł, że dłużej nie wytrzyma, że nie zniesie tego cholernego kołysania i jęków tej pokrzywionej wariatki. Chciał zniknąć, zatracić się w sobie, tak jak kiedyś już to zrobił, ale tym razem nie miał go kto zastąpić, a przynajmniej chętnych nie było. Gdyby Nan-ku nada istniał. On wypchnąłby jego świadomość na powierzchnię, a sam ukryłby się głęboko.
Tea wbiła mu paznokcie w skórę na piersiach, zajęta sobą nie zauważyła, że jej szpony rozpuściły się. Thei'de usiłował zająć czymś myśli, przypomniało mu się, jak rysował palcem litery na nagiej skórze Sha-uni, a ona śmiejąc się, usiłowała je odgadnąć. Przypomniał mu się jej radosny śmiech i wiersz, który przetłumaczył specjalnie dla niej z jednego z ziemskich języków.



     Były takie chwile, w których szczerze go uwielbiała, jak ta, gdy mówił do niej w ten szczególny, niesamowity sposób, nazywał to poezją. Znała wiersz już na pamięć, bo czytała go wielokrotnie, aż niewielki skrawek papieru, na którym go zapisano, zniszczył się od rozwijania i składania.

Gdy ciszy pragnie ciało me,
Ustami usta zamykam twe.

Krążę wśród gwiazd rozbłysków umysłem,
W ciemności źrenic, dotyku zmysłem.

Tonę i badam,
Ciszy wymagam.

W jękach odgłosów, oddechów grze,
Gdy ciało płonie, a krew w nim wrze.

Gdy serce bieg przyśpiesza swój,
 Nim zmysły stracę, znów jestem Twój.

Płonę, umieram,
Do ciszy docieram.

Nim siły odejdą, odpłyną w dal,
Ciszę zakłóci westchnienia żal.

Że już po wszystkim, że końca czas,
Że cisza znowu opuści nas.



     Sapiąc i rżąc jednocześnie ze szczęścia, Tea zwaliła się obok nieruchomego ciała Thei'de. Tym razem była zadowolona. Tak jak przypuszczała: wojownik to nie to samo co syn handlarza, rolnika czy rzemieślnika. Sięgnęła dłonią po kamień leżący tuż przy głowie mężczyzny, znaczyły go wyraźne ślady fluorescencyjnej krwi. Gdyby jęczał biadolił, albo ją przezywał, walnęłaby go tym kamieniem prosto w łeb – tak jak tamtych tchórzy, którzy nie potrafili docenić jej miłości i poświęcenia.
    I co? Warto było, prawda? – zagadnęła swojego „robaczka”, ale nie otrzymała odpowiedzi. – No, wiesz? Ja się namęczyłam, a ty śpisz – szepnęła przekręcając się na bok i wsparłszy się na łokciu, spoglądała na twarz Thei'de. Wzięła do ręki jeden z jego długich włosów i bawiąc się nim, uśmiechała się sama do siebie.
    Ładny jesteś, wiesz? Naprawdę ładny. – Rozmarzyła się, lecz po chwili jej mina przybrała posępny wyraz. – Gdyby tylko tak mogło być zawsze. – Zamyśliła się, po czym usiadła okrakiem na brzuchu Thei'de z kamieniem w dłoniach. – W ten sposób na zawsze zostaniesz ze mną – szepnęła, wzniosła kamień nad głowę, zamachnęła się i uderzyła. Kawałek skały wylądował tuż przy głowie Thei'de. – Wybacz, kochany, więcej tego nie zrobię – łkała, wycierając łzy. Przytuliła się do jego ciepłego ciała. – Więcej tego nie zrobię, obiecuję. Śpij, śpij spokojnie, ja muszę wrócić do domu. Przyjdę do ciebie jutro. W miasteczku na pewno rozpęta się piekło po tym, co zrobiłeś. Muszę być ostrożna.
Śmiejąc się, zbierała swoje rzeczy. Ubrała się szybko i niechlujnie, spojrzała jeszcze raz na swoją zdobycz, po czym złapawszy lampkę, poczęła gramolić się na czworaka przez ciasne i niskie gardło jaskini.

Blask poranka nie docierał w głąb skalnych czeluści. Nawoływania leśnych zwierząt ginęły w długich korytarzach, a śpiew ptakopodobnych istot docierał zaledwie do ogromnej komory tuż przy wejściu. W głębi podziemnych przejść ostatnia kropla menzodekstryny skapnęła z butelki do długiej, przeźroczystej rurki. Podpięty pod nią Yautja czekał cierpliwie, aż efekt wywołany farmaceutykami przestanie działać. Mijały długie jak wieczność minuty, smród przestał już mu przeszkadzać, a ciemność, która ogarnęła go po wyjściu Tei, przyniosła ulgę podrażnionym oczom. Thei'de nie czuł głodu ani zimna, a po pewnym czasie nie czuł też znużenia. Na sklepieniu jaskini kłębiły się małe fosforyzujące robaki, które okazały się całkiem ciekawym obiektem obserwacji.
     Minuty mijały, a jedynym ich miernikiem okazał się być stopień odzyskiwanej władzy nad ciałem. W końcu mógł już zacisnąć pięści, ale to wciąż za mało by się bronić. W głębi duszy modlił się, by Tea nie wróciła nim on odzyska siły. Kolejna godzina minęła mu na powolnym powrocie do sprawności, mógł już usiąść. Wszelkie rany zasklepiły się i tylko nieznośny ból w wyłamanym kle i obolałe przyrodzenie nie dawało mu zapomnieć, że leki przeciwbólowe przestają działać. W bladym świetle fluorescencyjnych robaków Thei'de wymacał swój komputer i części zbroi, nie zamierzał zakładać jej po ciemku, ale nie chciał też jej tu zostawiać. Zwinął koc, na którym przyszło mu doznać najgorszej w jego mniemaniu hańby, i umieścił w tak zaimprowizowanym tobołku części pancerza i mniejszą broń. Pozostałe rzeczy: buty i przepaskę na biodra założył na siebie, a naginatę wziął w dłoń. To wszystko zajęło mu niesamowicie dużo czasu.
        Popychając przed sobą tobołek, począł pełznąć przez wąski korytarz.Wzrok ułatwiający mu widzenie w ciemnościach na niewiele się przydał i po paru metrach Thei'de żałował, że nie może założyć maski. Ogarnął go też szczery podziw dla Tei, bo wręcz nieprawdopodobnym było, że zdołała przeciągnąć go taki kawał, a on nie był lekki. Po kilkudziesięciu minutach dotarł do rozwidlenia, instynkt podpowiadał mu, że powinien nadal przeć na przód, lecz korytarz po lewej wydawał się być szerszy, przez co łatwiejszy do pokonania. Thei'de skręcił w niego i z zadowoleniem stwierdził, że może wstać. Wygrzebał więc z tobołka akumulator, komputer i maskę, teraz ciemność nie będzie przeszkodą. Miał niewielki problem z połączeniem sprzętu, bo Tea rozłączyła wszystkie kable, lecz w końcu udało mu się. Ruszył, podtrzymując się ściany. Szedł ładnych parę minut. W jaskini zrobiło się bardzo ciepło i duszno, więc Łowca zlecił komputerowi analizę powietrza; tak jak przypuszczał, trujące gazy były na niebezpiecznie wysokim poziomie. Jeszcze tylko ten zakręt, zza którego wydobywa się dziwna łuna, pomyślał i ruszył dalej pchany niezdrową ciekawością. Po kilku metrach i jednym zakręcie stanął nagle nad urwiskiem. Przeciwległa ściana ginęła gdzieś w mroku, a dołem niczym rwąca wodna kipiel przetaczała się stopiona do czerwoności magma. Teraz Thei'de pojął dlaczego w korytarzach nie było tak charakterystycznych dla jaskiń stalagmitów i stalaktytów. Wulkan był wciąż czynny, a on wędrował po kanale, którym niegdyś płynęła lawa.
Łowca jak urzeczony przyglądał się bulgoczącej i przelewającej się pod nim ognistej rzece. Jego spojrzenie przykuło coś dziwnego; tuż przy krawędzi urwiska na przekrzywionym trójnogu stało płaskie pudełko. Sześcian skierowany był jedną stroną w dół, jakby celował w potok lawy. Thei'de podszedł bliżej, dłonią starł wiekowy pył z monitora, nacisnął włącznik i czekał, ale urządzenie pozostało wyłączone – widać bateria była wyczerpana.
Yautjańczyk zdjął z pleców akumulator, odłączył go od maski i podłączył do urządzenia. Standaryzacja, genialny wynalazek nie tylko na tej planecie, sprawiła, że wtyczki pasowały. Urządzenie włączyło się, wysyłając jednocześnie w stronę magmy strumień laserowego światła. Thei'de zerknął na odczyt, potem pogrzebał jeszcze w menu i odnalazł poprzedni pomiar, który wykonano prawie dwieście lat wcześniej. Od tamtego czasu poziom lawy podniósł się o piętnaście metrów. Thei'de rozejrzał się w poszukiwaniu nowszych urządzeń, ale niczego nie znalazł. Przez głowę przemknął mu okrutny plan, otrząsnął się jednak i stanowczo go odrzucił, chociaż perspektywa przetestowania jego nowej broni w tych warunkach była bardzo kusząca, a efekty mogły okazać się nad podziw spektakularne.
Godzinę zajął mu powrót i opuszczenie groty. Czuł się jakby odbył maraton, a nie krótki spacer po podziemiach. Na dodatek piekielna viagra wariatki wciąż dawała o sobie znać, wprawiając go w stan od wściekłości do wstydu włącznie. Nie daj Boże spotkać kogoś po drodze do statku. Osłaniając się tobołkiem, pomaszerował przed siebie.


Było już wczesne przedpołudnie, gdy dowlókł się do polany, na której parkowali i z ulgą stwierdził, że wreszcie mu przeszło i nie będzie się musiał wstydzić przed… Sha-uni.
Rozłożył koc, by wydobyć swoją zbroję i omal nie padł wściekły. Z tylnej części przykrywającej plecy zdarty był cały czerwony, metaliczny lakier; naramienniki i naudzia też były porysowane. 
   – Powinienem był zrobić to od razu – wycedził zły Thei'de.  Powinienem wyflaczyć tę dziwkę centymetr po centymetrze, a nie wracać tutaj. Marzy jej się ostre pieprzenie? To będzie miała rżnięcie jak nigdy przedtem. – Zacisnął dłoń na włóczni, aż pobielały mu knykcie.


--------------------------
Wiersz napisał Zoltan, jeszcze raz dziękuję za zgodę na publikację w moim opowiadaniu.