wtorek, 29 października 2013

18. Czas na zmiany

     Yu-shen, najstarszy syn Mu-shena - wielkiego Łowcy, członka Rady Starszych i Honorowego, siedział zamknięty w celi pod domem swojego ojca. Zawsze posłuszny, bez sprzeciwu wykonywał wszystkie jego polecenia, nawet te, które sprzeczne były z Kodeksem Honorowym i prawem cywilnym, nawet te, które sprzeczne były z jego własnym sumieniem. Nigdy się nie sprzeciwił, nigdy nie żądał niczego w zamian, chciał tylko, by ojciec był z niego dumny, chciał widzieć ten wyraz twarzy, gdy wracali z misji i wszystko było załatwione tak, jak chciał tego ojciec.
      Pierwsze dni spędzone w uwięzi były najgorszymi chwilami w jego życiu. Świadomy śmierci ukochanej kobiety i dwójki synów sam pragnął umrzeć. Nie mógł jednak sobie jej zadać, bo wciąż był obserwowany. Jeden z jego braci pilnował go bezustannie, a po paru godzinach przychodził jego zmiennik i Yu-shen nigdy nie był sam.
Potem przyszła złość i chęć zemsty. Syn Mu-shena wiedział, że ojciec będzie chciał go złamać, nie zabije go, o nie, to byłoby zbyt proste. Ojciec każe mu żyć i w każdej dogodnej chwili będzie mu przypominał, że to przez jego nieposłuszeństwo zginęła Mirja i dzieci.
Yu-shen postanowił, że zaczeka na odpowiednią okazję i zabije ojca - choćby miał za to odpowiedzieć życiem, choćby miał czekać latami... w końcu go zabije - i zrobi to tak, żeby stary wiedział, że umiera. Powoli wykrwawi go kropla po kropli, powyrywa mu kły, wykuje oczy, wyrwie włosy i rozczłonkuje ciało, a może nawet nawinie jego jelita na swoją włócznię, kiedy ten będzie jeszcze żył.
Zamknięty Yautjańczyk poczuł przypływ adrenaliny, przypomniał sobie słodki, odurzający zapach krwi. Przypomniał sobie Łowcę, który przyszedł uwolnić starego więźnia. Ironia losu - pomyślał - szukaliśmy go po całej galaktyce, a on sam do nas przyszedł.
Yu-shen wiedział, co zrobił tamten z jego braćmi, ale najbardziej zaskoczyła go wiadomość, jak tamten rozprawił się ze starym mistrzem; podjął decyzję, musi go odnaleźć, jeśli jego zemsta ma się udać, musi odnaleźć Łowcę w czerwonej zbroi.

*

     Nastał czas zbiorów. Na dużej, ciepłej i wilgotnej planecie klimat sprzyjał wzrostowi roślin, więc Yautjańczycy nie znali głodu. Każda rodzina posiadała własny, mały ogród warzywny oraz sad w pobliżu domu, a na wielkich polach za miastami, na masową skalę, uprawiano wszystkie niezbędne do przetrwania gatunki roślin oraz hodowano zwierzęta na mięso i skóry.
Rodzina Mu-shena zgodnie z wielopokoleniową tradycją, która nakazywała uczczenie tej pory, wyruszyła wraz z innymi yautjańskimi rodzinami na zbiór dzikich owoców. Wszystkie kobiety, dzieci małe i starsze oraz synowie Mu-shena, jako obstawa, udali się do pobliskich lasów. Zbierano owoce, z których przyrządzano nalewki  i soki oraz zioła niezbędne w kuchni, nadające potrawom wspaniały smak i aromat. W obecnych czasach te zbiory były już bardziej pretekstem do spotkań niż rzeczywistą potrzebą zgromadzenia zapasów. Nawet lasy w pobliżu stolicy, niegdyś pełne dzikich i niebezpiecznych zwierząt, były teraz niczym parki - odgrodzone od reszty puszczy, utrzymywane w czystości, ze stałą populacją niegroźnych mieszkańców.

Sha-uni, która ze względu na swój stan i to, co przeszła jakiś czas wcześniej, nie mogła uczestniczyć w tej corocznej wyprawie, nawet nie miała na nią ochoty. Korzystając z nieobecności rodziny i faktu, że ojciec był na zebraniu Rady, dziewczyna postanowiła odwiedzić Yu-shena. Zeszła do piwnic, gdzie mieściły się cele i uprosiła pilnującego więźnia, by pozwolił im porozmawiać na osobności. Usiadła na podłodze przy kratach i spojrzała w głąb celi. W kącie na pryczy leżał Yu-shen i wpatrywał się uparcie w sufit, dając Sha-uni w ten sposób znać, że nie jest tu miłe widziana. 
   - Yu-shen - zaczęła cicho, spoglądając w podłogę - tak mi przykro.
   - Przykro?! To wszystko?... Musiałaś to zrobić?
  - Skąd mogłam wiedzieć, że masz mnie pilnować? A poza tym, to ty... Przepraszam. - Nie odrywała wzroku od podłogi.
   - To i tak już nic nie zmieni, oni nie żyją - odburknął brat i odwrócił się do niej plecami.
   - Tego nie wiadomo. 
   - Co? - Usiadł i zapatrzył się w jej bladą twarz.
   - Goth i reszta jeszcze nie wrócili i nie dają oznak życia. Wczoraj ojciec wysłał Mo, by sprawdził co się stało.
Zapadła cisza, Yu-shen zastanawiał się nad czymś intensywnie.
   - To jeszcze o niczym nie świadczy, pewnie zabalowali gdzieś, albo Goth narozrabiał. - Zamilkł, po czym wstał, podszedł do krat i kucnął obok siostry.
   -  Musisz mi pomóc - powiedział w końcu.
   - Yu, nie mogę cię uwolnić.
  - Nie, nie o  to mi chodzi. Powiedz mi wszystko o tym, który zabił naszych braci, wszystko... nawet najdrobniejszy szczegół, nawet jeśli będzie ci się on wydawał błahy. Muszę wszystko o nim wiedzieć, muszę wiedzieć, dlaczego ojcu tak bardzo na nim zależy, dlaczego kazał nam złapać go żywcem i dostarczyć do domu, a nie do siedziby Rady.
Sha-uni zamknęła oczy i pokręciła przecząco głową.
   -Nie mogę, przykro mi, ja naprawdę nie mogę, nie chcę o nim myśleć.
   - Więc nie myśl! - Zdenerwował się mężczyzna.
   - Yu, wiesz, co on mi zrobił, nie proś mnie o to!
   - Nie chcesz o nim mówić, to chociaż zdobądź nagranie.
   - Jakie nagranie?
  - Dziewczyno, myśl! Z maski mistrza. On był starym, szczwanym lisem, na pewno uruchomił nagranie. Zawsze nagrywał nasze potyczki, by później wytykać nam nasze błędy, nie pamiętasz?
   - Tak, lecz jeśli cokolwiek nagrywał, to ojciec, z całą pewnością, ukrył gdzieś nagranie.
   - Owszem, w swoim gabinecie. Za jedną ze ścian jest ukryty tajemny pokój.
   - Skąd o nim wiesz?
  - Jestem jego najstarszym synem, wiem o wielu rzeczach, o których tobie, jego żonom czy chociażby naszym braciom nawet się nie śniło.
   - Ale...
   - Dam ci hasło, wkrótce święto zbiorów i będzie okazja. Musisz to dla mnie zrobić.
   - Dobrze - skinęła.
  - Więc idź już! Nie, zaczekaj! Wyślij tę wiadomość, adres odbiorcy sam się aktywuje po umieszczeniu dysku w komputerze.
Sha-uni wzięła niewielki zielony krążek z dłoni brata, czuła, że jest mu to winna, że to przez jej głupotę znalazł się w takiej sytuacji. Postanowiła zrobić wszystko, by mu pomóc, wiedziała, że ojciec często łamał kodeks, na straży którego - z racji zajmowanego stanowiska - winien stać. To nagranie to mała cena za śmierć rodziny Yu-shena.

*

     Zebranie Rady Starszych odbywało się raz na dziesięć dni, chyba że wydarzyło się coś ważnego, wtedy zwoływano nadzwyczajne posiedzenie bez względu na czas i miejsce pobytu Radnych.
W wielkiej, okrągłej sali znajdowało się dziewięć dość sporych foteli, każdy przypisany był jednemu Radnemu, im miejsce było bliższe środka, tym status Radnego był wyższy. Na samym środku znajdowało się miejsce Przewodniczącego.
Mu-shen zajmował drugie miejsce od środka, więc był jednym z ważniejszych jej członków. Siedział na swym miejscu i spoglądał na widok za wielkimi oknami. Myślał, że już wkrótce spełni się to, o co walczył i o czym marzył, jego rozważania przerwał Przewodniczący Rady.
   - Panowie, skoro wszyscy już są, to myślę, że możemy zaczynać. Pierwsza i najważniejsza sprawa dotyczy klanu Złej Krwi. Has'muth przygotował raport. Przewodniczący kiwnął w stronę wymienionego, a ten wstał ze swojego miejsca by być lepiej widocznym i słyszanym.
   - Nie będę teraz czytał całego raportu, macie go, panowie, każdy w swoim komputerze, przedstawię tylko pokrótce sytuację. Otóż, jeden z naszych szpiegów doniósł nam o wyjątkowej aktywności na Styksie, głównej planecie należącej do wyrzutków.
   - Co masz na myśli mówiąc: aktywność?
 - Rekrutacja, tak Zła Krew tworzy armię. Do tej pory żyli w miarę spokojnie, podróżowali po wszechświecie, szukali nowych miejsc do polowań i nie wychylali się za bardzo, ale ostatnio ogłoszono pobór do... - Has'muth zerknął w notatki - Oddziałów Porządkowych i nie byłoby w tym nic dziwnego, bo wiemy, kto ląduje wśród wyrzutków, gdyby nie liczebność tych oddziałów.

Zapadła cisza, a Przewodniczący rozejrzał się po sali, przyglądając się kolejno każdemu z członków Rady.
   - To ilu ich jest? - zapytał od niechcenia Mu-shen.
   - Na razie dwie armie po dwa tysiące wojowników.
   - To nie aż tak dużo - zauważył beztrosko Mu-shen.
  - Może i nie, ale należy pamiętać, kto się w tych oddziałach znajduje. To nie są nieopierzeni młodzieńcy z klanu Młodej Krwi. Wiecie, że nie siedzą w domach w ciepłych kapciuszkach i nie grzeją kości przy kominku.
   - Przesadzasz - wtrącił się Mu-shen.
Has'muth spojrzał na niego. - Czyżby? - zapytał i kontynuował. - Druga sprawa to liczebność ich floty. W naszej galaktyce ostatnio podwoiła się liczba ich okrętów, podejrzewamy, że czegoś szukają, ale jeszcze nie wiemy czego.
   - Czy wasze obawy nie są trochę na wyrost? - po raz kolejny zabrał głos Mu-shen. - Co zamierzacie?Przecież już kilkakrotnie próbowaliśmy z nimi walczyć; bezskutecznie. Siłą nic nie wskóramy, moim zdaniem prościej będzie nagiąć trochę stare prawa i przywrócić Złą Krew społeczeństwu, oczywiście tych mniej szkodliwych a resztę...
   - Dosyć! - przerwał mu Przewodniczący. - My stoimy na straży starych praw. Nie zmieniano ich od pokoleń. Nie zrobił tego nikt przed nami i my tego też nie zrobimy.
    - A, może już najwyższy czas coś zmienić, ruszyć się naprzód a nie ciągle...
  - Nie! Zamilcz! Twoje słowa sączą jad. Czy to twoja oficjalna postawa? Bo jeśli tak, to będziemy zmuszeni zastanowić się nad dalszym sensem twojego członkostwa w Radzie. - Przerwał mu Przewodniczący.
   - Zrobicie, jak chcecie, ja tylko chciałem zapobiec przelewowi krwi, ale jeśli taka wasza wola... - zakończył Mu-shen i opuścił salę.


Przewodniczący kiwnął głową, narada była skończona, jutro spotkają się znowu, skoro dziś nie doszli do porozumienia. Wszyscy Radni wyszli. W wielkiej sali pozostał tylko Przewodniczący i Has'muth.
   - Co o nim myślisz? - zapytał Przewodniczący.
   - Nie wiem, jego poglądy są dość dziwne, ale to o niczym nie świadczy.
   - Nie znasz go tak dobrze jak ja. On nie robi niczego, jeżeli nie ma w tym swojego interesu. 
   - To nie znaczy, że jest zdrajcą... Ale będę miał go na oku, innych zresztą też. 
  - Jesteś w radzie dopiero od pięciu lat, więc nie pamiętasz tego, co działo się tu za czasów starego Przewodniczącego. Już wtedy Mu-shen miał dziwne poglądy i groziło mu wydalenie, ale Przewodniczący stanął po jego stronie. Odniosłem wtedy wrażenie, że stało się coś, co miało wpływ na jago decyzję. Do dziś nie wiem, co to było, ale... Sam nie wiem, po prostu miej na niego oko.


wtorek, 22 października 2013

17. Rzeź


     Mroźny wiatr szczypał go w policzki, miał już serdecznie dość zimy i choć był do niej przyzwyczajony, to jednak nie lubił tej pory roku. Mknąc na swym skuterze śnieżnym Iwan Piotrowicz opuścił właśnie las, z daleka widać już było wioskę. Chłopak był tak bardzo zadowolony powrotem do domu, że nie zwrócił uwagi na to, iż z żadnego komina we wsi nie wydobywa się dym. Minął pierwsze zabudowania i skierował się do domu rodziców; nic nie wskazywało, że w nocy wydarzyła się tu tragedia. Ślady walki i krwi przysypał śnieg i jedyne co mogłoby sugerować, że jest coś nie tak, to panująca wszędzie cisza.
Chłopak zeskoczył ze skutera i podbiegł do domu, wejście stało otworem, na podłodze w sieni leżał śnieg, a w budynku było bardzo zimno. Chłopak ostrożnie uchylił drzwi do kuchni i zobaczył, że nie ma jednej ściany - tej, na której wisiał zegar z kukułką. Co do kurwy? pomyślał, czując jednocześnie, jak jeżą mu się włosy na głowie. Przeszukał cały dom, lecz nie znalazł nikogo. Wyszedł na zewnątrz, niespokojnie rozglądał się wokoło; nie było dzieci, psy nie szczekały, nie było też żadnych śladów z wyjątkiem jednych - prowadziły w kierunku cerkwi. Nagle odezwał się jeden z dwóch dzwonów w strzelistej dzwonnicy; chłopak poszedł to sprawdzić.

Cerkiew nie była duża, zbudowana z drewnianych bali pamiętała jeszcze czasy wielkich carów, do wnętrza prowadziły trzy drewniane stopnie, potem ganek i w końcu nawa główna z pięknym, rzeźbionym w drewnie, złoconym ołtarzem.
Iwan szedł pomału po schodkach, pchnął ciężkie, drewniane wrota i wszedł do środka. Szok ,jakiego doznał, sprawił, że zamarł w bezruchu. Chciał uciec, bardzo tego chciał, ale nogi go nie słuchały. Cała cerkiew, w której modlił się wraz z rodziną, wypełniona była ludzkimi ciałami; zwłoki powiązano po trzy - cztery sztuki i podwieszono na belkach stropowych nogami do góry. Z odciętymi kończynami, głowami, bez wnętrzności i skóry ukazywały mięśnie pokrywające szkielet. Chłopak drżał i głęboko wciągał powietrze ustami. Smród był odrażający.

   - Iwan. - Usłyszał cichy, dziewczęcy głos. - Iwan, pomóż mi.
Każdy normalny człowiek w takiej sytuacji uciekłby ile sił w nogach, ale znajomy głos sprawił, że chłopak poszedł za nim.
   - Anastazja? Gdzie jesteś? - zapytał szeptem, instynktownie czując, że każdy zbyt głośny dźwięk może go narazić na niebezpieczeństwo.
  - Tutaj - rozległo się z nawy bocznej.
Chłopak poszedł w tamtym kierunku, z obrzydzeniem wymijając powieszone ciała.
Przed bocznym ołtarzem przedstawiającym ukrzyżowanego Chrystusa stała Nastka, jej blond włosy posklejane były krwią, oczy podkrążone i zaczerwienione od łez wyrażały przerażenie. Dziewczyna stała, lecz jej postać sprawiała wrażenie, jakby nie robiła tego o własnych siłach. Za dziewczyną w błękitnych, elektrycznych rozbłyskach pojawiła się ogromna postać. 
Jezu Chryste, pomyślał chłopak. Postać była dwa razy wyższa od dziewczyny, jej twarz skrywała metalowa maska koloru czerwonego, tego samego koloru była zbroja, w którą okute było jej ciało.


     Thei'de przyglądał się reakcji chłopaka, lubił wzbudzać przerażenie u swojej ofiary, czuł wręcz fizycznie ich strach. Pomału prawą ręką wydobył wąski sztylet, który przyczepiony był do jego prawego uda i przyłożył go dziewczynie do szyi. Chłopak widząc to, pokiwał przecząco głową. Thei'de delikatnie i powoli przeciągnął ostrzem po krtani Anastazji, ta czując ból, szarpnęła się. Gdy krew zalała jej biały, wełniany sweterek, Łowca puścił kark dziewczyny, a bezwładne ciało osunęło się u jego stóp.
W tym momencie chłopak rzucił się do ucieczki. Obijając się o martwe ciała sąsiadów i przyjaciół, wybiegł na zewnątrz, za sobą słyszał ryk i ciężkie kroki. Biegł ile sił w nogach, by jak najszybciej znaleźć się przy skuterze. Dopadł do maszyny ostatkiem sił, wskoczył na nią i zapuścił motor. Silnik zawył i zgasł, chłopak jeszcze raz nacisnął starter - udało się.

Iwan Piotrowicz ostatni raz obejrzał się za siebie, a potem odjechał.


     Thei'de stał przed cerkwią i obserwował chłopaka, nie chciało mu się go gonić, wiedział, że dzieciak i tak już nigdy nie zazna spokoju, że do końca życia będzie czuł strach. Łowca odwrócił się i wszedł do środka, podszedł do wciąż żyjącej dziewczyny, przyklęknął przed nią. Zdjął maskę, by przyjrzeć jej się uważnie.
  - Chcesz, żebym cię dobił? - zapytał przysuwając się bardzo blisko niej.

Dziewczyna nie odpowiedziała, jej usta i gardło wypełniała krew. Thei'de pogłaskał ją po włosach, nagle stracił ostrość widzenia i okropny ból przeszył mu czaszkę, wsparł się na obu rękach i, ciężko oddychając, zacisnął powieki. Czekał, aż mu przejdzie. Po chwili jego oddech zwolnił, uspokoił się. Czerwony wciągnął głęboko powietrze i otworzył oczy. Spojrzał na konającą dziewczynę, a na jego twarzy obmalowało się zdziwienie, odsunął się od niej z wyrazem strachu i obrzydzenia. Poderwał się na równe nogi, wciąż patrząc na ludzką dziewczynę, która charczała, jakby próbowała coś powiedzieć. Nie wiedział, co się stało, nie wiedział, gdzie był ani kiedy. Pamiętał Olteran i to, że chciał popełnić samobójstwo, ale nie pamiętał, jak znalazł się w tym miejscu i co właściwie robił tu z tą umierającą istotą.
Predator odwrócił się i wpadł na ludzkie zwłoki, ryknął zaskoczony i przerażony.


     Gavo, który stał za budynkiem, poszedł sprawdzić, co się stało. Wchodził właśnie po schodach, gdy Czerwony wpadł na niego z impetem.
  - Uważaj! - krzyknął stary Yautjańczyk, podnosząc się z ziemi i otrzepując ze śniegu.
Czerwony stał obok niego, wspierając dłonie na kolanach, z opuszczoną głową, i ciężko oddychał.
  - Skończyłeś? - zapytał naukowiec, usiłując zajrzeć młodemu Łowcy w twarz.
  - Co? - wysapał Czerwony.
  - Pytam, czy skończyłeś już z tymi Oomanami?
Młody Łowca wyprostował się gwałtownie i wymierzył towarzyszowi solidny cios w twarz. Stary znowu znalazł się na ziemi.
  - Za co to? - zapytał, masując szczękę i z wyrzutem przyglądając się Młodemu.
  - Dlaczego mnie nie powstrzymałeś? Co! Czemu pozwoliłeś, bym zaszlachtował tych ludzi?
Starego zatkało.
  - A co miałem zrobić? - burknął, wstając.
  - Powstrzymać mnie! Nie wiem... ogłuszyć, związać, zabić... cokolwiek!
Wszystko było jasne, kolejny przeskok świadomości i to w najmniej sprzyjających okolicznościach.
  - Ty sam nie wiesz, co mówisz! Kurwa, kiedy jesteś nim, lepiej nie wchodzić ci w drogę. Rozumiesz! Gdybym chciał cię, jego, powstrzymać pewnie sam bym tam wisiał. - Gavo wskazał cerkiew. Młody zawył niczym dzikie zwierzę.
  - Na bogów - krzyknął -  nie mogę tak żyć! Zabij mnie! Teraz! Odstrzel mi głowę! No, na co czekasz, strzelaj!!!
  - Nie, dzięki - odparł naukowiec i spuścił wzrok. Nie mógł znieść palącego, pełnego wyrzutu spojrzenia Czerwonego. 
  - Czemu nie?!
 - Bo w każdej chwili znowu możesz stać się nim, nie widzisz tego!? Thei'de jest od ciebie silniejszy. Pewnie z czasem to on przejmie twoje ciało.
  - Nie dopuszczę do tego.
  - A, co ty możesz zrobić. Nawet ja nie wiem, jak ci pomóc. Może gdybyś osiedlił się gdzieś na stałe, unikał stresu, nie polował, założył rodzinę, to byłyby szanse, że Thei'de przestanie się ujawniać. Ale z drugiej strony... - Gavo przestał mówić do towarzysza, a jego wywód przybrał raczej formę wykładu niż rozmowy. - Z drugiej strony nie mogę zagwarantować, że tak byłoby na pewno. No i jest pewna szansa, że twoje dzieci też odziedziczą skłonność do agresji...
  - Co powiedziałeś? - Silna dłoń powstrzymała starego przed chodzeniem wokół rozmówcy.
  - Co? - zapytał stary Yautjańczyk, przenosząc wzrok z ręki Czerwonego na jego twarz.
  - To o moich dzieciach. Będą takie jak ja?
 - Wiesz, nie można wykluczyć, że nie, ale nie jest też powiedziane, że tak. Owszem... z całą pewnością przejmą część twoich zdolności, ale nie martwiłbym się tym na zapas. - Uwolnił się z uchwytu i ponownie podjął swoją wędrówkę wokół Młodego. - Rozumiesz, proces krzyżowania i przekazywania genów jest dość skomplikowany, niektóre geny są progresywne inne regresywne, więc niektóre zdolności czy preferencje mogą się ujawnić dopiero w drugim lub trzecim pokoleniu, a inne mogą w ogóle zaniknąć.
  - Przestań wreszcie! Nie możesz odpowiedzieć mi jasno i tak żebym zrozumiał, co do mnie mówisz?
  - Bo na twoje pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi! - Wściekł się Gavo. Nie chciało mu się tłumaczyć Młodemu wszystkiego szczegółowo. Wiedział, że gdyby rozmawiał z Thei'de, żadne tłumaczenia nie byłby konieczne, natomiast ta osobowość... z całą pewnością nie pasowała do planów.
  - Chodź już, bo zgłodniałem i mam dość tej planety -zmienił temat. - To co, może polecimy teraz wreszcie na Styks?
Czerwony spuścił wzrok, kręcił głową i zaciskał nerwowo pięści.
  - Nie - wypalił w końcu. - Lecimy na Yautjal.
  - Ale po co?
  - Bo mam tam umówione spotkanie, a reszta... to nie twoja sprawa.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Rozdział krótki, bo z poprzedniego wycięłam pewien wątek, który jako bonusik znajduje się pod spodem. To taki mój mały wkład w edukację. ;D
I malutkie wyjaśnienie dla tych, którzy może nigdy nie słyszeli albo słyszeli, tylko nie bardzo pamiętają i wiedzą lub po prostu nie chce im się szukać. Rozdwojenie jaźni, to taki stan, przypadłość, gdy w jednym ciele mieszkają dwie, lub więcej, osoby (świadomości). Mogą one różnić się między sobą praktycznie wszystkim: zainteresowaniami, cechami charakteru, ilorazem inteligencji (to według mnie jest najlepsze), wiekiem, a nawet płcią. Tak więc, jak już wiecie, nasz Czerwony ma w swoim boskim ciałku dwie zupełnie różne świadomości: jedna nie zdradzę teraz imienia, to miły łagodny chłopaczek nie przejmujący się losami świata, lubiący zabawę, łatwe i lekkie życie i podkochujący się w Sha-uni. Druga, alternatywna, świadomość Czerwonego to Thei'de, który jest bezlitosny, wyrachowany, pedantyczny, lubi walczyć i zabijać, a do tego wszystkiego jest bardzo inteligentny i planuje swoje działania z dużym wyprzedzeniem, przewidując ich skutki. On też ma mały problem, ale to wyjaśni się dużo później.

A teraz bonus.



     Właśnie znaleźli się w układzie słonecznym Ziemi i podziwiali mijane planety, gdy Thei'de zmienił kurs.
  - Wpadniemy jeszcze tylko na Tytana - oznajmił.
  - Ale po co? - zdziwił się Gavo.
  - Zobaczysz, kopara ci opadnie. Tego nie ma na innych znanych nam planetach, choć to akurat jest księżyc.
     Statek drgał targany silnymi wiatrami, w końcu jednak udało im się bezpiecznie wylądować. Ubrani w maski i ciepłe ubrania, wyszli na zewnątrz.
  - Skąd masz takie rzeczy? - Gavo podziwiał ciepłą kurtkę wykonaną z goreteksu i wypełnioną specjalną pianką, która utrzymywała ciepło ciała; do kompletu dostał też od Thei'de spodnie i specjalne ocieplane buty. Wszystkie rzeczy były trochę na niego za duże, przez co stary Yautja wyglądał śmiesznie, ale skutecznie chroniły przed zimnem, więc Łowca niespecjalnie przejmował się swoim wyglądem.
  - Zawsze jestem przygotowany, a tu jest sto osiemdziesiąt stopni w minusie. Chcesz biegać tu na golasa?
Gavo potrząsnął głową, było tylko jedno miejsce, w którym chciałby się znaleźć nago i to na pewno nie był tan księżyc, a i towarzystwo nie to.
  - To, co teraz? - zapytał rozglądając się po zmrożonym terenie.
  - Idziemy tam. - Thei'de pokazał niewielkie wzniesienie po prawej.
  - Tam jest to jezioro, które widzieliśmy, lądując? Chcesz ryby łowić?
  - Tak, jasne. W ciekłym metanie na pewno dużo ich żyje - wyraźnie dało się wyczuć sarkazm w głosie Thei'de. - No chodź, tu są podobno ogromne fale, dwudziestometrowe.

Weszli na górę i spojrzeli na roztaczający się przed nimi piękny i zarazem dziwny widok. Ogromne, niczym morze, jezioro zajmowało cały widnokrąg. Jego powierzchnię pomału przemierzyła monstrualna fala, uderzyła o brzeg i dopiero wtedy nadpłynęła druga. Przyglądali się przez chwilę, a potem Czerwony prychnął zawiedziony.
  - E, nie załamuje się - powiedział znużonym tonem. - Chodź, chcę coś jeszcze zobaczyć. - Wstąpił w niego nagle nowy zapał.
Skierował się w stronę ogromnej góry na horyzoncie, była stroma, a jej szczyt pokryty był jakby lodem.
  - Wracajmy już... zimno mi - skarżył się Gavo.
  - Nie marudź, idziemy!
Po wcale nie krótkiej chwili byli na szczycie. Thei'de zajrzał do krateru.
  - Co to? - zainteresował się stary.
  - Jesteś naukowcem, a takiej podstawowej rzeczy nie wiesz? - zakpił Młody.
  - Bo ja zajmuję się genetyką, a nie astronomią czy geologią.
 - To jest lodowy wulkan. Rozumiesz? Zamiast lawy pluje lodem - wytłumaczył Thei'de z pasją, lecz nie znalazłszy iskry ekscytacji w swoim rozmówcy, machnął zrezygnowany ręką. -  A, chodź, bo mi fujara odmarznie, znudziłem się już. Czas się trochę rozerwać.
  - Co konkretnie masz na myśli? - Słowo "fujara" wywołało w naukowcu szereg miłych skojarzeń, które chętnie wcieliłby w życie.
  - Polowanie! A, cóż by innego?

piątek, 18 października 2013

16. Tunza

   Środek srogiej, syberyjskiej zimy zapowiadał ciężkie czasy dla mieszkańców niewielkiej miejscowości o nazwie Tunza. Trzystu pięćdziesięciu mieszkańców siedziało w domach pod grubymi, puchowymi kołdrami.
Z niewielkiej chaty, na skraju wsi, wyszła przygarbiona staruszka. Trudy życia i ciężka praca w widoczny sposób odbiły się na kobiecie. Elena Karpowowa ruszyła drobnym truchtem w kierunku kapliczki znajdującej się przed wioską. O cerkiew dbali wszyscy, ale o ikonę Matki Bolesnej tylko ona. Śnieg ścięty siarczystym mrozem skrzypiał pod jej butami. Staruszka była już przy kapliczce, gdy na śniegu zobaczyła ślady stup. Były dwa razy większe od jej własnych, choć ona nosiła małą czterdziestkę jedynkę. Pochyliła się jeszcze bardziej, by lepiej im się przyjrzeć.
  - Witajcie, babko - usłyszała za sobą słowa wypowiedziane w płynnym rosyjskim.
Odwróciła się, przed nią stał wysoki, dziwny jegomość. Ze swej wysokości kobieta widziała jedynie uda osobnika. Cofnęła się więc, by móc lepiej mu się przyjrzeć.
Punk jakiś? pomyślała, to słowo słyszała często od najmłodszych mieszkańców osady.
  - Ktoś ty? - zapytała odważnie.
Osobnik zamyślił się, po czym odpowiedział.
  - Jam jest Archanioł Michał, ognisty wojownik, Książę Niebiańskiej Armii.
 - Nie bluźnij! - wrzasnęła kobieta i zdzieliła obcego łopatą do śniegu. - Anioły mają skrzydła! - Zdenerwowana otarła rękawem ślinę z ust, dzisiejsza młodzież za nic miała wszelkie świętości, a ten przerośnięty pachołek był wyjątkowo bezczelny.
  - Ja ich nie potrzebuję - odpowiedział zachrypniętym głosem nieznajomy. Kobieta przechyliła się w prawą stronę i zerknęła na niego z ukosa.
  - Ale mam miecz ognisty - kontynuował, a to mówiąc, wyciągnął swój długi, ząbkowany miecz, który przytwierdzony był do zbroi na plecach. Broń była wysokości kobiety, stara popatrzyła zdziwiona.
  - Czego... chcesz? - spytała z trwogą w głosie.
  - Rozrywki - padła beznamiętna odpowiedź, a potem jej ciało w dwóch częściach padło na śnieg, brudząc jego piękną biel czerwienią krwi.
Czerwony odwrócił się w stronę wioski. Nie używał kamuflażu, chciał, by go widziano, pragnął, by wiedzieli, kto ich odwiedził.
Znowu bolała go głowa. Świdrujący ból przeszywał skronie i piął się do góry, by opaść na kark, sprawił, iż Łowca miał wrażenie, że oczy wyjdą mu z oczodołów. Znowu musi to zrobić, wtedy poczuje się lepiej, wtedy wszystko minie. Yautjński Wojownik wypuścił miecz z ręki, a ten z metalicznym brzdękiem uderzył o zmrożoną ziemię. Złapał się za głowę obiema rękami, skurczył się w sobie, czując nadchodzącą falę szaleństwa. Jego włosy znowu były zupełnie czerwone, pomarańczowy odcień skóry ściemniał i stał się czerwony, paski na bokach ciała przybrały czarny odcień. Czerwony ryknął, czując przeszywający ból. Odetchnął głęboko i podniósł swoją broń.

     Środkiem głównej ulicy Tunzy, która nie była nawet asfaltowa, kroczyła dziwna postać. Mała wioska przytulona do potężnej tundry, zdawała się być wymarła. Kilkadziesiąt obskurnych, zbudowanych z drewnianych bali domów, jeden sklep, jedna knajpa, jedna cerkiew i mała szkoła dla trzydzieściorga dzieci; to wszystko, co było w tej dziurze. Uwiązane do bud psy, poczęły niemiłosiernie ujadać. Łowca ubrany w czerwoną zbroję stanął przed knajpą, z której dobiegał jazgot rosyjskich przyśpiewek wzmacnianych pijanymi głosami tubylców. Wojownik popchnął drzwi i wszedł do środka, ludzie jak na rozkaz zamknęli gęby. Powolnym krokiem, by mogli mu się dobrze przyjrzeć, podszedł do baru. Za ladą stał gruby Mongoł w poplamionej koszuli z zakasanymi rękawami, zmierzył zezowatym wzrokiem nowo przybyłego.
   - Cego - wypluł słowo zza szczerbatych zębów.
   - Wódki. - Usłyszał nieludzki głos. Jego zezowate spojrzenie prześlizgnęło się po umięśnionej postaci i zatrzymało na dłoniach obcego swobodnie spoczywających na blacie. Barman przyglądał się, jak palce przybysza podnoszą się do góry, a długie szpony rzeźbią głębokie bruzdy w drewnie, z którego zrobiony był bufet. Trzęsącymi się dłońmi polał niepewnie setkę i postawił przed gościem, ten z sykiem odpinanych okablowań zdjął maskę, ukazując swą przerażającą twarz.
  - O, rzesz ty skur... - wybełkotał barman.
  - Skurwysynu - dokończył gość, po czym wlał sobie alkohol w gardło.
  - Co jest, Wania? Trza ci pomocy? - zapytał idiota, siedzący pod obdrapaną ścianą, na której ktoś wyskrobał napis "pieprzyć komunę", a potem wstał i wyciągnął swój długi myśliwski nóż.

Yautja odwrócił się do niego i wydobył swoją broń; nie zamierzał używać działka plazmowego tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Podszedł do idioty, reszta gapiła się i czekała na rozwój sytuacji. Głupek z myśliwskim nożem stracił swój poprzedni zapał, zdając sobie sprawę z niewątpliwej siły przeciwnika. Łowca oparł czubek ostrza na podłodze między nogami stojącego mężczyzny, opuścił głowę w stronę prawego ramienia i napiął mięśnie; dał się słyszeć charakterystyczny odgłos strzelających kręgów. Usta Kosmicznego Łowcy rozszerzyły się w czymś na kształt uśmiechu, a mięśnie ramienia naprężyły, gdy pociągnął ostrze w górę, zataczając półokrąg. "Idiota" i stojący za Łowcą "Zdziwiony" rozcięci zostali na dwie równe półtusze, ich ciała opadły na ziemię, paskudząc ją krwią i zawartością swoich jelit.
Ludzie rzucili się do ucieczki, przewracali stoły i krzesła, przepychali się jeden przez drugiego, lecz drzwi były za wąskie, by wszyscy mogli się w nich pomieścić. Szczęście ujrzenia mroźnego krajobrazu mieli tylko siedzący najbliżej wyjścia, reszta zginęła tak, jak stała.

*

    Iwan Piotrowicz liczył sobie zaledwie szesnaście lat, ale był bardzo samodzielnym młodzieńcem. Jako najmłodsze dziecko w rodzinie, to on właśnie miał zająć się nie najmłodszymi już rodzicami. Jego dwaj starsi bracia wyjechali na studia i nie zamierzali tu wracać, po ich ukończeniu. Iwan marzył, że kiedyś tak jak oni wyjedzie, by móc studiować, ale nie tak jak oni medycynę i inżynierię, on chciał być strażnikiem przyrody i badaczem. Chciał chronić to piękne miejsce, a po za tym mógłby nadal opiekować się rodzicami i starszą siostrą Nataszą, która w wieku piętnastu lat straciła wzrok. Natasza umiała o siebie zadbać, to prawda, miała najlepszy słuch w wiosce, ale była tylko dziewczyną, dwudziestojednoletnią dziewczyną.
Spośród nielicznej młodzieży, jaka była w jego wiosce, Iwan najbardziej lubił Anastazję - piętnastoletnią sąsiadkę. Znali się od dziecka, razem dorastali, bawili się i psocili. Teraz jednak wszystko się skomplikowało, nie umiał już rozmawiać z nią tak, jak kiedyś - nie żeby on czy ona się zmienili; po prostu zasychało mu w gardle i czuł się jakoś tak nieswojo.

     Już prawie godzinę Iwan przedzierał się przez zaspy, skuter był szybki, ale w tych warunkach nawet taka maszyna miła problemy. Ogromne zaspy i drzewa przewrócone pod ciężarem zmrożonego śniegu, skutecznie utrudniały mu drogę, a do tego zamieć śnieżna, która się wczoraj rozpętała, zmusiła go, by został na noc w miasteczku. Tylko tam była apteka, więc systematycznie - raz w miesiącu - przywoził rodzicom leki. Normalnie nie było z tym problemu, teraz były ferie, a lekarstwa skończyły się i dlatego musiał specjalnie po nie jechać.

*

    Przez całą noc szum zawiei przerywały ludzkie krzyki, wystrzały z broni i wybuchy. Rodzice Nataszy poszli sprawdzić, co się dzieje i już nie wrócili, ona sama ukryła się w schowku na drzewo za wielkim piecem. Siedziała tak i, chyba już setny raz, odmawiała modlitwę do Matki Bożej,  gdy usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi. Rozległy się ciężkie, powolne kroki oraz świst wydychanego i wdychanego powietrza. Natasza przycisnęła z całej siły dłonie do ust, wyraźnie słyszała warczenie, ale to nie było warczenie psa czy nawet wilka, to było inne, potem odgłos ten zamienił się w ciche klikanie.  Zegar, który wisiał na ścianie obok, wybił szóstą rano; rozległ się metaliczny dźwięk, a potem huk i kawałki gruzu posypały się na jej głowę. Do domu wtargnął chłód.
  - Mo lei Zeg-ner c... Pauk! Wei la' ku Yautja?
Dziwne słowa, których Natasza nie potrafiłaby nawet powtórzyć,  przerwały szum wiatru na zewnątrz, ciężkie kroki oddaliły się i znowu zapadła cisza.
Dziewczyna spędziła jeszcze dwie godziny w swojej kryjówce, a  potem postanowiła pójść do sąsiadów - może oni wiedzieli, co się stało? Założyła ciężkie buty, kożuch i wymknęła się z domu. W miejscu, gdzie nie było w płocie sztachet, przelazła na stronę sąsiadów. Zbliżała się do drzwi wejściowych, gdy potknęła się na czymś, co leżało na ścieżce przed domem i przewróciła się. Pewnie mała Ania zostawiła sanki, pomyślała, podnosząc się i pozostawiając przyprószone śniegiem ciało pięcioletniej dziewczynki.
Natasza podeszła do drzwi, pchnęła je i weszła do środka. Przytrzymując się ściany, przesuwała się w głąb domu. Znowu się potknęła i upadła na coś miękkiego. Przestraszona macała rękami to, na czym się znalazła, w końcu dłonią trafiła na coś, co kiedyś było twarzą jej trzydziestopięcioletniej sąsiadki. Minęła chwila nim młoda kobieta zdała sobie sprawę, co przednią leży. Serce znowu jej przyśpieszyło, biło tak mocno, że czuła je na żebrach. Oszołomiona strachem wybiegła z domu. Z rękami wyciągniętymi przed siebie, potykając się co chwilę, wbiegła na główną ulicę i ruszyła przed siebie w kierunku cerkwi.
W wiosce panowała niespotykana cisza, psy nie ujadały i nie było też słychać żadnych ludzi. Natasza pomału brnęła przed siebie.

Jakieś dwadzieścia metrów przed dziewczyną stał wysoki osobnik i z uporem wpatrywał się w jej poczynania. Głowę przechylił w bok, tak że jego długie włosy opadły na jedną stronę ciała, ukrywając prawą rękę, w której trzymał długi, ząbkowany miecz. Predator czekał, aż dziewczyna sama zbliży się do niego zdziwiony faktem, że nie ucieka tak jak wszyscy. Kiedy była trzy metry przed nim, podniósł broń do góry, pocierając jej ostrzem o metalowy nagolennik. Broń wydała przeszywający metaliczny dźwięk; dziewczyna zatrzymała się, jej oczy poruszały się nerwowo, jakby chciała coś dojrzeć. Yautja zamachnął się, miecz ze świstem przeszył powietrze, odcinając dziewczynie kosmyk rudych, falowanych włosów z czoła. Natasza poczuła na twarzy tylko lekki powiew, a potem usłyszała pytanie.
  - Nie boisz się?
Pokiwała przecząco głową, ale bała się jak jasna cholera. Ten, kto stał przed nią, nie był człowiekiem, nie pachniał jak człowiek, a ona bardzo dobrze znała ludzką woń. On pachniał inaczej, nie brzydko, po prostu inaczej. Do tego jego serce, słyszała je bardzo dobrze, nawet z tej odległości - biło wolno, bardzo wolno, prawie tak wolno, jak serce zwierzęcia, które znajduje się w letargu.

Predator podszedł do dziewczyny i pochylił się, by zajrzeć jej w oczy; były ładne, zielone niczym młoda wiosenna trawa, podobały mu się.
  - Nie widzisz? - zapytał.
Tym razem Natasza pokiwała przytakująco.
  - A mówić umiesz?
Znowu pokiwała. 
  - To powiedź coś, chcę usłyszeć twój głos.
Dziewczyna nie wiedziała, co ma powiedzieć, a ze strachu całkiem zaschło jej w gardle.
  - Boisz się, słyszę, jak bije ci serce.
  - Ja też twoje słyszę - odpowiedziała, a jej głos zabrzmiał chrapliwie i dziwnie, jakby nie należał do niej.
  - Naprawdę? Ludzie nie mają aż tak dobrego słuchu.
  - Ja mam.
Yautja obszedł dziewczynę wkoło i przyjrzał się jej uważnie. Była zadziwiająco wysoka jak na człowieka, zwłaszcza na kobietę, takiej jeszcze nie widział.
  - Co jeszcze umiesz? - zapytał zaintrygowany.

Nagle z oddali dał się słyszeć ryk silnika, był jeszcze daleko, ale szybko się zbliżał. Iwan, pomyślała Natasza i jej serce znowu przyśpieszyło. Osobnik przed nią najwyraźniej też usłyszał to co ona, bo warknął i poszedł w stronę, z której dobiegał dźwięk.
  - Zath'ha Ell-se! - powiedział, ale chyba nie do niej, bo z prawej strony usłyszała kolejne kroki i poczuła podobny zapach.
  - Hulij-Bpe seit! - padła odpowiedź w tym samym dziwnym języku.
  - Ci-kha'me u do'ka Ell-ikah-de!
Natasza nie rozumiała, o czym rozmawiają, ale miała świadomość, że jej brat zaraz zjawi się w wiosce. Nagle ktoś mocno ją szarpnął, poczuła żelazny uścisk na ramieniu; ciągnięta brutalnie potknęła się parę razy, ale podtrzymywana przez Predatora nie przewróciła się.

Droga opustoszała.

-------------------------------------------
Wybaczcie te dziwne słowa, ale z perspektywy Nataszy musiałam tak napisać, pod spodem wyjaśnienie, bo przecież Predatorzy nie machają jęzorami po próżnicy.

- Mo lei Zeg-ner c... Pauk! Wei la' ku Yautja? - Nie lubię zegarów z...Kurwa! Jak to będzie po Yautjańsku?
- Zath'ha Ell-se! - zabierz ją
- Hulij-Bpe seit! - jesteś szalony
- Ci-kha'me u do'ka Ell-i kah-de! - zamknij się i rób co ci karzę.



wtorek, 15 października 2013

15. Narodziny

   Gavo zatrzymał się na skraju terenu dotkniętego wybuchem i jeszcze raz obejrzał się za siebie. Po środku leja, gnany wiatrem, tańczył niewielki wir z piasku. Słońce jak zawsze prażyło niemiłosiernie, nic nie robiąc sobie z tego, że na świecie było już o jedną istotę mniej. Wszystkie nadzieje i pragnienia, które wróciły ostatnio ze zdwojoną siłą, opuściły nagle starego Yautję. Nie chciało mu się wracać na statek, więc usiadł na rozgrzanym piasku i oddał się wspomnieniom, nie zwróciwszy nawet uwagi na fakt, że gorący pył parzył go w pośladki.


     Tego dnia wstał wcześniej niż zwykle. Planowany na popołudnie zabieg odłączenia pierwszej hybrydy z przyczyn technicznych przesunięto o trzy godziny. W pośpiechu zjadł śniadanie i udał się do laboratorium. Przed pojemnikiem z w pełni już rozwiniętą i gotową do narodzin hybrydą, stał Ten-ku. Gavo zmierzył go wzrokiem. Jak zwykle nienaganny wygląd - pierścienie na włosach zawsze miał na tej samej wysokości, idealnie biały i gładki uniform podkreślał umięśnioną sylwetkę. Ideał w każdym calu, pomyślał Gavo i spojrzał na biurko Ten-ku. Idealny, symetryczny porządek podkreślał charakter właściciela. Cholerny perfekcjonista, kolejna myśl przemknęła przez głowę naukowca.
   - Spóźniłeś się! - odezwał się szorstkim, stanowczym głosem twórca całego projektu.
   - Mogłeś powiadomić mnie wcześniej - bronił się Gavo.
  - Zakładaj uniform i pomóż mi. Nie możemy dłużej czekać, płyn staje się mętny, musimy go wydobyć albo się udusi.
  - Mówiłem, że trzeba wymienić filtry! - wściekał się zakładając biały kombinezon. Zapiął się niedbale i krzywo. Ten-ku spojrzał na niego z dezaprobatą.
  - Wyglądasz jak fleja. Przygotuj sprzęt reanimacyjny, a ja spuszczę płyn ze zbiornika.

Gavo szybko uruchomił komputery i spojrzał na zbiornik, w jego wnętrzu w zielonym, mętnym już płynie unosiło się malutkie, skulone ciałko. Zawartość pojemnika zabulgotała i pomału jej poziom zaczął się obniżać, gdy ostatnia kropla spłynęła do ścieków, na dnie zbiornika pozostała mała hybryda. Ten-ku odkręcił kopułę przeźroczystego zbiornika i wyjął z niej dziecko, trzymając je za nogi.
   - Zrobisz mu krzywdę! Od razu widać, że nie masz własnych dzieci. - Oburzył się Gavo, widząc podejście towarzysza do noworodka.
Ten-ku spojrzał na niego z wyrazem bezgranicznej odrazy.
  - Ale jest paskudny - wycedził przez zaciśnięte zęby.
  - A jaki ma być? Po tylu miesiącach w wodzie też byś tak wyglądał.
Odessali małemu płyn z ust i czekali, czy sam zacznie oddychać, ale nic takiego nie nastąpiło. Gavo wziął suchy ręcznik i energicznie pocierał nim wątłe ciałko dziecka.
  - I co?
  - Nic.
  - Daj mu szprycę!
 - Nie... zaczekaj. No, co robisz!!! - krzyknął, widząc jak Ten-ku wbija małemu igłę w chudą pierś.
Monitor, na którym miała się pojawić krzywa wskazująca pracę serca, był czarny niczym nocne niebo zaciągnięte chmurami. Ten-ku pokiwał głową, złapał dziecko za główkę i wrzucił je do kontenera na odpadki biologiczne.
  - Zaczekaj! - wrzasnął Gavo i podbiegł do śmietnika, zajrzał do środka. - Dlaczego, to zrobiłeś?
  - To chyba oczywiste, nie żyje. Może z następnym się uda - powiedział zimnym, niewzruszonym tonem i opuścił laboratorium.
Stary naukowiec stał przez chwilę zrezygnowany, a potem zabrał się za sprzątanie. Kiedy skończył usiadł za biurkiem by sporządzić raport, wtedy usłyszał ciche skrobanie. Wstał i nasłuchiwał, znowu... delikatnie, na granicy słyszalności. Podszedł do kontenera - to stamtąd, tak mu się wydawało, dochodził dźwięk. Zajrzał do środka, na dnie z szeroko otwartymi, ogromnymi szarymi oczkami, leżało małe yautjańskie niemowlę. Miało małe rączki, nóżki, płaski brzuszek i bardzo jasną skórę. Niewielkie bezkłowe szczęki zaciśnięte były mocno. Dziecko leżało cichutko, nie płakało ani nie kwiliło, patrzyło tylko szeroko otwartymi oczami jakby wszystko rozumiejąc, co działo się dookoła niego. Gavo wyciągnął dłonie, a wtedy mały złapał go za palce, miał silny uścisk. Łowca wyciągnął noworodka ze śmietnika i trzymając go pod małymi pachami, uniósł na wysokość swojej twarzy. Uśmiechnął się do malucha.
  - Ładnie mnie witasz, Thei'de. Tak, tak cię nazwę, bo wywinąłeś się śmierci, a Thei'de znaczy śmierć.



       To było tak dawno temu, pomyślał i znowu ze smutkiem spojrzał na ślad po wybuchu.
  - I co? Widziałeś, jak walnęło? - usłyszał za sobą ponury głos Czerwonego.
Obejrzał się, młody Łowca wychodził właśnie zza sporej wydmy.
  - No coś ty, zgłupiał doszczętnie!!! - wykrzyknął naukowiec i w dziwnych podskokach podbiegł do Młodego. -  Myślałem, że ty sam siebie tak... bum, w powietrze. - Zdenerwowany wypluwał z siebie słowo za słowem, z uporem próbując jednocześnie przejrzeć maskę Czerwonego, chociaż dobrze wiedział, że to nie ma sensu.
  - Co? Miałbym bez powodu odebrać sobie życie? - obraził się Czerwony.
  - Thei'de? - upewnił się stary. To przechodzenie z jednej osobowości do drugiej zaczynało być problematyczne.
  - Nie, Wróżka Zębuszka, przyszłam po twój kiełek - odparł Thei'de z drwiną w głosie.
  - Co?
  - Psinco!
  - Czasami nie mam pojęcia, co ty do mnie mówisz. - Poddał się Gavo. Młody najwyraźniej nie miał ochoty na pogaduchy. - To jak...? Idziesz ze mną na mój statek? - zapytał w końcu ostrożnie.
  - Idę, bo chcę zobaczyć ten twój wrak.
  - Bardzo śmieszne, a czemu myślisz, że latam wrakiem?
  - No, jeśli twój okręt jest tak stary jak ty...
  - Bardzo, bardzo zabawne - odburknął naukowiec i skierował się w drogę powrotną.


Na miejsce, w którym podobno parkował statek Gavo, Łowcy dotarli już w kompletnej ciszy.
  - To, gdzie ta łajba? - zapytał znudzony już trochę Thei-de, niepewnie rozglądając się po okolicy.
  - Przed tobą - dumnie odparł naukowiec.
  - O, to strasznie mały musi być. Jakaś wersja kieszonkowa? Bo nic nie widzę - marudził Thei'de, jednak czuł dziwne mrowienie, jakby znalazł się w polu oddziaływania systemu antygrawitacyjnego. Gavo otworzył pokrywę przenośnego komputera i wprowadził komendę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przed nim zaczął się materializować statek kosmiczny. Thei'de spojrzał do góry, stali bardzo blisko, więc musiał się odchylić do tyłu, bardzo mocno do tyłu, a i tak nie dostrzegł góry.
  - To jest twój statek? Przecież to między galaktyczny krążownik. Mogłem się spodziewać, że coś kręcisz.
Gavo, wnioskując z tonu głosu, wyobraził sobie wyraz twarzy Młodego pod maską; obojętny, zdegustowany, może nawet znudzony. Mylił się, Thei'de był szczerze zaskoczony i wprost nie mógł się doczekać zwiedzania tego kosmicznego giganta.
  - Nazywa się Bakuub - wyjaśnił Gavo.
  - "Włócznia"... - zamyślił się młody Łowca. - Pasuje mu - odparł po chwili z wyczuwalnym w glosie entuzjazmem. - Czekaj, czekaj... jak ty tym sterujesz?
  - A kto powiedział, że ja nim steruję? Na tym statku, mój drogi przyjacielu, są dwa tysiące Yautja: kobiet i mężczyzn.
  - Kobiety też tu są? Nie słyszałem, żeby podróżowały.
 - Bo zwykłe Yautjanki tego nie robią, a tu mamy niezwykłe kobiety. Rozumiesz? Nie? To zrozumiesz już niedługo. Poza tym wydaje mi się, że ty niewiele wiesz o naszym życiu.



      Statek wydał z siebie syk, gdy rozszczelniony właz opadł na powierzchnię planety. Dwaj Yautjańczycy weszli na niego i skierowali się do wnętrza statku. Czerwony nigdy nie widział tylu Łowców w jednym miejscu, kręcili się jak mrówki w gigantycznym kopcu.
On i Gavo szli teraz przez ogromny korytarz i kierowali się w stronę windy. Gavo nacisnął przycisk przywołujący urządzenie, czekali przez chwilę i nic. Stary naukowiec zaczepił jednego z przechodzących Yautjańczyków.
  - Co jest, winda nie dzieła? - zapytał.
  - Nie - usłyszał odpowiedź. - Idź schodami.
  - Co? Schodami?! To dziesięć pięter!
Zagadnięty Łowca wzruszył tylko ramionami i poszedł, mamrocząc coś, nie wiadomo, do siebie czy do osobnika, który śmiał go zaczepić.
Najgorsza nie była jednak sama wspinaczka, ale fakt, że schody były tak zaprojektowane, że z jednego pokładu na drugi można się było przedostać dopiero po przejściu całego niższego poziomu.
Ruszyli w stronę schodów, Thei-de podziwiał piękny, ogromny statek, który w środku wyglądał jak wnętrze ogromnej żywej istoty. Ściany i sufit łączyły się w jedną całość i były ożebrowane, a podłogę wyłożono czymś miękkim i zielonym. Młody mężczyzna zatrzymał się i kucnął, by dotknąć jej powierzchni - to, co pokrywało podłogę zielonym kobiercem, okazało się być czymś podobnym do mchu.
   - Co to jest? - zapytał Thei-de, gładząc dłonią powierzchnię podłogi.
Gavo, który tym razem szedł za Młodym, by nie spuszczać go z oczu, kucnął obok niego.
  - To taka specjalna roślina, wytwarza tlen w całym statku, a do tego fajnie wygląda i przyjemnie się po niej chodzi.
  - To dlatego macie tu taki półmrok? - dopytywał się Thei'de. Jego szare oczy wręcz świeciły z podniecenia, a cała twarz wydawała się promienieć.
  - Tak, ta roślinka nie lubi ostrego światła, rośnie na dnie lasu i zawsze jest w cieniu - wyjaśnił naukowiec, skrupulatnie notując w pamięci reakcje młodego Wojownika na wszelkie techniczne nowinki.
  - Rozumiem, ciekawe rozwiązanie.
  - Tak, szkoda, że nie nasze - powiedział Gavo, wstając i podchodząc do schodów, które okazały się być pionowo zainstalowaną drabiną.
Thei-de stanął pod nią i spojrzał w górę.
  - Miały być schody - powiedział.
  - A nie są?
  - Nieee... to jest dra-bi-na.
  - Drobny szczegół.
  - Dla ciebie szczegół, dla mnie istotna różnica.
  - Boże! Jesteś zupełnie jak on, cały Ten-ku.
Thei-de spojrzał na starego Yautję, a na jego twarzy obmalowała się bezgraniczna nienawiść. Otrząsnął się jednak i ruszył za naukowcem, wspinając się po stromych stopniach. Gdy znaleźli się na piątym poziomie, Gavo poprosił młodego Łowcę, by chwilę na niego zaczekał, a sam udał się do magazynu ze sprzętem elektronicznym. Nim odszedł nasłuchał się jeszcze narzekań Młodego na ignorancję zasad przepustowości ruchu, na brak dogodnej drogi ewakuacyjnej w przypadku jakiejś katastrofy, na bezsens latania takim molochem i kilku innych bezsensów, których stary nie mógł już słuchać.

Gavo wszedł do magazynu. Na wielkim, wygodnym fotelu siedziała niemłoda już kobieta i czytała, robiąc przy tym dziwne miny. Stary Yautja podszedł do niej i głośno odchrząknął.
  - No, co tam? - zapytała, nie spoglądając nawet na niego.
  - Witaj, Kir-jen.
  - A, to ty, stary draniu, już myślałam, że się ciebie nie doczekamy. Stary chciał lecieć bez ciebie.
  - Domyślam się. Słuchaj, Kir-jen, masz może skaner do manipulatora?
  - A po co ci to?
  - Potrzebuję.
  - Sprawdzę, ale nie mogę ci nic obiecać. Zaczekaj tu.
Kobieta wstała i podeszła do swojego biurka by sprawdzić w komputerze, czy ma dane urządzenie na stanie.
  - Nie, niestety, mam tyko do scalaka.
  - Może być, dobre i to.
Kir-jen wydała mu sprzęt, uważnie mu się przyglądając. On ukrył go w niewielkiej torbie, którą miał przymocowaną do paska, a potem wrócił do czekającego na niego Thei'de.


Wspinaczka zajęła im paręnaście minut - sterownia statku znajdowała się na samej górze. W końcu dotarli do celu i Gavo wprowadził Czerwonego na mostek.
Tu, podobnie jak na każdym pokładzie, podłogę wyścielała zielona masa, ściany jednak nie wyglądały jak żebra, były zupełnie gładkie i błękitne. Thei'de zastanawiał się, po co im te kolory, skoro i tak bez masek ich nie rozróżniają. Założył więc maskę i ustawił swój skaner na podczerwień, by widzieć tak, jak wszyscy Yautja i rozejrzał się po pomieszczeniu. Okazało się, że na tle tych ścian świetnie widać każdego ciepłokrwistego osobnika znajdującego się w pomieszczeniu. Młody mężczyna podszedł do jednej ze ścian i dotknął jej; była wyjątkowo zimna, zimniejsza niż powinna być. Chłodzą je, pomyślał, sprytne.
  - Lecimy? - zapytał Gavo wysokiego Łowcę stojącego na środku i wpatrującego się w wielkie okno.
  - Nie, nie lecimy - odparł tamten, nawet na nich nie spoglądając.
  - Dlaczego?
  - Bo jakiś idiota odpalił bombę i impuls elektromagnetyczny rozwalił nam elektronikę, działa tylko kamuflaż i oświetlenie! - udzielił wyczerpującej odpowiedzi kapitan statku.
Gavo spojrzał na Thei'de, a ten wzniósł oczy w górę, śmiesznie wykrzywił dolne kły i zadudnił przy tym cicho, udając zdziwienie.
  - Skoro twoja łajba nie działa, to ja wracam do siebie - oznajmił. - Tak myślę, że skoczę chyba na Ziemię. - Głos Thei'de nagle zmienił swój tembr. Gavo zaskoczony spojrzał na niego. Twarz Czerwonego przybrała dziwny wyraz, górne kły drżały mu nieznacznie, a wzrok skupiał się na jednym punkcie. Gavo podążył za tym spojrzeniem i poczuł nieprzyjemny ścisk w żołądku, gdy uświadomił sobie, że Thei'de przygląda się ludzkiemu dziecku, które siedziało tuż przy nogach kapitana statku, który trzymał i tresował je jak domowe zwierzątko.
Nagle Thei'de odwrócił się i bez słowa wyszedł.
  - Czekaj! - krzyknął za nim Gavo. - Idę z tobą. - Nie mógł przecież dopuścić, by Młody znowu mu się wymknął, a bez manipulatora nie maił nad nim władzy. - Co chcesz tam robić? - wysapał, biegnąc za nim.
  - Polować.

Naukowiec zwolnił, w sumie nie zdziwił się, wiedział, jakich genów on i Ten-ku użyli do stworzenia chłopaka, wiedział, że ta ciemna, zwierzęca strona natury Thei'de zawsze będzie mu towarzyszyła. Dziwił go jednak fakt, że młody Yautjańczyk potrafi być taki opanowany i zdystansowany do otaczającego go świata. Wiedział, że musiało być mu trudno, zwłaszcza w okresie dojrzewania, burza hormonów niejednego młodego Yautję zaprowadziła na złą ścieżkę; to dlatego szkolono ich od dzieciństwa i wprowadzano ostrą rywalizację, żeby nie mieli głupich pomysłów. Może izolacja Thei'de miała dobry wpływ na niego? A może zupełnie odwrotnie? Tego jeszcze nie wiedział. Wiedział natomiast, że chłopak był jak dzikie zwierzę, które ktoś nagle obdarował dużą inteligencją. Możesz wytresować zwierzaka, ale nigdy nie możesz być pewien, kiedy ten zwierzak nie odgryzie ci dłoń.