wtorek, 17 marca 2015

37. Propozycja

Panna Mery Sue dobiegała już sześćdziesiątki i ze zwykłą panną miała ten jeden szczegół wspólny, że nie była dotąd zamężna. Urodą nigdy też nie grzeszyła, wysoka i dobrze umięśniona, sylwetkę miała raczej męską niż kobiecą, przez to też powodzeniem się wielkim nie cieszyła. Na ranczu odziedziczonym po rodzicach, niegdyś rozległym, dziś niewiele większym niż przydomowy ogródek, uprawiała owies dla tych dwóch marnych chabet, co się jej jeszcze ostały, kilku kurczaków, paru kaczek i jednego psa, który co prawda owsa nie jadał, ale gnata czasami należało mu rzucić. Podstarzała panna utrzymywała się z pieniędzy, które rząd USA wypłacał jej za odstąpienie ziemi – miała to być dożywotnia rekompensata. Szału nie było, ale żyć się dało.

Wieczorem, pierwszego czerwca, jak każdego wieczoru przed tym, zasiadła Mery do kolacji. Telewizor grał, a w nim zwykła teleturniejowa nuda leciała, którą kobieta z pasją przy zupie mlecznej oglądała. Wokoło otaczały ją stare sprzęty jeszcze przez rodziców w latach jej dzieciństwa kupione, a sam pokój niczym szczególnym się nie wyróżniał, może poza tym, że od lat sześćdziesiątych remontu, tak w nim, jak i w całym domu nie było. Kobieta, siedząc przy stole, wentylator sobie bliżej podstawiła. Lata jeszcze nie było, lecz upał już dawał się we znaki, co nie wróżyło dla rolników niczego dobrego. Mery ziewnęła przeciągle, siedząc tylko przy blasku starego kineskopowego telewizora i niewielkiej lampki, potem do przełącznika wiatraka sięgnęła, by przy jedzeniu trochę się ochłodzić. Napady gorąca, jak jej lekarz powiedział, winny były się już skończyć, lecz ona nadal je miewała. Włączyła wiatrak, krótkie spięcie, jaśniejszy blask lampki i ciemność.
– No, w dupę jeża, psia jego mać – zaklęła kobieta, nie tak znowu szpetnie jak jej, starej baptystce, się zdawało. – Cholerne korki, znowu je wywaliło.

Swoją drogą to nic dziwnego. Stara instalacja elektryczna, na miedzi jeszcze, nie wytrzymywała takiego poboru prądu, telewizor, pralka, kuchenka mikrofalowa – boski wynalazek – ekspres i wszelkie duperele, które Mery kupowała w telesprzedaży, robiły swoje.
Kobieta z trudem podniosła się z fotela. Skrzynka z korkami była w piwnicy i trzeba się było pofatygować. Nagle oślepiło ją światło zajeżdżającego przed dom samochodu. Mery podeszła bliżej kuchennego okna i wyjrzała na zewnątrz. Samochód stał na podjeździe i oświetlał ganek mocnymi światłami. Od drzwi dobiegło mocne łomotanie. Mery z przerażenia chwyciła za strzelbę Winchester, która jeszcze po dziadku była.

Kolejne łomotanie do drzwi.
– Halo, jest tam kto? Proszę nam pomóc. Mamy tu rannego. – Stłumiony głos przebił się z zewnątrz. Mery mocniej zacisnęła dłonie na kolbie i lufie winchestera.
– Proszę nam otworzyć, wiemy, że ktoś tam jest, widzieliśmy światła. Proszę, są z nami dzieci. – To wystarczyło, by przekonać kobietę. Otworzyła drzwi, nie odkładając jednak broni. Na progu zobaczyła mężczyznę i młodą kobietę.
– Proszę nam pomóc – powiedziała kobieta. – Mamy rannego. – Czarne plamy rozmazanego makijażu nadawały jej twarzy wyglądu zombi, włosy miała potargane i posklejane od potu. Za nią widać już było grupkę ludzi wysiadających ze szkolnego autobusu.
– Dobrze, dobrze, wprowadźcie go – zgodziła się Mery. Ci ludzie potrzebowali pomocy, to było widać od razu. Ułożyli rannego na stole w kuchni, omal nie zwalając się z nim na podłogę, potknąwszy się o próg w panujących w domu ciemnościach. To przypomniało właścicielce o korkach w piwnicy.
– Co właściwie mu się stało? – zapytała na widok dziwnych ran na piersi mężczyzny. – Kto go tak urządził?
– Nie kto, lecz co? – odpowiedział mężczyzna, który przyniósł rannego z autobusu. Kobieta opatrująca rannego spojrzała na tamtego karcąco.
– Mieliśmy mały wypadek, a zdaje się, że antena przekaźnikowa nie działa, bo nie możemy się nigdzie dodzwonić. – Bolesny krzyk przerwał jej wywód, ranny, choć nie przytomny, wyraźnie cierpiał.
– Ed! – powiedział mężczyzna. – Ty stary skurwysynu, nie poddawaj się.
– Niestety nie mam czym zaszyć rany – odezwała się młoda kobieta. Mery zerknęła jej przez ramię; klatka piersiowa rannego rozpruta była czterema wąskimi, długimi ranami. Dwie z nich, środkowe, były bardzo blisko siebie, dwie zewnętrzne szerzej. Dziwna rana nie podsuwała Mary pomysłu na to, jakie znane zwierzę mogłoby ją zadać.
– Ja mam tylko zwykłą igłę i nici – powiedziała Mery, bezmyślnie wpatrując się w szramę.
– Jeśli da się ją zgiąć, może się nadać, wystarczy wszystko potraktować przez chwilę wrzątkiem – zadecydowała kobieta, chciała dać nadzieję reszcie i chociaż trochę ulżyć cierpiącemu. – Muszę zeszyć mięśnie i skórę, to prowizorka, ale na razie wystarczy.
– Jesteś chirurgiem? – dopytywała się Mery, podając przybory do szycia.
– Nie, weterynarzem.

Mężczyzna, który przedstawił się jako David i był wyraźnie bliżej związany z rannym, poszedł do salonu, w którym rozlokowała się reszta uciekinierów z miasteczka opętanego szałem i nieznanymi ludzkości istotami. Ludzie rozsiedli się wygodnie; kilka kobiet, starców, kilkoro dzieci i sześciu mężczyzn, nie licząc tego rannego, który – swoją drogą – nie wyglądał najlepiej. Mery częstowała ich tym, co miała i wypytywała, co się stało. Jednak oni nie mieli w tej chwili ochoty o tym rozmawiać. Rano młoda pani weterynarz o imieniu Kate i mężczyzna David zwołali w kuchni naradę tych, którzy mieli jeszcze siłę i ochotę rozmawiać o wydarzeniach w ich rodzinnym miasteczku. Mery Sue ze zgrozą przysłuchiwała się ich rozmowie i ciężko było jej uwierzyć, że tak surrealistyczne rzeczy działy się tuż pod jej nosem, no może nie tuż, bo w końcu to jakieś sto kilometrów.

– Musimy jechać dalej – powiedziała Kate, siedząc przy tym samym stole, na którym poprzedniego wieczora opatrywała Edgara.
– Przede wszystkim musimy powiadomić władze, a najlepiej Gwardię Narodową – odparł David.
– Tak, zróbmy to! I będzie jak w tych filmach science-fiction. Wszystkich zeżrą pieprzeni kosmici – odezwał się dwudziestolatek w koszulce z pizzerii.
– Nie mamy pewności, że te istoty są z kosmosu – opowiedziała Kate, pocierając dłonią czoło.
– Nie mamy też pewności, że nie...
– Kurwa, co za różnica skąd te skurwysyny pochodzą – wydarł się Pan Pizza. – Widzieliście, co robiły z ludźmi. Jednych zabijały, a drugich wlekły nie wiadomo gdzie?
– Coś w tym jest – odparł z namysłem David.
– Dżarel! – dobiegł cichy, starczy głos z salonu. – Dżarel! – Powtórzył się, na jego dźwięk młody mężczyzna o wyraźnie indiańskich rysach twarzy wyszedł z kuchni. Po chwili wrócił prowadząc pod ramię siwego staruszka, podstawił mu krzesło i usadził na nim.
– Mój dziadek chciałby przemówić – powiedział do zgromadzonych.
– A co on, kurwa, może wiedzieć! – zaklął Pan Pizza.
– Zamknij się, szczeniaku! – zganił go David. – Niech mówi, może ma coś ciekawego do powiedzenia.

Stary Indianin przeczesał palcami dłoni rzadkie, białe włosy, które były krótko przycięte, a pomiędzy nimi widać było opaloną skórę głowy. Twarz znaczyły mu głębokie bruzdy zmarszczek, lecz oczy były żywe i błyszczące.
– Gdy byłem młody – rozpoczął opowieść czystym, dźwięcznym głosem – stare plemienne legendy uważałem za bajeczki służące staruszkom do kołysania dzieci. Byłem jak ty. – Zerknął na Pana Pizzę. – Śmiałem się starszym prosto w twarz, bo uważałem, że nie potrzebne są mi ich mądrości, że sam wszystko lepiej wiem, a ogień uznałem za gorący dopiero wtedy, gdy sam się sparzyłem. Potem poszedłem na studia, założyłem własną firmę, wiodło mi się i uważałem, że plemię nie jest mi do niczego potrzebne. – Umilkł, opuścił głowę i widać było że rozważa, co ma powiedzieć. – Dopiero niedawno, bo jakieś dziewiętnaście lat temu wróciłem z powrotem do ziemi moich przodków, do plemienia i rady starszych. Przyjęto mnie ze względu na wiek, wiedzę i pochodzenie. Są legendy, które znają wszystkie indiańskie dzieci, są też takie, które opowiada się tylko w jeden, szczególny dzień w roku i tylko na zgromadzeniu starszych, by pamięć o nich nie wygasła, ale ta jest raczej znana. Trwa w naszym ludzie i sąsiednich od pokoleń, od czasów tak odległych, że na naszej ziemi nie było jeszcze żadnego białego człowieka. Przekazujemy ją sobie ustnie. W wielkim skrócie chodzi w niej o to, że gdy ludzie okazali się nieposłuszni wobec Wielkiego Ducha, gdy przestali szanować życie, które On zsyła na ziemię, złość Boga przerodziła się w zemstę, w okrutną istotę wyniszczającą całe plemiona. Gdy ziemia spłynęła krwią, a niebiosa wypełniły się płaczem i krzykiem konających, Wielki Duch łagodniał i wysłał na ratunek niewidzialnych wojowników, waleczne duchy, które usuwały ze świata boską zemstę. Tak, to brzmi jak bajka i ciężko jest w nią uwierzyć... I mnie było ciężko. Ale zjednoczone plemiona mają dowód, namacalny i niepodważalny, który zbadaliśmy i dowiedliśmy jego prawdziwości... To czaszka...
– Co? – zapytał zdumiony wnuk.
– Czaszka istoty, której nie powinno być na naszej planecie. Nie rozmawiamy teraz o legendzie, ale o fakcie. Zespół naukowców przebadał ją, wierzcie mi na słowo, widziałem ją, widziałem też rekonstrukcję głowy istoty, do której mogło należeć...
– Do czego zmierzasz? – zapytał David.
– Widzieliście te istoty w miasteczku. Jeżeli one tu są, to i duchy, lub cokolwiek to jest, też się pojawią.
– Przecież to tylko legenda.
– Raczej historia. Wiemy, że co najmniej trzy razy Wielki Duch zsyłał na nas zagładę.
– Phhh... Wielki Duch? Bzdura – obruszył się rozwoziciel pizzy.

Dyskusja trwała do południa. Gwar w domu Mery Sue był jak nigdy dotąd, niósł się z kuchni do salonu i korytarzem w górę na piętro. Niósł się wąskim przejściem do niewielkiego pokoju za salonem, w którym leżał ranny Ed. Gwar unosił się w pokoju nad meblami pogrążonymi do tego dnia w ciszy, nad łóżkiem, które od śmierci wiekowej matki Mery nie było używane, nad zakurzonymi półkami i bibelotami i nad niewielką istotą, która tuż nad ranem wykluła się z ciała człowieka i niewielkimi szczękami szarpała mięso z rany po wykluciu. Mała królowa miała przed sobą trudne zadanie kolonizacji nowego terenu.


*


Markus starał się skupić na tym, co czytał, ale miał z tym spory problem. Myślami błądził po wyspie, która od jakiegoś już czasu nie istniała. Mężczyzna przymknął oczy i westchnął cicho, to go przerastało, czuł, że się do tego nie nadaje, nie potrafił ze spokojem czytać dostarczanych raportów. Jako że korporacja jego dziadka współpracowała z rządem udostępniając im dane, Markus – jako jeden z nielicznych – miał dostęp do tajnych informacji. Coś złego działo się i to całkiem blisko, rząd musiał objąć kwarantanną niewielkie miasteczko. „Kwarantanna” to słowo w pełni oddawało hipokryzję ludzi na wysokich, państwowych stanowiskach. „Kwarantanna” czy tak można nazwać ludobójstwo? Tym właśnie jest użycie niekonwencjonalnej broni masowej zagłady?
Ludzie w korporacyjnych i powiązanych z nimi laboratoriach pracowali non stop, starając się rozszyfrować i przede wszystkim zrozumieć informacje pozyskane z komputera znalezionego w Tunzie. Wiedzieli już sporo, ale mimo to nie potrafili, nie mogli uratować mieszkańców miasteczka zaatakowanego przez istotny nieznanego gatunku. Markus miał podejrzenie, kto sprowadził te stwory na Ziemię.
Zrezygnowany odłożył tablet i poszedł do sypialni. Na łóżku pod cienką kołdrą spała Kate. Markus usiadł na skraju i powiódł wzrokiem po nierównościach widocznych pod tkaniną. Nigdy nie przypuszczał, że zwiąże się z kobietą starszą, ale z nią czuł się dobrze, wiedział, że go rozumie. Od rozmowy z ojcem Nan-ku, a raczej próby rozmowy, bo Lin-kar, w przeciwieństwie do syna, z ledwością potrafił wyartykułować kilka słów po angielsku, Kate zaczęła namawiać Markusa by udali się w miejsce, w którym Weyland senior znalazł tajemniczy „mówiący” kamień. Markus nie miał ochoty na wycieczki, nie teraz kiedy było tyle pracy. Miał dziś ważne spotkanie, o którym nawet Kate nie wiedziała. Była szósta piętnaście rano, wiec ubrał się i wyszedł po cichu, na miejsce dotrze za około godzinę, że też ci Japończycy wybierają tak nieludzkie godziny.

Samochód zatrzymał się przed budynkiem, na którego stalowo-szklanej elewacji nie widziała żadna nawa, która sugerować by mogła w jakikolwiek sposób o tym, jaka firma bądź instytucja znalazła sobie tu lokum. Markus wysiadł z auta i, zaczerpnąwszy głęboko powietrza, ruszył po kilkunastu schodach wprost do wejścia. Tuż za drzwiami, oddając zwyczajowy ukłon, przywitał go rosły mężczyzna w garniturze oraz bramka wykrywająca metal. Markus bez sprzeciwu poddał się procedurze, a po jej zakończeniu w ciszy poszedł za mężczyzną wprost do obszernego pomieszczenia, które zajmowało sporą część parteru budynku. Młody Weygand poczuł się jak gdyby, przekraczając próg tego pokoju, przekroczył też jakiś niewidzialny portal, który przeniósł go nie tylko do innego kraju lecz również do innych, odległych czasów. W jednej chwili dziedzic fortuny Wayladów znajdował w nowoczesnym zachodnim gmachu, a sekundę później otaczał go wystrój rodem ze średniowiecznego japońskiego pałacu. Idealnie gładka i nawoskowana drewniana podłoga prowadziła do obniżenia pośrodku pokoju, w którym na kamiennej posadzce znajdowało się tradycyjne palenisko z kociołkiem do gotowania wody, niski stolik i bambusowe maty rozłożone wokół niego znajdowały się po lewej stronie, na wykładanych cedrową okładziną ścianach wisiały tradycyjne obrazy przedstawiające pejzaż: świętą górę Fudżi podczas każdej z pór roku. Na wprost wejścia znajdowały duże przesuwne drzwi z ryżowym papierem zamiast szybek. Markus podziwiał kunszt i pietyzm z jakim odtworzono nawet najmniejsze detale. Nagle ściana po prawej rozstąpiła się, a w powstałym prześwicie ukazała się klęcząca, szczupła i piękna – jak ocenił ją Markus – dziewczyna. Młoda Japonka w tradycyjnym kimonie oddała mu pokłon, podniosła się z miejsca, przekroczyła próg i znowu przyklękła, by zasunąć za sobą drzwi. Weyland przyglądał się jej ruchom pełnym gracji i delikatności, dziewczyna znowu podniosła się z miejsca i, stawiając drobne kroczki powodowane ciasno oplatającym jej ciało kimonem, podeszła do szerokich drzwi z papierowymi szybkami, spod jej stóp nie wydobył się najmniejszy nawet dźwięk. Dziewczyna powoli poczęła rozsuwać duże drzwi, za nimi, skąpany w słonecznym blasku, znajdował się ogród, prowadził do niego drewniany taras, który przechodził w kamienną ścieżkę zatopioną w miękkim zielonym dywanie z mchu. Markus wyszedł na zewnątrz, do jego uszu dotarł szum wody i śpiew ptaka.
– To słowik – usłyszał tuż obok siebie. Zaskoczony aż podskoczył, po prawej, tuż obok nierozsuniętego skrzydła drzwi, siedziała kobieta o wyraźnych azjatyckich rysach, ona również ubrana była w kimono, ale było ono równie szare co jej włosy, twarz kobiety była szczupła lecz nie zdradziła oznak starości – tylko te włosy, jakby przedwcześnie pokryte siwizną.
– Przepraszam, nie zauważyłem pani.
– To dlatego, że patrzy pan tylko oczyma – odparła. Nie zrozumiał, co chciała przez to powiedzieć, może nic. – Proszę, niech pan usiądzie obok mnie. – Wskazała miejsce. – Wykonał jej prośbę bez ociągania.
– Pani jest...?
– Keiko Yutani.
– To pani?! Przepraszam, nie poznałem – tłumaczył się, przyjechał tu i od razu zaliczył gafę. Powinien był lepiej się przygotować.
– Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej, wiem, że obecne obowiązki spadły na pana raczej niespodziewanie. Charles zdawał się być tak pełen życia, aż trudno uwierzyć, że nie ma go już pośród nas.
– Dobrze go pani znała? – Ciche kroki z tyłu przetrwały na chwilę ich rozmowę, Keiko Yutani wypowiedziała kilka słów po japońsku, po czym uśmiechnęła się lekko.
– Napije się pan ze mną herbaty? Proszę nie odmawiać.
– Nie zamierzałem. – Poprowadziła go do wnętrza i wskazała miejsce na macie.
– To dobrze, gdyż to nie jedyna propozycja nie do odrzucenia, jaką dziś pan ode mnie usłyszy – odparła i, skinąwszy głową, dała znak, by ceremonia się rozpoczęła.

Dobiegł ich dźwięk gotującej się już wody, bulgotała w czajniku uchodząc z dzióbka w postaci pary niewidocznej dla ludzkiego oka. Markus z zaciekawianiem przyglądał się całemu procesowi. Wszystko zostało ustalone już dawno temu, należało tylko ściśle trzymać się zaleceń.
– Intryguje miejsce – zagadnął po krótkiej chwili milczenia. Keiko Yutani nie odpowiedziała, w zamyśleniu przyglądała się klatce ze słowikiem podwieszonej pod gałęzią młodego drzewa. Wypili gorący napój, miał cierpki, lekko gorzkawy smak.
– Wiem, że pracujecie nad technologią obcych.
Markus zakrztusił się przełykanym właśnie płynem, nie zaskoczyło go, że Keiko Yutani wiedziała o tym fakcie, który przecież nie był jakaś wielką tajemnicą, ale jej bezpośredni i przesączony jakby żalem głos.
– Domyślałem się, że to będzie tematem naszego spotkania – odparł, upiwszy trochę herbaty z niewielkiej czarki.
– Dawno temu pański dziadek zaproponował mojemu ojcu współpracę, ale wówczas był tylko młodym, biednym człowiekiem z zachodu z głową pełną szalonych pomysłów i marzeń. Mój ojciec odrzucił propozycję, jak się później okazało, niesłusznie. Charles zbił majątek, miał intuicję i świeże spojrzenie na pewne sprawy.
– Jaki to ma związek z teraźniejszością?
– Proponuję panu współpracę, którą tak nieroztropnie odrzucił mój ojciec.
– Dlaczego zakłada pani, że potrzebuję jej pomocy? Korporacja Weyland świetnie radzi sobie z postawionymi przed nią celami i ma lojalnych współpracowników.

Keiko odstawiła pustą filiżankę na stolik, naczynie wykonano z białej porcelany tak cienkiej, że przepuszczała światło i ozdobiono ją błękitnymi roślinnymi motywami.
– Ponieważ mam coś, co pański dziadek szukał przez cale życie, a czego w końcu nie znalazł.
Markus starał się wyczytać z twarzy Keiko Yutani choćby cień strachu, ale jedyne, co dostrzegł, to pewność siebie.
– Proszę pokazać.
Roześmiała się i odparła: – Chyba nie sądzi pan, że jestem aż tak głupia, by przywozić do Stanów bezcenny artefakt. Jeśli chce go pan zobaczyć, musi się pan udać w małą podróż. – To miało go przekonać? Ta kobieta chyba stroiła sobie z niego żarty. Wstał.
– Proszę wybaczyć, ale ja nie jestem moim dziadkiem i nie uganiam się za mrzonkami, mam przed sobą konkretny cel, muszę ratować nasz świat. – Nawet dla niego samego te słowa zabrzmiały zbyt... holywoodzko, tak by to określił.
– To szczytny cel, gdyby jednak zmienił pan zdanie, wystarczy powiedzieć – odparła i, podniósłszy się, odeszła w głąb ogrodu, pozostawiając młodego mężczyznę z rozbrzmiewającymi w głowie ostatnimi słowami. Markusowi nie spodobało się to, co usłyszał, postanowił więc zlecić po powrocie przeszukanie swojego gabinetu i mieszkania, obawiał się, że może być podsłuchiwany, gdyby jeszcze robił to rząd, ale ta kobieta nie miała do tego prawa. Opuścił „dziwne” pomieszczenie i szybkim krokiem skierował się do wyjścia, tuż za drzwiami prowadzącymi z holu na zewnątrz zaczepił go jakiś mężczyzna. Był niski, trochę krępy i ubrany „na luzie”. Spod czapki osadzonej na czubku głowy wystawała długa czarna grzywka, oczy zasłaniały spore okulary przeciwsłoneczne, a przez kark mężczyzny przewieszały się duże słuchawki bez oznaczeń marki.
– Ty jesteś Markus Weyland? – zapytał mężczyzna, żując gumę. Markus przytaknął ruchem głowy. – Ja jestem Hirotaro Yutani, gadałeś z moją matką.
– Tak, rozmawialiśmy – potwierdził młody Weyland, rozglądając się po ruchliwej ulicy.
– Masz chwilę? – Markus zerknął na zegarek, tak, miał trochę czasu chociaż wolałby go spędzić w inny sposób, niż wałkowanie tego samego tematu. – To się przejedziemy – zaproponował Hirotaro.

Nie była to najprzyjemniejsza przejażdżka jakiej doświadczył Markus, syn pani Yutani jeździł jak wariat i miał do tego odpowiedni samochód, silnik wył za każdym razem, gdy przyśpieszali, a pęd wbijał Markusa w fotel. Po dziesięciu minutach wyprzedzania na trzeciego, gwałtownego przyśpieszania i równie gwałtownego hamowania Weyland miał dość, nie bawił go stanowczo ten typ rozrywki. Kazał Hirotaro się zatrzymać i, wysiadłszy, trzasnął drzwiami.
– Zdaje się, że chciałeś porozmawiać, a tymczasem próbujesz mnie zabić! – wykrzyknął, poprawiając rozwiane pędem włosy. Hirotaro odpiął pas i, depcząc po fotelu swoim i pasażera, przeszedł na drugą stronę samochodu, po czym wyskoczył na chodnik.
– Zabić to może cię moja matka, jeśli nie dasz jej tego, czego chce. To twarda kobieta.
– Grozisz mi?
– Informuję, bo jesteś wyjątkowo naiwny jak na człowieka, który przeżył masakrę i przyjaźnił się z olbrzymim kosmitą. – Hirotaro powiedział to wyraźnie, głośno i z premedytacją, chciał zobaczyć minę tego człowieka, bo nigdy nie zapomniał widoku, który ujrzał przez lornetkę z pokładu swojego jachtu tuż po tym, gdy minęli niewielką łódź młodego Weylanda; dostrzegł wtedy ogromną postać wyłaniającą się z nicości obok tego człowieka. Od tamtej pory porzucił hulaszcze życie i popadł w nowy nałóg, chciał tego, co miał Markus, chciał mieć TO na własność. Markus rozejrzał się po twarzach mijających ich ludzi, ale chyba nikt nie zwrócił na nich uwagi; wielonarodowe, barwne społeczeństwo Ameryki przywykło do dziwaków.
– Ty i twoja matka sporo o mnie wiecie – odparł, spuszczając z tonu.
– Ja wiem trochę więcej niż ona, widziałem was razem.
– Nas...? – Weyland nie miał pojęcia, o co chodzi Japończykowi.
– Wsiadasz? – Hirotaro najwyraźniej nie miał ochoty udzielać w tej chwili jakichkolwiek wyjaśnień. – Wolisz, żebym podwiózł się do biura czy do domu?
– Po prostu jedź – odparł zapytany, wsiadając do samochodu i tym razem cicho zamykając drzwi. Jechali teraz powoli, ruch na ulicach się wzmagał, więc lawirowanie między innymi użytkownikami drogi nie było już tak łatwe, a i Yutani stracił chyba na to ochotę.
– Jesteśmy ze sobą połączeni – Japończyk przemówił nagle po dłuższej chwili milczenia. Markus nie odzywał się, wiedział, że tamten powie mu wszystko, jeśli tylko będzie chciał, ale w jego myślach rozbrzmiało pytanie „w jakim sensie?”. – Obaj przeżyliśmy tę masakrę.
– To byli pasażerowie twojego jachtu. – To nie było pytanie ani stwierdzenie, ale coś pomiędzy jednym a drugim. – Jak ci się to udało? On... nie oszczędził nikogo poza mną. Gdzie się schowałeś?
– Nigdzie. Spotkaliśmy was, zobaczyłam go na twojej łodzi i stwierdziłem, że już dość wódy, bo mam omamy. Kazałem komuś z załogi odwieźć się na nasz kontenerowiec, który mijaliśmy po drodze. – To wydało się Markusowi logiczne, na tak dużym jachcie z pewnością znajdowała się mniejsza, motorowa łódź, a flotylla Yutani należała do jednej z największych, nie trudno więc było spotkać statek do niej należący. – Jesteś mi coś winien – kontynuował Hirotaro. – Straciłem tam kliku przyjaciół, nie żebym nie mógł bez nich żyć, ale rozumiesz... wszystko się zmieniło, poniekąd jesteś odpowiedzialny za, co się wydarzyło na tej wyspie, co dzieje się obecnie i co wydarzy się w przyszłości. – Hirotaro miał rację, Markus powinien był od razu zgłosić władzom albo jeszcze lepiej dziadkowi fakt, że przedstawiciele obcego gatunku mieszkają sobie na ich planecie. Był naiwny, sądząc, że mogą koegzystować w pokoju.
– Ty czegoś ode mnie chcesz, prawda?
– Na razie chcę ci tylko powiedzieć, żebyś przyjął ofertę mojej matki, jeśli chcesz mieć cokolwiek do powiedzenia we własnej firmie, bo widzisz, tak się składa, że pakiet większościowy jeszcze jest w twoich rękach, ale to może się bardzo szybko zmienić.
– Nie zamierzam niczego sprzedawać.
– Nie musisz, są inni, którzy chętnie pozbędą się swoich pakietów w zamian są sowitą zapłatę i zapewnienie miejsca na okręcie floty.
– Nie budujemy żadnej floty...
Hirotaro roześmiał się, przerywając Markusowi w połowie zdania.
– Mówiłem, że jesteś naiwny, o niczym nie masz pojęcia, jesteś pionkiem, któremu wepchnęli do łóżka ładną dupę. Jej cycki kompletnie przesłoniły ci świat, a...
– Zamknij się! Nie masz prawa tak o niej mówić! Bo...
– Bo co? – Japończyk gwałtownie zatrzymał samochód. – Czytasz raporty, które ci dostarczają, ale w nich nie ma nawet polowy prawdy. Jeśli przyjdzie dzień, że przejrzysz na oczy, masz tu mój numer. – Rzucił wizytówką w stronę Markusa, młody mężczyzna złapał ją w locie. – A teraz spadaj.

Markus Weyland stał na chodniku pełnym spieszących się ludzi i kompletnie zdezorientowany spoglądał na odjeżdżający samochód, w ręku trzymał cybernetyczną wizytówkę, była przeznaczona specjalnie dla niego, bo wyświetlała zawartość, po uprzednim sczytaniu jego linii papilarnych.