sobota, 18 stycznia 2014

Dekalog

Chciałabym zaprosić wszystkich moich czytelników na drugą cześć Dekalogu. Uprzedzam tylko, że jest zupełnie inna do pierwszej. Życzę przyjemnej lektury i proszę, byście podzielili się ze mną wszelkimi uczuciami, jakie w Was wywoła.

piątek, 10 stycznia 2014

24. Drapieżnik

Mam nadzieję, że pamiętacie o F11, słodką buźkę Predatora można oglądać tylko przy pełnym ekranie. W Google Chrome to działa naprawdę świetnie, nie wiem, jak jest w innych przeglądarkach. Pozdrawiam i życzę Wam przy czytaniu co najmniej tyle zabawy, ile ja miała przy pisaniu. 



       Telefon w niewielkim komisariacie rozdzwonił się, sprawiając, że szeryf stanu Minessota oblał się gorącą kawą.
    - Kurwa mać! - zaklął mężczyzna, odkładając kubek na biurko i rękawem ścierając brązowy płyn ze stosu dokumentów, które właśnie czytał. Była szósta trzydzieści rano i za pół godziny kończył się jego dyżur, więc każdy telefon był teraz równie pożądany co wizyta teściowej w czasie pobytu dzieci na letniej kolonii. Jedno i drugie wydarzenie przeszkadzało mu w ulubionych zajęciach - szykowaniu się do wyjścia do domu i radosnym baraszkowaniu z żoną.
        Thomas Gray sięgnął po słuchawkę.
    - Szeryf miasteczka Ely, Thomas Gray, słucham... - wymówił regułkę, którą powtarzał do znudzenia od dziesięciu już lat i jedyne co się w niej zmieniło, to jego stopień w policyjnej hierarchii.
W słuchawce rozległ się jakiś bełkot, z którego Thomas niewiele zrozumiał.
   - Proszę mówić wolniej, pani Soonak, co się stało? Dobrze... tylko w tej chwili nie mam ludzi... Rozumiem, proszę nie krzyczeć! Dobrze, przyjadę. - Odłożył słuchawkę. - Kurwa mać! Dlaczego zawsze przed końcem służby?
        Wściekły wstał zza biurka i poszedł do szatni, ze swojej szafki wyciągnął czystą koszulę będącą częścią munduru - nie mógł przecież jechać do ludzi wyglądając jak fleja. Rozpiął guziki i zdjął poplamione ubranie, biała podkoszulka pod spodem też nosiła ślady po kawie. Mężczyzna założył czystą i zapiął się, potem wepchnął jej poły w spodnie. Zerknął w lustro, odbijała się w nim twarz czterdziestolatka o wyraźnych indiańskich rysach, orlim nosie i przenikliwych oczach koloru ciemnego piwa.
    - Cholera, za godzinę przytulałbym się do miękkich cycuszków żony - burknął pod nosem, zapinając pas z bronią.
Zabrał jeszcze kurtkę, kapelusz i karabin, po czym wyszedł przed komisariat. Szary świt przegonił już mroki nocy, zanim dotrze na miejsce, będzie już zupełnie jasno.
     Szeryf podszedł do służbowego dżipa, normalny radiowóz nie poradziłby sobie na bezdrożach, a ten wóz świetnie się sprawdzał. Już miał wsiąść do samochodu, gdy z komisariatu wybiegł dyżurny policjant.
    - Szeryfie, dzwonili z rezerwatu. Coś złego się tam dzieje.
   - Jezu, Jeremiasz, nie teraz. Soonekom ktoś zarzyna bydło. Wyślij tam Amandę i Toda, jak przyjdą. Ja jadę sprawdzić, co się porobiło.
Odjechał.
        Jadąc, mijał budynki okalające główną ulicę; kilkupiętrowe z płaskimi dachami o różnokolorowych elewacjach z wielkimi witrynami sklepowymi lub dużymi drzwiami wejściowymi. Przed budynkami wzdłuż drogi parkowały samochody, lecz nie stały na chodniku a na poboczu szerokiej drogi.
        Thomas Gray opuścił miasto i udał się na południe. Droga wiła się wśród gęstego mieszanego lasu; samochodowe światła nie rozjaśniały już szarówki świtu. Po dwudziestu minutach wyjechał na trawiasty, pagórkowaty teren, po kolejnych dziesięciu skręcił w wąską polną drogę. Wyboje i dziury dodatkowo zepsuły jego i tak już  nie najlepszy nastrój. Wjechał w zakręt i za wąskim rzędem wysokich drzew jego oczom ukazał się spory budynek. Zewnętrzne ściany obite były wąskimi drewnianymi panelami, które zachodziły na siebie, żółta farba schodziła z nich łuszczącymi się płatami. Dom miał dwie kondygnacje i dwuspadowy, stromy dach kryty łupkami. Do drzwi wejściowych prowadziły schody i niewielka zadaszona weranda.
        Szeryf Gray zajechał przed dom i wysiadł z wozu, na werandzie czekała już na niego niska,krępa kobieta. Jej długie niegdyś ciemne włosy przyprószyła teraz siwizna, lecz długi warkocz sugerował, że wciąż są silne i zdrowe. Kobieta ubrana była w spodnie uszyte z grubego dżinsu, które sprane były już prawie do białości i kwiecistą koszulę.
    - Szeryfie... - odezwała się pierwsza.
    - Witaj Margaret - przywitał się, a jego uwadze nie umknął fakt, że kobieta wyglądała na przestraszoną. - Gdzie Jacob?
    - Na polu. Liczy, ile sztuk padło.
    - Wsiadaj, pojedziemy to obejrzeć.
    - Nie, ja już tam byłam i mówię ci, szeryfie, to sprawka złych duchów, co innego mogłoby wyrwać
 krowie serce?
    - Nie przesadzaj, Margaret.
   - Ja tam nie jadę. - Zielone oczy kobiety rozszerzyły się, a na opalonej i pobrużdżonej zmarszczkami twarzy wykwitł dziwaczny uśmiech. - Nie jadę. - Spojrzała w stronę pola, przeżegnała się i schowała w domu. Thom zaskoczony jej zachowaniem, bo uważał ją za rozsądną kobietę, wsiadł do auta i odjechał.

        Zatrzymał się dopiero obok wielkiego Forda Jacoba Soonaka. Na trawiastej łące właściciel farmy razem z synem kucali obok ciała padniętej krowy. Szeryf poszedł w ich kierunku.
    - Witaj Jacob, Nicolas. - Witając się dotknął ronda kapelusza. - Co się stało?
   - Proszę samemu spojrzeć. - Jacob zrobił miejsce szeryfowi, odsuwając się i stając obok łba zwierzęcia. Thomas obszedł zwłoki i skrzywił się na widok rozszarpanej klatki piersiowej padniętej krowy. Żebra były wyłamane i wybrzuszone na zewnątrz. W koło rany zebrała się spora ilość krwi, która zabarwiła trawę i ziemię na ciemny, brunatny kolor. Mężczyzna pochylił się niżej, prawie kładąc się na ziemi, by zajrzeć w głąb rany.
    - Pomóżcie mi przesunąć ją kawałek, chcę zobaczyć, co jest na ziemi pod nią.
    - Moment, szeryfie, nie będziemy się przecież szarpać. Synu, dawaj no wyciągarkę. 
Około dwudziestoletni młody mężczyzna wstał i poszedł do samochodu, pochylił się przed przednim zderzakiem i wydobył spod niego metalową linkę z hakiem na końcu. Wrócił do zwłok ciągnąc za sobą linę, potem obwiązał ją wokół łba zwierzęcia i poszedł z powrotem do samochodu. Lina naprężyła się, a ciało krowy zostało przesunięte o dwa metry.
    - Wystarczy! - krzyknął szeryf.
Pod ciałem było jeszcze więcej krwi i rozerwanej tkanki.
    - Co to, szeryfie? - Jacob wskazał palcem dziwną gąbczastą masę.
    - Chyba płuca, ale nie jestem pewien, bo mają dziwny kolor.
    - A to? - Tym razem pytanie padło z ust młodego Nicolasa.
Thomas spojrzał na to, co pokazywał mu syn farmera.
    - Wygląda na to, że nie zginęła od razu, lecz zdechła po jakimś czasie, a to po prostu są ślady kopyt. Musiała bardzo cierpieć, nim zdechła.
    - Co mogło ją zabić?
    - Nie wiem... naprawdę nie wiem, Nicolas. Znaleźliście może jakieś ślady?
    - Nie, poza tymi tu... żadnych.
    - Dobra, zostawcie ją. Muszę wezwać weterynarza, żeby ją obejrzał.
    - A co z resztą?
    - Jaką resztą?
    - Z resztą martwego bydła.
Thomas spojrzał na niego zaskoczony. Jacob wstał i poszedł w stronę niewielkiego pagórka, pięćdziesiąt metrów po lewej, szeryf podążył za nim, wspiął się po łagodnym stoku i spojrzał w dół. Poniżej rozpościerało się ogromne pastwisko, które Jacob nazywał południowym. Cały zielony teren usiany był ciałami padniętych krów.
    - Jezu, wszystko w ciągu jednego dnia?
    - W ciągu jednej nocy. Od paru dni zachowywały się dziwnie, a dziś znalazłem je w takim stanie.
    - Ile ich jest?
    - Tu trzysta sztuk, na północnym sto pięćdziesiąt i na wschodnim sto pięćdziesiąt, razem sześćset sztuk.
   - Sześćset?! - Thomas powtórzył słowa farmera, jakby to miało mu ułatwić zrozumienie i przyswojenie tego, czego właśnie się dowiedział. - Sześćset sztuk w ciągu jednej nocy?
    - W zasadzie, szeryfie, w ciągu dwóch godzin - odezwał się Nicolas. - W nocy, około trzeciej, wracałem z miasteczka i widziałem... bydło żyło, a kiedy o piątej rano ojciec pojechał na łąki, wszystkie były martwe.

        Godzinę później na miejscu zajścia zjawił się weterynarz, kazał załadować trzy sztuki i przewieźć do miasteczka. Resztę wrzucono do wielkich dołów, wykopanych przez koparkę, oblano solidnie ropą i spalono - na wszelki wypadek.

                 
        Wąska ścieżka prowadziła przez las, nie była utworzona przez ludzi, lecz przez zwierzęta; dzikie, leśne zwierzęta wędrujące tą drogą wzdłuż strumienia. Wędrówka nią nie była łatwa; wąska dróżka usiana była korzeniami wystającymi się z ziemi i gałęziami, które odłamały się od konarów targanych wiatrami drzew. Wysokie i niskie krzaki rosły po obu jej stronach, a cierniste jeżyny broniły wstępu w głąb lasu. Opadłe liście i igły gniły na ścieżce użyźniając leśną ziemię. Z pomiędzy wysokich, zielonych, drzewnych koron przeświecało jasne słoneczne światło.
Stado jeleni podążało tą ścieżką w dół strumienia do miejsca, gdzie zejście do wody było płaskie i łatwe. Zwierzęta chciały napić się wody, ostatnimi czasy życie tutaj stało się bardziej niebezpieczne. Do zamieszkałych w lesie drapieżników dołączył jeszcze jeden, wyjątkowo  niebezpieczny.

*

      Po zajściu z Sha-uni, Thei'de spędził resztę dnia w zbrojowni, ale nie  zajmował się bronią, rysował coś zaciekle rysikiem na ciekłokrystalicznym ekranie komputera. Maszyna przetwarzała rysunki i obliczenia, ukazując trójwymiarowy obraz tego, nad czym pracował młody Yautja. Na jego twarzy malowało się skupienie, wysokie czoło, zdobione paskami tworzącymi małe słoneczko, marszczyło się zabawnie, gdy  unosił  bądź opuszczał brwi. Podobnie to  miejsce, w którym ludzie mają nos, marszczyło się jak u prychającego kota.
Thei'de wyprostował się i spojrzał  krytycznie na swoje dzieło, nie był zadowolony. Planował zbudować to od dawna, a teraz kiedy miał ku temu sposobność, nie mógł się dostatecznie skupić. Półmrok panujący w pomieszczeniu nie ułatwiał mu tego, chociaż wcześniej sam spuścił na okna zewnętrzne zasłony, to teraz denerwowało go sztuczne światło. Spojrzał na przysłonięty wizjer i mruknął zły, lubił ciemność, ale nie wtedy, gdy pracował. Podniósł się i podszedł do okna, by wpuścić do pomieszczenia dzienne światło. W zamyśleniu otworzył  usta i wsunął do nich górny kieł, potem  przygryzł go lekko i z tą dziwną miną  zastał go Gavo, który przechodził obok zbrojowni i zajrzał do środka.
    - Kieł cię boli? - zapytał z wyrazem zatroskania, zdziwienia i obrzydzenia.
    - Szemu pyszasz? Nie, nisz mi nie jeszt.
    - To wyjmij go z ust, bo wyglądasz jak jeden głupek, którego spotkałem na Styksie.
    - Wszpaniale, siesze się.
    - Zajrzysz do niej? - zmienił temat naukowiec.
    - Nie, nie szamieszam tego szobić.
    - Dlaczego nie, chyba należy się jej z twojej strony chociaż odrobina zainteresowania.
    - Powieszałem nie!
   - Ech ty ... - Gavo spuścił głowę i wyszedł wściekły. Nie sądził, by takie zachowanie miało przynieść komukolwiek pożytek. Dziewczyny było mu po prostu żal i czuł się odrobinę winny temu, co ją spotkało; w końcu stworzył Thei'de. Co do chłopaka to nie był pewien, czy młody wie, co robi i czy zdaje sobie sprawę z własnych uczuć. Jedno było pewne, wybudował wokół siebie naprawdę wysoki mur i nie wpuszczał za niego nikogo, może było temu winne odizolowanie i dzieciństwo na Ziemi? A może Lin-kar był o wiele gorszym ojcem niż można by się spodziewać?

    Thei'de został sam, Gavo podburzył mu krew, mieszając się w jego prywatne sprawy. Zły mocniej  zacisnął  szczękę i kieł z głuchym  trzaskiem  pękł  mu w ustach.  Yautja  wypluł odgryziony  kawałek na podłogę,  poruszył  zewnętrzną  szczęką  rozprostowując ją i zamykając, a potem  podszedł do ściany i chwycił  stojącą na podłodze skrzynkę. Przeniósł ją na stół, z wnętrza wydobył długi, wąski zacisk, założył go na ten  kawałek odgryzionego kła, który ciągle jeszcze tkwił mu w szczęce, a potem jednym  mocnym  szarpnięciem wyrwał go. Narzędzie wraz z kłem i odrobiną zielonej  krwi upadło na podłogę, rozchlapując posokę drobnymi  plamkami. Krew szybko wsiąkła w metal. Łowca przykucnął i spojrzał na podłogę.
    - Cholera. - Zaklął.
        Opuszkiem palca wskazującego dotknął  miejsce po kle i skrzywił się, pod spodem widać już było nowy, biały kieł. Pozbierał  połamane kawałki starego i zaciskając je w dłoni, poszedł do swojej kajuty. Tam rozsunął  drzwi  całkiem sporego schowka ukrytego w ścianie i wydobył z niego duże pudełko wyplatane z morskiej trawy. Otworzył wieczko, w środku znajdowała się już spora kolekcja kłów, wrzucił do koszyka ten trzymany w dłoni i zamknął wieczko. Niedługo będzie musiał wyrwać pozostałe. To była jedna z tych rzeczy, których Thei'de nienawidził w swojej fizjonomii. Co roku, dokładnie o tej samej porze, stare uzębienie wymieniało mu się na nowe. To również był powód, przez który jego zęby były zawsze zadziwiająco białe, oprócz tego Thei'de, niczym przykładne ziemskie dziecko, czyścił je po każdym posiłku. Nan-ku nie dbał tak o swój wygląd i doprowadzał tym swoje alter ego do szału - kolejny powód by się go pozbyć. Po każdym okresie, w którym Nan-ku władał ich ciałem, Thei'de odbywał rytuał oczyszczenia - godzinną kąpiel w gorącej wodzie ze wszystkim, co nadawało się do wlania bądź wsypania do wanny. Teraz zarówno on sam, jak i jego statek, wyglądali wprost idealnie.

        Gavo zajrzał do Sha-uni, dziewczyna spała, poszedł więc do kuchni i zabrał się za szykowanie wieczornego posiłku, miał nadzieję, że Yautjanka obudzi się na kolację. Nagle przypomniał sobie, że nie nakarmił jeszcze jednej istoty, która zamknięta była w ładowni.
     - Thei'de i te jego durne pomysły - szeptał sam do siebie, nakładając na talerz obrane i gotowe do spożycia owoce. - Dlaczego ta ja muszę się wszystkim zajmować?
        Zabrał naczynie i poszedł do ładowni. W klatce tak dużej, że pomieściłoby się w niej dziesięciu stojących Yautja, siedziało przerażone stworzenie. Futro, którym było okryte jego ciało, przeszło już zapachem potu, moczu i kału.
        Yautja podszedł do klatki i kucnął przy niej, zaglądając przez szczeble do jej wnętrza.
    - Ale śmierdzisz. Ten zadufany w sobie głupek chyba już zapomniał o tobie. I co ja ma teraz zrobić, co? Zabić cię czy dalej trzymać w tych pożałowania godnych warunkach?
Istota skurczyła się jeszcze bardziej na dźwięk jego głosu, a potem odwróciła na niego wzrok, zielone tęczówki omiatały pomieszczenie, nie zatrzymując się na żadnym z elementów wystroju ładowni. Gavo otworzył klatkę i wszedł do środka, znowu przykucnął, tym razem obok przerażonej istoty. Sięgnął w głąb futra i wsunął w niewielką ukrytą wewnątrz dłoń słodki owoc.
    - Jedz, bo umrzesz - powiedział łagodnie. - A nie jest powiedziane, że nie wrócisz do domu.

            Thei'de postanowił udać się do niewielkiego miasteczka, z którego Gavo sprowadził lekarkę do dziewczyny. W głowie mu piszczało niczym upierdliwy komar. Łowca miał nadzieję, że wraz z Nan-ku pozbędzie się również nieprzyjemnych bólów tej części ciała - tak się jednak nie stało. Ból był zapowiedzią tego, że wydarzy się coś złego. Nie, nie dla niego, ale dla tego, kogo spotka. Im ból był większy, tym trudniej było mu się powstrzymać. Ból popychał go do rzeczy, których normalnie by nie zrobił, lubił zabijać, owszem, ale była różnica między polowaniem a mordowaniem. Zastanawiał się, czy oprócz Nan-ku był ktoś jeszcze, kto mieszkał w jego ciele i doszedł do wniosku, że nie. W końcu pamiętał to, że obdzierał ludzi ze skóry, chociaż wspomnienia przykrywała mgła i były wyblakłe jak po wielokrotnym praniu, to jednak pamiętał.

            Miasteczko nie wyróżniało się niczym szczególnym. No, może poza tym, że tu nikt nie nosił zbroi. Mieszczanie i chłopi, przemknęło mu przez myśl, ciekawe kto jest ich panem? Stary, dobry system feudalny, aż dziw, że się jeszcze takie miasteczko uchowało.
Thei'de szedł główną ulicą, a mijający go mieszkańcy z szacunkiem i strachem w oczach kłaniali się nisko. Dla nich każdy, komu wolno było nosić zbroję, był jak samuraj dla średniowiecznych japońskich chłopów. Wielki, szlachetny pan, na którego  nie wolno było nawet spojrzeć, nie mówiąc już o rozmowie.
            Thei'de zatrzymał się przed budynkiem o tak modnym na Yautjalu trapezowatym kształcie. Nad drzwiami o tym samym kształcie podświetlał się, emitującym ciepło światłem, szyld informujący: U nas posiłki, noclegi, zabawa, wstąp.
    - A stylistyka i sens tego zdania poległy wraz z ich autorem - przemówił Thei'de, uśmiechając się sam do siebie.
            Z baru, bo tym było właśnie to miejsce, wybiegła młoda kobieta. Z impetem wpadła na wojownika, odbiła się od niego i upadła na brukowany chodnik.
    - Jak łazisz, ofermo! - wykrzyknęła zbierając z ziemi miejscowy wypiek, który Thei'de przywiódł na myśl ziemskie bułki.
    - Wybacz, ale to ty na mnie wpadłaś - odpowiedział, podnosząc z ziemi jedną z bułek i podchodząc z nią do kobiety.
    - Gdybyś nie stał tu jak śrikowe drzewo nie ... - urwała, gdy jej spojrzenie w końcu zatrzymało się na obiekcie jej kłopotów. - O bogowie, już po mnie - wyszeptała, a potem z płaczem wbiegła do środka budynku, pozostawiając Thei'de z bułką w dłoni i wyrazem zaskoczenia na twarzy.
Łowca już miał odejść, gdy z wnętrza baru dobiegły go krzyki i płacz. Przed budynek wybiegł mały, chudy Yautja. Nie był już najmłodszy, nosił spodnie uszyte z materiału o grubym splocie i koszulę bez rękawów z długim rozcięciem z przodu, przez które wkładało się głowę. Kiedy zobaczył młodego Yautję, padł na kolana i głowę skłonił do samego chodnika.
    - Wybacz, zacny panie, że ośmielam się zwracać do ciebie - przemówił bełkotliwym głosem.
Thei'de zmieszał się, po raz pierwszy ktoś traktował go w ten dziwny sposób.
    - Czego chcesz? - zapytał podejrzliwie.
    - Błagać cię o łaskę i wybaczenie dla mojej głupiej córki. To niewybaczalne, co uczyniła, lecz błagam, nie miej jej tego za złe. Proszę, przyjmij w ramach przeprosin zaproszenie na posiłek.
    - Nie jestem głodny, a poza tym nic się takiego nie stało.
    - Błagam, młody panie, to może wypij z nami chociaż białą herbatę.
    - Nie, dziękuję - odmówił grzecznie, lecz krew w jego żyłach już przyśpieszyła swój bieg.
Stary poderwał się nagle, uczepił jego nogi i wbił błagające spojrzenie w Łowcę.
    - Dobrze, ale tylko jeden mały kubek. - Zgodził się Thei'de i wszedł za starym do baru.
Właściciel po przekroczeniu progu radosnym głosem obwieścił.
   - Już wszystko dobrze, zgodził się, jesteś bezpieczna Tea, możesz wyjść. Nie bój się, szlachetny wojownik nie złoży na ciebie donosu.
    - Donosu? - zdziwił się Thei'de.
    - Za napaść na twą szlachetną osobę.
Thei'de zdziwił się jeszcze bardziej. Co to za zadupie, pomyślał.
            Z zaplecza wyszła córka właściciela baru i poczęła przeciskać się między stolikami, gdy była już blisko upadła na kolana i pochyliła głowę.
    - Dziękuję, panie - wyszeptała.
            Stary uradowany klasnął w ręce.
    - Usiądź, panie. - Powiedział i pobiegł na zaplecze.
            Thei'de zerknął jeszcze raz na dziewczynę, takich jak ona na Yautjalu się nie widywało. Młodzieniec zastanowił się i ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że ani razu nie widział upośledzonego Yautji, kalekiego tak, ale nigdy upośledzonego. Może był tu zbyt krótko, a może coś się za tym kryło?
Dziewczyna, Tea, była wyjątkiem. Od razu dała się zauważyć jej niesymetryczna twarz, lewa strona była wyraźnie zniekształcona; kły nie domykały się, ukazując wewnętrzną szczękę z niewiarygodnie krzywymi zębami. Jedno, lewe oko było głębiej osadzone, a włosy po tej stronie były krótkie i cienkie jak mysie ogonki. Tea nie była jednak słabą istotą, lekko przygarbiona miała dobrze umięśnione ciało.
            Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała na Thei'de z podziwem i ogniem w oczach. Wpatrywała się w niego i jej twarz rozpromieniała się w paskudnym, krzywym uśmiechu. Podpełzła na czworakach do stolika, przy którym siedział i bez cienia zawstydzenia czy strachu, położyła mu dłoń na udzie. Łowca uśmiechnął się nieznacznie i delikatnie zsunął jej rękę ze swojej nogi. Nie powiedział niczego, bo nie chciał wdawać się z nią w rozmowę.
    - Dziwisz się? - spytała.
    - Owszem - odpowiedział, a w myślach rozważał problem swojego niedziałającego wynalazku.
    - Taka się urodziłam i ...
    - Nie musisz mi opowiadać, to nie moja sprawa. - Thei'de zerknął w kierunku drzwi, za którymi zniknął ojciec dziewczyny.
    - Masz, panie, rodzinę?
    - Co? Nie. - Odpowiedział, nie zastanawiając się nad jej pytaniem.
    - A chcesz mieć?
    - Może...
Sens jej słów nie dotarł już do niego, a odpowiedz była raczej próbą pozbycia się natrętnej istoty niż chęcią odpowiedzi na głupie pytania.
     Tea siedziała w dalszym ciągu na podłodze u jego stóp i z każdą chwilą kochała go coraz bardziej.
    - Gdzie mieszkasz, panie? Mogę cię odwiedzić? - zadała swoje ostatnie, najważniejsze pytanie. Łowca wstał, nie zamierzał dłużej czekać i marnować czasu. Wyszedł z budynku, słońce już prawie zaszło, jego ostatnie promienie rozświetlały jeszcze tę część Yautjalu. Po przeciwnej stronie szerokiego placu było jakieś zamieszanie; dwóch młodych Yautjańczyków szarpało się zaciekle. Thei'de poszedł tam, chciał przyjrzeć się przebiegowi sytuacji. Tea pobiegła za nim, ale nie podeszła do niego, lecz ukryła się za posągiem Paya stojącym na środku placu. Z tego dogodnego miejsca przyglądała się obiektowi swej nagłej miłości, a w jej głowie precyzował się już przebiegły plan zdobycia tego, czego akurat w tej chwili zapragnęła.

            Dwóch Yautjańczyków walczących o względy jednej dziewczyny, która i tak nie interesowała się żadnym z nich, zaczęło naprawdę ostro ze sobą walczyć. Żaden z nich, na szczęście, nie posiadał broni, więc walka toczyła się na pięści. Niższy z walczących okazał się być sprytniejszy i po paru seriach ciosów udało mu się powalić przeciwnika. Złapał go potem od tyłu za głowę i silnym ramieniem zaczął dusić. Ktoś wezwał Rozjemców, po paru minutach obaj pretendenci do uroczego uśmiechu ślicznej dziewczyny, leżeli powaleni na placowym bruku. Przybyły Rozjemca okazał się być wcale zdolnym wojownikiem i znokautował młodzieńców szybciej niż oni ściągali swoje portki.
Thei'de ułożył już sobie plan działania na nadchodzącą noc i jutrzejszy dzień. Nie był niestety świadomy, że podobny plan powstawał właśnie w głowie psychopatycznej dziewczyny.

środa, 1 stycznia 2014

23. Przebudzenie

  Lin-kar przebudził się, powoli otworzył oczy, w pomieszczeniu, w którym się znajdował, panowała ciemność. Z okna po prawej stronie wpadało słabe, srebrzyste światło księżyca. Na suficie i przeciwległej do okna ścianie tańczyły dziwne cienie. Yautja leżał w ciemności i wsłuchiwał się w ciszę, lecz jedyne, co usłyszał, to szum wiatru w konarach drzew na zewnątrz. Spróbował się podnieść, niestety był za słaby i  ten drobny wysiłek kosztował go wiele tak cennej w tej chwili energii. Drobne kropelki potu wystąpiły mu na czoło, a po plecach przeszedł zimny dreszcz; był bliski omdlenia, więc opadł z powrotem na łóżko. Przymknął oczy i czekał, aż dziwny szum w głowie ustanie. W końcu rozejrzał się po pokoju, ściany były gładkie, ale nie potrafił stwierdzić z czego je wykonano; pod oknem stał jakiś mebel, a obok łóżka, po prawej, mała szafka. Lin-kar nie mógł skupić swojej uwagi, wciąż odczuwał słaby ból w całym ciele. Zamknął oczy, a po chwili zasnął.
        Przebudził się gwałtownie, gdy coś go dźgnęło. Na krzesełku obok łóżka siedziała chyba najstarsza Yautjanka na świecie. Spoglądała na niego białymi od zaćmy oczyma, miała całkiem siwe włosy, a jej blada, wręcz biała, skóra była pomarszczona niczym kora wiekowego drzewa. Kobieta trzymała w dłoni strzykawkę, odwróciła się w stronę szafki przy łóżku i wymieniła umieszczoną w urządzeniu ampułkę, potem namacała ramię Lin-kara i wbiła w nie igłę.
    - Auć! - zagadnął, nie wiedząc, jak rozpocząć rozmowę.
    - Obudziłeś się nareszcie - odpowiedziała mu kobieta. - Kiepsko z tobą było, oj kiepsko. Ledwo żeśmy cię uratowały.
    - My? - zapytał.
    - Tak, ja i Freja.
    - A, gdzie jestem, jeśli mogę zapytać?
  - Nadal na Styksie, a to jest Odpoczynek Pielgrzyma - odpowiedziała i ruchem ręki wskazała cały otaczający ich pokój. - Jestem Semirra.
Kobieta pozbierała puste już ampułki do niewielkiego pudełka.
    - Jesteś głodny? - zapytała odwracając się w jego stronę.
    - Nie bardzo.
    - Po pięciu długich dniach nieprzytomności mówisz, że nie jesteś głodny, ale musisz jeść by odzyskać siły, inaczej będziesz słaby i Freja nie będzie zadowolona.
    - Nie rozumiem?
    - Wybrała cię.
    - Do czego?
   - Oj, mężczyźni, wszystko trzeba wam powiedzieć wprost, bo sami się nie domyślicie - kiwała głową na potwierdzenie swych słów. - Na ojca swojego dziecka, oczywiście.
Lin-kar zrobił trochę zdziwioną a trochę przerażona minę i niepewnie zaklikał, co wprawiło starą kobietę w szczere rozbawienie.
    - Coś się tak przestraszył? Chyba nie boisz się kobiety? - chichotała zadowolona.
    - Nie - odparł szybko. - Ale ja nie mogę... - próbował się wymówić.
    - Możesz, możesz. Nie odwiedza nas zbyt wielu mężczyzn, a ci, którzy się tu zjawili, nie spodobali się jej tak, jak ty.
    - Nie rozumiesz, ja nie mogę, bo jestem...
    - Nie jesteś, byłeś, a to duża różnica.
    - Jak to byłem?
    - No i znowu muszę ci wszystko tłumaczyć. Są dwa rodzaje kastracji, chirurgiczny ten jest nie odwracalny i chemiczny, który polega na wszczepieniu urządzenia wydzielającego do ciała specjalny lek hamujący wytwarzanie hormonów. Wystarczy usunąć urządzenie i po paru dniach, gdy organizm się oczyści, wszystko wraca do normy.
    - Ale... skąd wiedziałaś?
    - Masz to zapisane w czipie medycznym. Nie wiedziałeś?
    - Nigdy nie sprawdzałem, co tam jest zapisane.
   - A szkoda, bo wtedy wiedziałbyś, że twoja kara miała trwać dziesięć lat - śmiała się kobieta. - No, odpoczywaj, zaraz przyjdzie Freja i przyniesie ci coś do jedzenia.
     Stara Yautjanka opuściła pokój, pozostawiając Lin-kara samego. Łowca wyciągnął się na łóżku i rozważał słowa kobiety. Nigdy nie sprawdzał, co było w czipie, bo nie potrzebował tej wiedzy. Nie zamierzał też zakładać rodziny, przynajmniej nigdy o tym nie myślał. Zastanawiał się, czy przyjaciółka Semirry jest tak samo stara jak ona. Miał nadzieję, że nie, ale jeśli tak. Będzie się musiał jakoś wywinąć, obcowanie z kobietą w tym wieku nie napawało go radością i raczej myśl o tym nie pobudzała go, a wręcz przeciwnie. Spróbował wstać, lecz usłyszał kroki, które wyraźnie się zbliżały. Lin-kar opadł na łóżko i zamknął oczy, udając, że śpi. Do pomieszczenia ktoś wszedł, powietrze wypełnił przyjemny zapach, Łowca modlił się w duchu, żeby kobieta nie okazała się dwustuletnią staruszką, nagle uzmysłowił sobie, że zna ten zapach, śnił o nim.
    - Przyniosłam ci coś do jedzenia - zagadnęła kobieta. Jej głos był łagodny, płynny i zalotny.
    - Dziękuję - odpowiedział, nie otwierając oczu.
    - Nie ma za co. Jedź bo ci ostygnie.
W końcu Lin-kar otworzył oczy i spojrzał. Freja okazała się być kobietą z jego snów. Przyglądał się jej przez chwilę zaciekawiony. Była całkiem ładna i dużo, dużo młodsza od Semirry, miała zgrabną, bardzo kobiecą, sylwetkę. We włosach nosiła koraliki, a na czole namalowany miała znak przedstawiający oko zamknięte w piramidzie. Jej kremowozieloną skórę okrywała piękna zbroja, co jeszcze bardziej zdziwiło Łowcę. Lin-kar nie mógł oderwać wzroku do dziwnego wyobrażenia szponiastych dłoni obejmujących wydatny biust Yautjanki. Ten niezwykły napierśnik uwydatniał raczej niż ukrywał to, co tak bardzo przykuwało uwagę męskiej części tego drapieżnego gatunku.
    - Podobam ci się? - zapytała widząc, jak się jej przygląda.
Lin-kar zmieszał się.
   - Co to jest? - zapytał pokazując talerz, miał bowiem nadzieję na zmianę tematu, bo i owszem, kobieta podobała mu się i to nawet bardzo, ale nie chciał wyjść przed nią na napalonego samca.
    - To mięso z samusa, takiej tutejszej ryby oraz sałatka z jarzyn, które uprawiamy w naszym ogrodzie - odpowiedziała Freja i opuściła pokój.

        Na drugi dzień ojciec Nan-ku czuł się już dużo lepiej i na jego prośbę Semirra zaprowadziła go do łaźni.
        Na środku sporego pomieszczenia znajdował się basen z gorącą wodą podgrzewaną we wnętrzu planety i tłoczoną z powrotem na powierzchnię prosto do basenu. Dla wyrównania i obniżenia temperatury, w pomieszczeniu i w basenie, ze ściany na przeciwko wejścia, niczym wodospad, spływała zimna woda, mieszała się ona potem z tą gorącą w basenie, nadając jej idealną dla Yautja temperaturę czterdziestu pięciu stopni. W pomieszczeniu panował nastrojowy półmrok oświetlany tylko specjalnymi, umieszczonymi w podłodze, lampkami, które, niczym oświetlenie lotniska, naprowadzały użytkownika łaźni do basenu.
        Lin-kar zrzucił luźną togę, którą otrzymał od Semirry i, zupełnie nagi, zanurzył się w gorącej wodzie. Przyjemne ciepło rozgrzało mu mięśnie. W łaźni unosiła się para i przyjemny kwiatowy zapach. Basen zbudowano tak, by przy wejściu był płytki i woda tam sięgała zaledwie kostek. Dno łagodnie opadało i przy ściennym wodospadzie Lin-kar musiał stać, by utrzymać głowę nad powierzchnią. Łowca zdecydował się usiąść na jednym z siedzisk. Woda sięgała mu do piersi, głowę wsparł na specjalnym oparciu, zamknął powieki i oddał się rozmyślaniu.
        Szum spływającej po ścianie cieczy i przyjemne ciepło uśpiły czujność yautjańskiego wojownika. Zatopiony we własnym świecie, nie usłyszał cichych kroków ani delikatnego dźwięku zrzucanego na podłogę materiału. Nie poruszył się gdy metalowa taca delikatnie zabrzęczała przy zetknięciu się z kamienną posadzką, a na wodzie utworzyły się maleńkie fale. Z marzeń, koszmarów, a może snu wyrwało go dopiero delikatne uszczypnięcie w ramię. Podskoczył przestraszony.
    - Freja?! - wydukał zmieszany jej widokiem i tym, że podeszła do niego tak blisko, a on się nawet nie zorientował.
    - Przyszłam ci pomóc - odpowiedziała łagodnie, spoglądając na niego wyzywająco.
    - Dziękuję, ale nie trzeba, sam mogę...
    - Oj, nie bądź dziecinny. - Przysunęła się bliżej i sięgając nad jego głową wystawiła mu na widok swoje piersi. Lin-kar głośno przełknął ślinę, ale nie oderwał wzroku.
    - Odwróć się - powiedziała rozkazującym tomem.
    - Co? Po co?
    - Aleś ty dziki, przecież nie zrobię ci krzywdy. No dalej, odwróć się.
Zrobił, co mu kazała, choć miał pewne opory. Freja przysunęła sobie bliżej tacę, na której stała miseczka i butelka wypełniona różowym płynem. Nalała go do miseczki, a potem pomału i dokładnie zaczęła zsuwać wszystkie metalowe pierścienie, które zdobiły włosy Lin-kara.

Ale za mnie idiota - myślał Łowca. - Dwadzieścia lat na Ziemi zrobiło swoje. Kiedyś nawet bym się nie zastanawiał, tylko brał skoro dają, a dzisiaj boję się jak... Warknął zły na siebie, że to ona podjęła inicjatywę.
    - Mówiłeś coś? - zapytała, nie przerywając swojego zajęcia.
    - Chciałem zapytać, czy oprócz ciebie i Semirry są tu jeszcze jacyś Yautja?
    - Nie, kiedyś bywało ich tu bardzo wielu, ale to było dawno temu. Teraz świątynia jest pusta.
    - Świątynia?
    - Tak, ale o to musisz pytać Semirrę, ja nie potrafiłbym ci wszystkiego wyjaśnić, a na pewno miałbyś dużo pytań.
    - Jesteś kapłanką? - opuścił go cały zapał, którym jeszcze przed chwilą pałał. Kapłanki były nietykalne.
    - Ja? Skądże znowu, to nie dla mnie. Wychowałam się tutaj i tyle.
    - Semirra to twoja matka, babka...
    - Nie żartuj, ona jest kapłanką, ostatnią wyznawczynią i strażniczką starej wiary.
    - Starej wiary? Masz na myśli Paya.
    - Jakiego tam Paya, mam na myśli wiarę z przed wojny domowej.
    - Jakiej wojny?
   - Nie przyszłam tu po to, by udzielać ci lekcji historii. Na pewno nie. - Odłożyła ostatni pierścień do miseczki i złapała go za rękę. - Chodź, sprawdzimy, czy taki dobry z ciebie wojownik.
Pociągnęła go w stronę basenu, gdzie woda była najpłytsza i położyła się tam na wznak. 
A co mi tam - pomyślał Lin-kar.

*

      Po paru dniach picia i użalania się nad losem, Mu-shen w końcu zebrał się w sobie i opuścił swoją samotnię. Posłańcy od Rady Starszych odsyłani byli z wiadomością, że Radny choruje, co było raczej tandetną wymówką dobrą dla Ziemian, ale nie dla Yautja. Obraz tego dumnego wojownika wychodzącego z ukrytego pokoju był równie żałosny, co zapijanie problemów życia doczesnego. Mu-shen śmierdział alkoholem, był blady, bo prawie nic nie jadł i miał na sobie to samo odzienie, w którym prawie tydzień wcześniej zasiadł w wygodnym fotelu za swoim wielkim biurkiem. Chwiejąc się i przytrzymując ściany, zamierzał właśnie udać się do jadalni, gdzie o tej godzinie zasiadano do obiadu. Nim udało mu się tam dotrzeć, ktoś złapał go w pasie i podtrzymując zmienił kierunek Mu-shenowej pielgrzymki.
        To jego żona Ushi-ni nie chcąc, by młodzi oglądali ojca w takim stanie, zaprowadziła go najpierw do łaźni. I robiąc mu wyrzuty, pomogła doprowadzić się do normalnego stanu.
    - Jak ty wyglądasz?! - Wściekała się, usiłując zaprowadzić go do basenu z gorącą wodą.
    - Co, nie podobam ci się?
    - Przynosisz wstyd rodowi, z którego się wywodzisz.
    - Co ty możesz o tym wiedzieć? Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Nie wiesz nic o mojej rodzinie. Żyjesz sobie spokojnie...
    - Wiem - przerwała mu. - Wiem, że twój ojciec spaliłby się ze wstydu, widząc cię takim.
    - Ha! Mój wielki ojciec! Wspaniały wojownik! Idiota, który zabrał rodzinę na wyprawę i przyczynił się do ich śmierci. Chcesz, mogę też cię zabrać na polowanie.
    - Daj spokój, dobrze wiesz, że nie to miałam na myśli. Dajesz dzieciom zły przykład. Szlachetna krew...
    - Jaka szlachetna krew? Nie ma jej i nigdy nie było.
    - O czym ty gadasz?
    - Jestem bękartem, bastardem bez czci i honoru.
    - Oszalałeś, zupełnie ci odbiło.
    - Wynoś się! No, już! Nie chcę cię więcej widzieć! Przyślij mi tę nową pokojówkę, na nią mam ochotę. - Śmiał się jak szaleniec, rozciągając się wygodnie w wodzie.
       

*
        Wiele, wiele lat wcześniej na Styksie mały chłopiec imieniem Norha ukrywał się za magnetycznym pojazdem jakiegoś wojownika. Razem z dwójką przyjaciół, małym Zendi, małpoludem z rasy Mugu, i Uklją yautjańską dziewczynką, obserwowali grubego cukiernika wykładającego słodycze na wystawie swojego sklepu. Byli bardzo biedni, żadne z nich nie miało rodziców.
         Dzieci mieszkały na ulicy, gdy było ciepło sypiały pod gołym niebem, lecz kiedy Styks ogarniały jesienne i zimowe chłody, trójka przyjaciół chroniła się w jaskiniach za miastem. Tam niestety wcale nie czuli się bezpieczni, a szukanie pożywienia też nie było łatwe. Nie to co w mieście, tu zawsze można było coś ukraść albo wygrzebać z odpadków. Żadne z nich nigdy nie odważyło się oficjalnie żebrać, bo zwróciliby na siebie uwagę.
          Oczywiście system socjalny zapewniał sierotom lub porzuconym dzieciom prostytutek wychowanie, lecz młodzi obywatele Styksu mieli świadomość, jaka przyszłość czekałaby ich po opuszczeniu sierocińca. Zendi, jako podgatunek, zostałby niewolnikiem i musiałby wykonywać najcięższą i najwstrętniejszą pracę, której nie podjąłby się żaden Yautja. Uklja, co najwyżej, mogłaby liczyć na miejsce w przytulnym charmie jakiegoś dobrze urodzonego lecz pozbawionego praw Łowcy, a Norha jako yautjański młodzieniec wcielony zostałby do sił porządkowych. Dzieci same chciały decydować o swoim losie, były odważne i harde.

        Tłusty cukiernik wystawił właśnie ogromne ciastka posypane jadalnymi płatkami kwiatów i ustrojone owocami maczanymi w miodzie. Norha kiwnął w stronę Zendiego i mały małpolud ruszył przed siebie, wparował do sklepu złapał pierwsze dostępne dla niego ciastko i wybiegł z krzykiem. Gruby cukiernik rzucił się w pogoń za dzieckiem, złorzecząc mu i obiecując obdarcie ze skóry, gdy go złapie. Na to właśnie czekali Norha i Uklja, pędem wpadli do sklepu i napakowali do niewielkich worków tyle słodkości, ile im się zmieściło. Ukja ładowała właśnie swoje ulubione rurki nadziewane gęstą śmietaną uzyskiwaną z mleka Doranów, ośmionogich, włochatych zwierząt przypominających ziemskie wielbłądy, gdy ktoś złapał ją w stalowym uścisku. Była to przeraźliwie chuda żona cukiernika.
    - Mam was małe ścierwa! - syknęła przez zaciśnięte zęby.
    - Aaa, Norha, pomóż mi - błagała o pomoc Uklja, a jej szczupłe ramię wbijały się ostre pazury żony cukiernika. Zielona, neonowa krew pojawiła się na skórze dziewczynki.
        Norha rzucił worek na ziemię, złapał długi nóż, którym cukiernik kroił swoje wypieki na porcje, wskoczył na ladę i szybkim ruchem poderżnął kobiecie gardło. Uklja krzyknęła przerażona, nigdy bowiem nie widziała, jak z przeciętej aorty, niczym z fontanny, tryska krew. Notha złapał dziewczynkę za ramię i pociągnął ją za sobą, udało mu się też uratować jeden z zapełnionych słodyczami worków. Dzieci wypadły na ulicę, która zaczęła się już zapełniać gapiami. Ktoś krzyknął "mordercy" i wskazał na dwójkę maluchów. Uklja ociekała krwią, więc wymówki nic by nie dały. Norha pociągną małą za sobą.
    - Szybciej - popędzał ją - biegnij szybciej!
Coś nagle niemiłosiernie mocno uderzyło Uklję w plecy i dziewczynka straciła równowagę. Przewróciła się, pociągając za sobą dzielnego chłopca. Norha nie wiedział, co się stało, spoglądał na swoje rozbite kolana i na płaczącą przyjaciółkę i nie rozumiał, dlaczego ona nie może się podnieść.
    - Chodź, Uklja, na wszystkie skarby tego świata, wstań!
    - Nie mogę, Norha, plecy mnie bolą.
Chłopiec zerknął, pomiędzy łopatkami dziewczynki sterczała wąska i krótka strzałka, nie miała na celu zabicia dziewczynki, lecz sparaliżowania. Norha spróbował podnieść ją i wynieść w bezpieczne miejsce.
    - Odpuść sobie młody! - usłyszał za sobą rozbawiony męski głos. - Może i jesteś śliny, ale z takim bagażem nie uciekniesz, a poza tym ja i tak bym cię dogonił.
Norha wiedział, że to ten osobnik strzelił do Uklji, wściekły rzucił się na napastnika. Z zaciśniętymi pięściami ruszył w jego kierunku, tamten przestał się śmiać, lecz z wyrazem całkowitego zaskoczenia gapił się na małego.
    - Walcz jak mężczyzna!- Norha wyzwał młodego wojownika.
Zaskoczenie zniknęło już z twarzy tamtego i na powrót zagościło na nim rozbawienie.
    - Dzielny z ciebie dzieciak, ale tym razem nie masz szczęścia.
Kolejna strzałka przeszyła powietrze i utknęła w ramieniu chłopca.


        Spoglądali na niego z dozą żalu i zdziwienia; niektórzy uśmiechali się, ale to nie był grymas radości, lecz ubolewania nad głupotą młodego Łowcy z Yautjalu. Opowiedział im, co go dzisiaj spotkało, przyprowadził dzieciaka i przedstawił jakiś dalekosiężny plan, ale wszyscy zgromadzeni w tej jaśniejącej południowym słońcem sali odczuwali pewien rodzaj niedosytu i niedowierzania.
    - No i co wy na to? - zapytał młody, szczupły osobnik, który dwa dni wcześniej przybył z rodzimej planety. Powiódł wzrokiem po zgromadzonych, wszyscy byli doświadczonymi wojownikami, widać było, że się zastanawiają, żaden jednak nie dał odpowiedzi.
    - Zaraz przyjdzie Krean i opowiesz mu swoją historyjkę jeszcze raz. - Usłyszał rzeczową odpowiedź z ust paskudnego osobnika o wyglądzie kanibala. Wielki jak stodoła wojownik z barkami tak szerokimi, że mógłby objąć czterech dorosłych mężczyzn i zmiażdżyć ich w uścisku; z wciąż niezabliźnionymi ranami po niewiarygodnie krótkim obcięciu włosów, rzucił młodemu wyzywające spojrzenie.
    - Siadaj Roth, opowiesz wszystko staremu, a on podejmie decyzję. - Zaprosił go mały Łowca. Roth przyjął zaproszenie i usiadł obok.
    - Jestem Roch-an'din i jak widzisz, jestem karłem - przedstawił się niewielki wojownik.
    - Tak, słyszałem o tobie, jesteś podobno bardzo niebezpieczny...
    - Tylko dla tych, którzy mi się narażą - szczerze roześmiał się Roch.
         Z natury był pogodnym i wesołym Yautją, lubił żarty i często robił wszystkim psikusy, zwłaszcza tym, którzy nie znali się na żartach.
    - Widzisz tego wielkoluda? - Roch wskazał skinieniem głowy kanibala. Roth przytaknął. - Spójrz na jego włosy, widzisz, jak krótko są obcięte? Wczoraj jeszcze pewnie krwawiły - szeptał młodemu prawie do ucha. - On jest nienormalny, wszyscy to wiedzą, lubi sam sobie zadawać ból. Mówi, że wtedy czuje, że żyje. Podobno żywi się mięsem innych Yautja, to ma mu dać ich siłę i zręczność, poradziła mu tak wiedźma z doliny. Ohyda. Nikt go niestety nie złapał na gorącym uczynku, więc nadal będzie kontynuował swój haniebny proceder, a wiesz, kogo najłatwiej złapać? Dzieci i kobiety.

        Do sali wszedł stary Yautjanczyk, podtrzymywało go dwóch młodych i pięknych młodzieńców. Krean zasiadł na wyznaczonym dla niego miejscu, jego włosy sięgały posadzki, były szare jak gołębie piórka. Mistrz powiódł żółtym spojrzeniem po zgromadzonych i zatrzymał wzrok na młodym wojowniku, mlasnął zadowolony i uśmiechnął się.
    - No to masz przerąbane - wyszeptał Roch. - Stary uwielbia młodych chłopców, widzisz tych dwóch? Teraz za to ma chrapkę na ciebie.
         Roth zerknął z przerażeniem na Kreana i pomyślał, że stary wygląda jak wykuty z czarnego kamienia. Przedziwny obraz lub posąg zapomnianego bóstwa. Szare włosy okalały twarz i ramiona pokryte zupełnie czarną skórą. Na nagiej piersi Kreana lśnił łańcuch ze szlachetnego metalu, na którym zawieszony był wisior przedstawiający oko zamknięte w piramidzie. Dłonie starego zakończone były wyjątkowo długimi szponami. Roth wzdrygnął się na myśl, że stary miałby ochotę drapać go tymi pazurami, albo sięgnąć po jego... Otrząsnął się z tych myśli, nie jest niewolnikiem i nikt nie może go zmusić do służenia w ten sposób.

    - Powiedz, z czym przychodzisz? - odezwał się jeden z młodzieńców towarzyszących Kreanowi.
Roth wstał, dumnie uniósł głowę i patrząc prosto w oczy starego, jeszcze raz opowiedział wydarzenia dzisiejszego poranka.
    - Co zatem proponujesz? - zapytał Krean.
   - Podmienić go. Nie teraz bo jest jeszcze za młody i nieokrzesany, jego zachowanie bardzo szybko zwróciłoby na niego uwagę. Poza tym jest trochę wyższy od syna Przewodniczącego Rady. Myślę, że powinien się uczyć wszystkiego, czego uczy się mały Mu-shen, a sama zamiana powinna zostać przeprowadzona, gdy tamten będzie wchodził w wiek męski.
    - Jak chciałbyś to przeprowadzić?
   - Należy wprowadzić naszego człowieka do domu Przewodniczącego, niech obserwuje chłopca, pozna jego zachowanie, w miarę możliwości niech nagrywa młodego. Norha będzie się uczył go naśladować, będzie chodził jak on, mówił, gestykulował. Powinien nawet myśleć, że jest jego synem. Wmówienie sierocie, że pochodzi ze szlachetnej yautjańskiej rodziny, nie powinno być trudne.
    - A kiedy dokonamy podmiany?
  - Myślę, że na pierwszym samodzielnym polowaniu byłoby najlepiej. Chłopak zaginąłby, a potem w cudowny sposób po pewnym czasie, oczywiście, odnalazł się. Stary Kon-shen przyjąłby go z wielką radością i szczęściem, że odzyskał utraconego, jedynego syna.
    - Tak, głupotą jest posiadanie tylko jednej żony! - odezwał się jeden ze zgromadzonych znany z tego, że miał bardzo liczny harem.
    - A jeżeli dzieciak nie zechce się uczyć? - Krean nie zwrócił uwagi na poprzedni komentarz.
    - Zechce, to leprze niż głód i zimno. No i mamy jeszcze jego przyjaciół, dla nich gówniarz zrobi wszystko.
    - Dobrze, wprowadź plan w życie.
    - Ja? Nie mogę, muszę wracać na Yautjal, za tydzień żenię się z córką jednego z Radnych!
    - Więc się nie ożenisz! Wymyśliłeś to wszystko i teraz dopilnujesz, żeby nie było problemów!
    - Ale ja...
    - Żadnego "ale". Podjąłem decyzję. Zostajesz tutaj!

*                        
        Do łaźni weszła młoda dziewczyna, w domu Mu-shena nie pracowała długo i nie wiedziała, czego może się spodziewać po swoim chlebodawcy. Radny spojrzał z zadowoleniem na służebną.
    - Podaj mi ręcznik - rozkazał.
Dziewczyna obróciła się wokół własnej osi w poszukiwaniu cienkiego płótna służącego do wycierania ciała, zauważyła je przerzucone w nieładzie przez oparcie drewnianej ławki stojącej pod ścianą. Lekkim krokiem podeszła do mebla i ujęła w dłonie materiał, gdy się odwróciła Mus-hen stał już za nią. Uśmiechnął się tryumfująco i obłapił dziewczynę w pół, pokojówka zesztywniała nie wiedząc, jak się zachować, paskudny uśmiech nie schodził z twarzy Radnego. Yautjanka spróbowała z uśmiechem oswobodzić się z uścisku, lecz jej pan nic sobie nie robił z protestów. Szarpnęła się gwałtowniej, taka hańba nie mogła przecież spotkać jej w tym domu z ręki tego powszechnie szanowanego obywatela stolicy.
Zwiewna sukienka dziewczyny pękła na szwie z boku odsłaniając krągłe biodro, Mu-shen powalił dziewczynę na wilgotną kamienną podłogę i wcisnął się między jej uda.
    - Ojcze?! - Łagodny głos jednego z synów wyrwał go z powziętego już zamiaru. - Znowu przybył poseł z wiadomością od Rady Starszych, powiedział, że nie ruszy się spod drzwi, dopóki nie przekaże ci wiadomości.
        Mu-shen zerknął na syna, był to jeden z tych, których niedawno wysłał na Ziemię.
    - Powiedział czego chce?
    - Nie, wiadomość przeznaczona jest do uszu własnych radnego, czyli twoich.
    - Niech zaczeka chwilę, jestem zajęty.
Młody Łowca przez cały czas nie odrywał wzroku od dziewczyny, która z niemym błaganiem wpatrywała się w niego.
    - Plotka głosi, że starzec nie pociągnie już długo - kontynuował.
        Ta wiadomość wywarła wreszcie pożądany efekt i Mu-shen zwlókł się z pokojówki, naciągnął na siebie tunikę i wychodząc powiedział jeszcze do syna. - Skorzystaj, jeśli masz ochotę. - Śmiejąc się opuścił łaźnię.
        Syn radnego ciągle patrzył na siedzącą teraz na podłodze dziewczynę, a ona jakby na coś czekając, spojrzała na niego i rozchyliła usta.
    - Ubieraj się - rozkazał, nim jakikolwiek dźwięk wydobył się z jej gardła.