poniedziałek, 25 marca 2013

6. Trudne wybory


     Nan-ku postanowił, że nie może zostać dłużej na Ziemi. Takiej zbrodni nie da się ukryć. Ciała mógł rozpuścić kwasem, wrak zneutralizować jeszcze kilkoma ładunkami, ale nie chodziło przecież o porządek a o spokój, jaki mieli na tej wyspie. Gdy rozpoczną się poszukiwania, oni mogą zostać odkryci.  No i był jeszcze Markus. Nan-ku musiałby go zabić, a to nie wchodziło w rachubę.
     Młody Yautjańczyk był jak struty. Świadomość, że może posunąć się do takiego bestialstwa, przerażała go. Fakt, iż z poprzedniego dnia niewiele pamiętał, popychał go do szukania potwierdzenia słów swojego przyjaciela. W końcu poddał się i zaczął pakować swoje rzeczy. Nie wiedział, gdzie się udać; w zasadzie poza ojcem nie miał nikogo, ale bał się jego reakcji. Bał się ujrzeć to spojrzenie, które wyrażało, że znowu się na nim zawiódł. Ucieczka nie była rozwiązaniem problemu, była jedynie doraźnym środkiem zapobiegawczym. Może znajdzie kogoś, kto zdoła mu pomóc. Może go wyleczy, tak jak leczy się katar. Naiwność była jedną z cech, którymi tak gardził Lin-kar.


     Opuszczając wyspę, Nan-ku zostawia hangar otwarty. Drzwi prowadzące do wnętrza domu też stoją otworem. Mała, czarna, chuda istotka odwraca głowę w kierunku odlatującego statku. Wspaniały zapach wypełnia cały dom. Słodka woń krwi wabi ją po schodach do góry, gdzie czeka na nią wspaniała uczta. Uczta z ludzkich ciał. Teraz już nie będzie głodna. Teraz będzie jeść i rosnąć. Stanie się duża i silna jak jej matka i ,tak jak ona, złoży wkrótce dziesiątki jaj. Mała istota jest teraz sama w swoim królestwie, ale to nie potrwa długo.

*
     Tymczasem na Yautjalu Lin-kar nie mógł przestać myśleć o Mu-shenie i o wydarzeniach sprzed dwudziestu lat. Próbował wszystko sobie przypomnieć i był prawie pewien, że coś ciągle mu się wymyka. Drobny, lecz ważny szczegół.
Sahin-de nie mógł patrzeć, jak jego przyjaciel się zamartwia i postanowił z nim porozmawiać.
   - Wiesz... - zaczął niepewnie - wtedy... dwadzieścia lat temu, to był jedyny słuszny wybór. Nie mogłeś postąpić inaczej. Zabiłeś brata w honorowej walce. Zginął z bronią w ręku, cóż więcej można chcieć? Ja wiem, że on do końca wierzył, że walczy w słusznej sprawie, że jego szalone eksperymenty pomogą całej naszej rasie. Dziwne, co?
   - Tak, dziwnie. Myślisz, że Mu-shen wie coś, czego my nie wiemy?
   - On? Nie, to idiota, pazerny na władzę idiota. A najgorsze, że po tym wszystkim to ty musiałeś uciekać, a on pławił się w zaszczytach.
   - Musiałem wyjechać. Przemyśleć wszystko jeszcze raz.
  - Co ty? Miałeś wątpliwości? Przecież widziałeś jego laboratorium. On tam hodował najdziwniejsze stwory, jakie widział wszechświat. Jak niby to miało pomóc Yautja? Skumał się z tym starym wariatem... Jak mu było?
   - Gavo.
   - Tak właśnie. Ja nie wiem, co oni tam chcieli zrobić, ale to nie było nic dobrego. A twój brat przed śmiercią całkiem postradał zmysły. Nie pamiętasz, co on wygadywał?
Lin-kar uważniej spojrzał na przyjaciela.
   - Ach! Prawda. Ciebie już wtedy nie było, wyszedłeś, nim on skonał. - Sahin-de zamyślił się.
   - Co powiedział? - Ożywił się Lin-kar.
   - Hm?
   - Co powiedział mój brat przed śmiercią?
  - Odgrażał się nam, że już przegraliśmy i że, choć on umiera, to i tak zwyciężył. Że może i zniszczyliśmy jego potwory, ale najmocniejszego nie dostaniemy. Takie tam brednie.
Lin-kar popadł w dziwną zadumę, rozważał każde słowo Sahin-de. Nagle wstał i ruszył w kierunku wyjścia.
   - Muszę wracać - rzucił na odchodne.

       Podróż na Ziemię dłużyła mu się niemiłosiernie. Każda minuta przeciągała się w nieskończoność, stając się godziną, a godziny były niczym dni. Dziwne przeczucie wciąż go nie opuszczało, sprawiając nieprzyjemne dławienie w gardle i ból żołądka. Lin-kar nie mógł się doczekać powrotu do domu. Nie mógł się doczekać spotkania z synem.
   - Ale za mnie głupiec - strofował sam siebie. - Cholerny, naiwny głupiec. Jak mogłem tak łatwo dać się zwieść. Then-ku, bracie... czyżbyś na koniec swego życia wywinął mi największy kawał, jaki udało ci się wymyślić? Dałeś mi to, co próbowałem zniszczyć, a ja to wychowałem i wyszkoliłem. Zrobiłem z gówniarza cholernie dobrego wojownika. Ćwiczyłem go godzinami, uczyłem sztuki Łowców. Sprowadziłem nawet największych mistrzów ziemskich sztuk walk. Chciałem, żeby szczeniak był najlepszy, żeby był synem jakiego chciałem mieć.

     Błękitna planeta była już na wyciągnięcie ręki i Lin-kar wyłączył automatycznego pilota, samemu przejmując stery. Jeszcze parę minut i bezpiecznie posadzi maszynę w hangarze. Cicho, jakby nie pracowały żadne silniki, statek osiada na płycie lotniska. Yautja opuszcza okręt i pierwsze, co do niego dociera, to okropny smród padliny dobywający się z wnętrza domu. Straszne przeczucie wraca ze zdwojoną siłą. Biegiem rusza do pomieszczeń mieszkalnych, w trzech skokach pokonuje wysokie, strome schody i staje "ścięty" makabrycznym widokiem, jaki się przed nim rozpościera. Porozrywane ludzkie szczątki walają się po każdym pomieszczeniu. Lin-kar przykuca, by lepiej im się przyjrzeć. Wyglądają, jakby były ponadgryzane. Łowca wstaje i idzie do pokoju Nan-ku. Chłopaka nie ma w domu, to pewne, jego rzeczy zniknęły.
   Uciekł albo go zabrano - myśli  Link-ar - muszę sprawdzić, co tu się wydarzyło.
Drzwi do jego gabinetu wciąż są zamknięte, wprowadza kod i automatyczny zamek otwiera się, wpuszczając go do środka. Podchodzi do biurka i uruchamia komputer, sprawdza, czy nie ma wiadomości od Nan-ku, niestety nie ma. Wprowadza datę swego wyjazdu i uruchamia nagranie z systemu monitorującego. Przegląda przez chwilę, nic specjalnego, przewija dalej, na ekranie pojawia się jego syn, szybko poruszając się z jednego pomieszczenia do drugiego. Nagle Lin-kar zatrzymuje przewijanie na podglądzie i puszcza nagranie w normalnym tempie.
   - No ładnie - mruczy sam do siebie. - Tylko go z oczu spuścić i już masz kłopoty. Pod moim dachem tylu Oomanów. Wszystkie zasady złamał i to w jeden wieczór.
Pomału przewija dalej. Wszędzie plączą się ludzie, piją, palą, podskakują jakby ich buty gniotły i machają rękami jakby się od much opędzali. Nagle coś się zmienia, wybucha panika, ludzie biegają jak opętani, próbują się ukryć lub uciec, ale nie mogą. Nan-ku zabija każdego, kogo złapie, systematycznie jednego po drugim. Rozrywa ich gołymi rękoma. Lin-kar nie wierzy w to, co widzi, to niemożliwe. Yautja są silni, ale nie na tyle, by rozerwać dorosłego samca Oomanów.
Młody Predator nie oszczędza nikogo. Po zabiciu ostatniego człowieka w domu, wychodzi. Lin-kar przewija. Po jakimś czasie widzi wracającego syna, chłopak niesie specjalny nóż do oddzielania skóry. Trzydzieści minut później ma już cały stos czaszek, układa je na stole.
    Dobry jest - dumnie myśli Lin-kar. - Dobrze go wyszkoliłem. Szkoda, że muszę go zabić, byłby z niego naprawdę dobry Łowca. Mógłby daleko zajść.
Lin-kar wyłącza nagrania, dość już widział. Wszelkie nadzieje, pragnienia, wszystko to, w co wierzył przez te wszystkie lata, rozwiały się w jednej chwili. Teraz musi odnaleźć chłopaka i go zabić. Tak jak powinien był zrobić to dawno temu, gdy zabijał jego ojca. Ale najpierw musi zniszczyć dowody ich bytności na tej wyspie. Zabiera kilka rzeczy i pakuje je do swojego statku, potem podchodzi do komputera, by uruchomić system samozniszczenia. 
Yautjańczyk wsiada do swojego statku i odlatuje. Już nigdy tu nie wróci, ten rozdział jego życia jest już zamknięty.
Czerń kosmosu otula statek, koi nerwy, ukrywa przed Lin-karem Ziemię oraz wybuch, który nie następuje. Ale tego Yautja już się nie dowie.

*
     Już nie taka mała, czarna, chuda istota ukrywa się przed Predatorem. Zna jego zapach, wie, że jest dla niej zagrożeniem. Mogłaby spróbować go zabić, ale nie jest jeszcze dość silna, by stanąć do walki z doświadczonym Łowcą. Lepiej się ukryć i zaczekać. Jeśli on spróbuje zabrać jej pożywienie, zaatakuje, lecz jeśli zostawi jej mięso w spokoju, poczeka, aż on odejdzie.
Czeka. Predator grzebie przy elektronicznej maszynie, rozpoczyna się odliczanie, a on odlatuje. Nie wie jednak, że czarna, chuda istota już dawno rozprawiła się z jego ładunkiem. Niesamowity węch w jaki została obdarzona przez naturę, oraz wiedza setek pokoleń i tysięcy osobników przekazana jej przez matkę, pozwoliła małej królowej dotrzeć aż tutaj. Na tę małą planetę pełną życia tak potrzebnego, by mógł przetrwać jej gatunek.


*

       Śniło mu się, że jest wielkim potworem pożerającym wszystko na swej drodze, miażdżącym swym potężnym cielskiem uciekające przed nim istoty małe i duże należące do różnych ras i gatunków.
       Nan-ku obudził się zlany zimnym potem, serce waliło mu tak mocno, jak wtedy gdy śnił, że spada, co często mu się zdarzało. Wiedział, że już nie zaśnie. Przez chwilę było mu dobrze, przez chwilę zapomniał o tym, co się wydarzyło. Zaczął znowu zastanawiać się nad sobą, próbował przypomnieć sobie wszystkie dziwne wydarzenia, jakie mu się do tej pory przytrafiły. Pamięta.
      Byli na Ziemi już dziesięć lat, ojciec zajmował się jakimiś ważnymi sprawami i nie miał dla niego czasu, a jemu strasznie się nudziło. Miał co prawda ćwiczyć, ale powtarzanie w kółko tego samego, było mało zabawne. Postanowił więc poćwiczyć rzucanie dyskiem. Nigdy wcześniej tego nie robił, ale widział ojca w akcji i chciał być taki jak on. Zabrał ojcowskiego shurikena i pognał na drugi koniec wyspy. Zabawa nie trwała długo, a dokładniej mówiąc do pierwszego rzutu, kiedy to nie udało mu się złapać powracającego dysku i odciął sobie palec. Przestraszony, z wielkim rykiem, pobiegł do domu. Przed wejściem zdał sobie sprawę, że jak ojciec się dowie, to nie tylko ręka będzie go bolała, ale tylna część ciała też. Z tą myślą wrócił z powrotem, zabrał dysk, by odłożyć go na miejsce, wziął swój odcięty palec i z twarzą prawie przy samej ziemi wrócił do domu. Mijając gabinet ojca, przyśpieszył nieco kroku, a gdy usłyszał, że ojciec go woła, podarł co tchu do swojego pokoju i schował się w szafie. Przesiedział tam całą noc, rycząc i modląc się do Paya, żaby ten naprawił mu palec. A gdy rano się obudził, odcięty palec wciąż leżał na podłodze, tam gdzie go położył. W miejscu kikuta był za to nowiusieńki palec, a cała dłoń wyglądała jak przedtem. Mały Nan-ku uznał to za wielki cud i przez cały tydzień modlił się grzecznie, szorował ząbki i nic nie broił, wprawiając tym Lin-kara w wielkie zdziwienie. 
   Cud? Tak? - Myślał Nan-ku, leżąc i wpatrując się w sufit. - Ile jeszcze było tych cudów? Z tego co pamiętam sporo.
Znowu sięga pamięcią wstecz do dnia, gdy popisał się wyjątkową pomysłowością. 
     Była pora huraganów. Potężne granatowo-szare chmury wisiały nad wyspą. Nan-ku miał wtedy dwanaście ziemskich lat. Znalazł wówczas w stacji ornitologicznej stary podręcznik do ziemskiej nauki zwanej fizyką. Zainspirowany treścią i doświadczeniami z książki, postanowił połączyć wiedzę ziemską z wiedzą Yautja. Poczekał, aż ojciec zaśnie, zakradł się do zbrojowni i pożyczył sobie najlepszą Naginatę, jaką miał ojciec.
Broń wykonana była ze specjalnego stopu, który przewodził prąd, dzięki czemu po włączeniu kamuflażu, włócznia też stawała się niewidoczna. Z hangaru zabrał stalową linkę i rozładowany przenośny akumulator, który służył do zasilania naramiennego działka.
Tak zaopatrzony pognał na sam szczyt najwyższego wzniesienia na ich wyspie. Rozłożył włócznię i wbił w skałę, potem przywiązał do niej linkę. Coś jednak go natchnęło, bo postanowił, że linka musi być napięta. Zabrał więc akumulator i, z linką w zębach, począł schodzić w dół stromego zbocza, celem rozprostowania drutu. Nagle niebo przeciął potężny piorun, trafiając w sam grot włóczni. Ostanie, co Nan-ku pamięta, to błękitne światło sunące wzdłuż linki i ciche "C'jit" wypowiedziane przez zaciśnięte zęby.
Obudził się parę godzin później. Jego ojciec siedział obok łóżka i ze zmartwioną miną wpatrywał się w niego. A potem Nan-ku dostał tak powszechnie stosowany na Ziemi zjeb.
   - Na Paya! Coś ty znowu wymyślił? No, co ci strzeliło do łba, żeby w taką pogodę na szczyt i to z włócznią. Ja nie wiem, skąd ci się to bierze. Już myślałem, że jest po tobie. Serce ci nie biło, ubranie całe się spaliło. Byłeś nieprzytomny przez pięć godzin! Co ja mówię - nieprzytomny, byłeś martwy. Dziękować tylko Paya, że cię wskrzesił. To cud, prawdziwy cud.

Nan-ku głęboko zaczerpnął powietrza.
   - Dużo tych cudów jak na jednego Yautja - powiedział.


*


       Włóczenie się po kosmosie zawsze sprawiało mu dużą frajdę. Galaktyka Drogi Mlecznej kryła w sobie wiele fascynujących miejsc, które można odwiedzić. Nigdy się tu nie nudził. Lecz teraz szczególnie jedno miejsce zaprzątało mu umysł - mała, piaszczysta planeta na obrzeżach. Chyba tam właśnie się uda, do tej spalonej przez słońce pustyni i do dziewczyny, którą tam poznał. Może wciąż tam jest, może wciąż czeka?
Przy niej czuł się dobrze, jakby nic poza nimi nie istniało. Cały świat przestawał się liczyć, była tylko ona i ta chwila. Młody yautjański mężczyzna stał przed swoją czerwoną zbroją i przyglądał się jej, nie, nie mógł jej założyć, nie chciał przestraszyć Sha-uni.
     Lądowanie na planecie przebiegło bez zakłóceń. Dziwna koniunkcja planet minęła, nie pozostawiając po sobie żadnych widocznych śladów. Łowca opuścił statek i ruszył na południe, tym razem w pełni uzbrojony - dobrze zapamiętał ostatnią lekcję. Minął pasmo wydm, za którymi spodziewał się zastać statek dziewczyny, jednak niczego tam nie znalazł. Rozejrzał się zdezorientowany. Współrzędne się zgadzały. Może odleciała jak jej radził?
   - Zgubiłeś się Głupolu? - usłyszał jej głos. Odwróciwszy się, ujrzał ją stojącą na szczycie wydmy.
   - Sha-uni! - krzyknął uradowany jej widokiem.
Spotkali się w połowie drogi. Czerwony od razu wziął dziewczynę w ramiona i mocno się do niej przytulił.
   - Rozumiem, że się stęskniłeś, ja też, ale to nie powód żebyś mnie udusił. - Zaczęła bronić się dziewczyna. On nic nie odpowiedział, tylko przytulił ją jeszcze mocniej.
   - Chodź! Mój statek jest tam. Ukryty w tej wydmie. - Uwolniła się z uścisku, wyminęła go i poszła w kierunku najwyższej hałdy piasku. Czerwony zmierzył wzrokiem ogromną wydmę.
   - Jak to zrobiłaś? Musiałaś naprawdę mocno się napracować.
   - Nie.
   - Nie? Jak to nie! Przecież sam się nie zakopał.
   - Nie, sam nie. Dżdżyle mi pomogły.
   - Dżdżyle? Te robale?
   - Tak, są całkiem inteligentne i przyjazne, pod warunkiem, że się do nich nie strzela - powiedziała Sha-uni z nutką złośliwości w głosie.
   - Aha - burknął Łowca, masując się po karku. Było mu cokolwiek głupio, w końcu ostatnim razem  popisał się głupotą najwyższych lotów.
   - Na co czekasz? Chodź. Musimy wspiąć się na szczyt i wejść do środka przez właz - rzekła dziewczyna i poczęła wspinać się po stromym, piaszczystym zboczu. Łowca ruszył w ślad za nią. Piasek osuwał im się spod stóp i bardzo utrudniał wspinaczkę. Czerwony wspinał się przygarbiony, od czasu do czasu wspomagając się włócznią, którą wbijał w piasek. Teraz wsparłszy się na niej, spojrzał przed siebie go góry. Dziewczynie szło znacznie lepiej, ale nie to przykuło jego uwagę, lecz dwa wypięte okrągłe pośladki. Mężczyzna uśmiechnął się sam do siebie i mruknął zadowolony, już zaczął odpływać w świat erotycznych fantazji.
   - Co tak stoisz?! Dawaj do góry! - ponagliła go Sha-uni.

Gdy znaleźli się w statku, oboje zdjęli maski, a Sha-uni poszła przygotować im coś do zjedzenia. Młody Łowca nie wytrzymał i znowu się do niej przytulił.
   - Nie teraz. - Odepchnęła go lekko. - Później.
   - Nie oto mi chodzi - odparł i znowu się przytulił. Dziewczyna spojrzała na niego uważniej.
   - Co się stało? Jesteś jakiś dziwny.
   - Nie, nic.
   - Naprawdę?
   - Tak. A ty nie miałaś przypadkiem wracać do domu? - zmienił temat. Nie miał ochoty rozmawiać teraz o swoich problemach.
   - Nie. I wiesz co ci powiem? Dobrze że zostałam, bo gagatek w czerwonej zbroi zjawił się tydzień  po twoim odlocie.
   - Co! To niemożliwe.
   - Możliwe, możliwe, bo tak było i wyobraź sobie, że go schwytałam - ekscytowała się Sha-uni, a jej oczy dosłownie płonęły z podniecenia.
   - Ty? Sama? - w głosie mężczyzny dała się dosłyszeć nutka ironii.
   - Tak - odpowiedziała dumna jak paw. - A co myślałeś, że broń dla ozdoby noszę?
   - Nie. Ale to nie ten, na którego polowałaś. Tak myślę, no... że to nie mógł być on, bo, bo... on na pewno nie dałby się złapać i ...- zaplątał się Czerwony.
   - Co ty sugerujesz, że nie dałabym rady jakiemuś dziadkowi? - zbulwersowała się Sha-uni i wymierzyła kuchennym nożem w pierś Czerwonego.
   - Dziadkowi?! - oburzył się Łowca. - A, ten... no, gdzie go trzymasz? - zapytał, starając się ukryć emocje.
   - Bracia zabrali go już na Yautjal. Tam go przesłuchają i osądzą, a potem skarzą.
   - Skarzą? Za co?
   - Jak to za co? Za łamanie kodeksu, to poważne przestępstwo. Chociaż... jak teraz o tym myślę, to na nagraniach, które pokazywał nam ojciec, ten Yautja wyglądał na młodszego, dużo młodszego.

     Wojownik zamyślił się. Nieświadoma niczego Sha-uni złapała jakiegoś bogu ducha winnego starca i miała się za wielką obrończynię prawa - i co teraz? Przecież on nie może pozwolić, żeby ktoś odpowiadał za jego wyskoki. Tylko co mógł zrobić? Przyznać się ukochanej. Przecież ona mu nie uwierzy, wyśmieje go. Albo co gorsza uwierzy i już nigdy się do niego nie odezwie, a teraz była mu bardzo potrzebna.
      Może i nie stosował się zawsze do Kodeksu Honorowego, może i podkradał im zdobycze i robił inne psikusy, ale nigdy nikogo nie skrzywdził. Wyprawa na Yautjal jakoś go nie pociągała, nie lubił tłumów. Chyba nawet trochę się bał, czego? Sam nie wiedział. Wtem w jego głowie pojawiła się nieznośna myśl. A może wpaść tam, zrobić rozpierduchę i uwolnić starego. Dziwne, lecz ta perspektywa nagle mu się spodobała. Upuści trochę yautjańskiej krwi, w końcu nie są nietykalni.

   - O czym myślisz? - jej głos wyrwał go z coraz mroczniejszych i zwariowanych pomysłów. - Siadaj i jedz, bo ci ostygnie.
   - Mmmm, co to? Dobre, nawet bardzo dobre - szczerze zachwycił się Czerwony, połknąwszy spory łyk ciepłej, kolorowej zupy z miseczki, którą postawiła przed nim Sha-uni.
Dziewczyna spojrzała na niego poważnie zaskoczona.
   - No co ty, przecież to najpopularniejsza zupa na Yautjalu.
   - Tak... przecież wiem, tylko zapomniałem, jak się nazywa - odburknął, niepewnie zaklikawszy.
   - Dziwny jesteś, wiesz? Chodź, przypomnę ci to i parę innych rzeczy - powiedziała Sha-uni, biorąc go za rękę i prowadząc do swojej sypialni.



   - Zbudź się śpiochu, pobudka. Hej, Kochasiu! - Sha-uni próbowała wyrwać Czerwonego z głębokiego snu. - Wstawaj. Chcesz tak cały dzień spędzić. No, Kochasiu, wstajemy, już, już, wstajemy.
   - Nie nazywaj mnie tak - obraził się Łowca.
  - A jak mam cię nazywać? Głupol? Przecież nawet nie wiem, jak masz na imię. Do dziś nie raczyłeś się przedstawić. Ja cię nie naciskam, nie chcesz, nie mów, twoja spra... - Sha-uni nie dokończyła, bo zrobiła dziwną minę, wytrzeszczyła oczy, złapała się za usta i wybiegła z kajuty jak strzałka wystrzelona z mini wyrzutni.
Czerwony wyskoczył z łóżka i pognał za nią, lecz jedyne co ujrzał, to zasuwające się drzwi łaźni tuż przed jego twarzą.
   - Sha-uni?
   - Odejdź.
   - Co się stało?
   - Nic.
Drzwi łaźni rozsunęły się, a za nimi ukazała się bardzo blada twarz dziewczyny.
   - Co ci jest? - przestraszył się Yautjańczyk. - Wyglądasz strasznie.
   - Ooo, wielkie dzięki, naprawdę potrafisz podnieść kobietę na duchu.
   - Nie, nie strasznie, pięknie tylko jakoś tak...
   - Coś mi po prostu zaszkodziło. Pewnie to ta wczorajsza zupa - żaliła się Sha-uni.
   - Ale ja też ją jadłem i nic mi nie jest.
   - No, nie wiem... to może coś innego. Już mi lepiej, nie martw się.
   - To dobrze, bo muszę cię na jakiś czas zostawić samą. Mam bardzo pilną sprawę do załatwienia.
   - Ale wiesz, że jak wrócisz, to mnie już tu nie będzie?
   - Co? Czemu?
   - Ojciec kazał mi wrócić na Yautjal. Nie mam tu już nic do roboty. Zostałam tylko, żeby spakować sprzęt i tak miałeś szczęście, że mnie jeszcze zastałeś.

Czerwony zamyślił się - nie wiadomo, czy się jeszcze zobaczą. Jeśli jej ojciec był taki, jak mówiła Sha-uni, to młody Łowca raczej nie przypadnie mu do gustu. To po pierwsze, a po drugie czym niby miał się popisać przed jej rodziną, tym, że jest poszukiwany jak przestępca? Słabo to wszystko widział. Nie mógł też jej zatrzymać, bo co mógłby zaoferować w zamian za porzucenie bezpiecznego domu oraz bogatego i dostatniego życia. Tułaczka po kosmosie to wszystko co dla niej miał.

Podszedł do niej, chwycił za ręce i poprowadził z powrotem do sypialni.
   - Chodź, usiądź obok mnie - poprosił.
Dziewczyna posłusznie wykonała jego prośbę i wpatrzyła się w niego z zaciekawieniem.
   - Chciałbym - rozpoczął Wojownik - opowiedzieć ci o sobie. O mojej rodzinie i o miejscu, w którym się wychowałem. Ale zacznę od tego jak mam na imię.

środa, 20 marca 2013

5. Rytułał Przjścia

     Poranek nie należał do jego ulubionej pory dnia, a w dni takie jak ten - gdy świt budził go ostrym światłem wpadającym przez okno sypialni umiejscowionej po wschodniej stronie budynku - nienawidził ich jeszcze bardziej.  Nan-ku wstał, przeciągnął się i zasłonił okno ciemną roletą, a potem z powrotem wlazł do łóżka.
   - Ziemski Bóg przegiął, tworząc tak krótką noc - wymamrotał, ugniatając poduszkę.
Już prawie zasypiał, gdy dobiegł go donośny głos ojca.
   - Śniadanie!
  - Co? Śniadanie? - zdziwił się młody Yautjańczyk.
 Ojciec nigdy nie szykował mu śniadania, to znaczy, nie robił tego od czasu, gdy Nan-ku nauczył się sam trzymać nóż.
Coś się szykuje, pomyślał Łowca, leniwie się przeciągając. Wkładając krótkie spodenki i koszulkę, rozejrzał się po pokoju. Znowu lunatykowałem, przemknęło mu przez myśl, gdy dotarło do niego, jak idealny porządek w nim panuje. No cóż, jedni opróżniają lodówkę a ja śmietnik. Uśmiechnął się sam do siebie zadowolony, że wspomnienia tej żmudnej pracy uleciały mu z głowy.
Schodząc na dół, poczuł znajomy zapach kawy. Czego jak czego, ale tego napitku sobie nie odmówi. Będzie co prawda trochę nakręcony, lecz to szybko mija. W kuchni zastał ojca kręcącego się koło ekspresu do kawy, jednego z najgenialniejszych oomańskich wynalazków. Ekspres nie tylko mielił dozował i zaparzał kawę - o nie! On jeszcze ubijał mleko na aksamitną piankę, to był jeden z tych wynalazków, które Lin-kar tolerował, zresztą sam go przywiózł, Nan-ku do dziś pamiętał, jak ojciec próbował zainstalować to urządzenie, klnąc na wszystkich bogów, że nie ma własnego zasilania.
   - To jedyna rzecz jakiej brakowałoby mi po opuszczeniu tej planety - mawiał czasami ojciec. - To cholerstwo uzależnia, zrobiłbym na tym niezły interes na Yautjalu.
     Na stole stały już owoce, słodkie bułeczki i inne przysmaki. Do domu Lin-kara przywoził je zaprzyjaźniony z ojcem człowiek. Zawsze dostarczał im to, czego potrzebowali. Chyba nie bardzo miał wyjście, bo ojciec posiadał wyjątkowy dar zjednywania sobie ludzi.
   - No co tak stoisz jak kołek? - zagadnął ojciec. - Siadaj, jedz.
   - Coś się stało? - dopytywał się Nan-ku. - Nigdy nie robisz mi śniadania.
   - Nie. Po prostu chciałbym z tobą porozmawiać - odparł Lin-kar i postawił przed synem kubek z parującym ciemnym płynem. - Dostałem wczoraj ważną wiadomość i muszę na pewien czas zostawić cię samego. Mam nadzieję, że nie wpakujesz się w jakieś tarapaty - mówił, przyglądając się jak syn pochłania w zawrotnym tempie już drugą bułkę.
   - Możesz być spokojny. Będę grzeczny jak nigdy dotąd - wybełkotał Nan-ku, przełykając drożdżówkę z serem.
   - Tego się właśnie obawiam - wydukał Lin-kar.

     Po śniadaniu Nan-ku poszedł przygotować ojcowski statek do podróży, trzeba było uzupełnić prowiant i zapas wody, który mimo zamkniętego obiegu, tracił swoją część. W kokpicie uruchomił skanowanie wszystkich obwodów, w poszukiwaniu jakiejkolwiek usterki. Od pracy oderwało go głośne miauczenie. Między skrzyniami, przy ścianie hangaru, siedział wystraszony kudłaty kocur; miał szare futro, płaski pyszczek i niebieskie oczy, wabił się Kaskader. Nan-ku wyciągnął zwierzę i postawił je na podłodze tuż obok siebie. Kot miał zjeżone futro, grzbiet wyginał w łuk i kładł uszy po sobie, miaucząc przy tym okropnie.
   - Cicho bądź - skarcił kota chłopak. - Bo cię ojciec obedrze ze skóry.

     Z ciemnego kąta całej sytuacji przysłuchiwało się małe, czarne, chude stworzonko. Było głodne i przestraszone. Miejsce, w którym się znalazło nie pachniało jak dom. Nie było tu jego braci ani sióstr, a najgorsze, że nie było tu jego matki

     Nan-ku zabrał kota do domu, bo zwierzę trzęsło się za strachu. Chłopak zastanawiał się, co go tak wystraszyło? Tuląc kota w ramionach, chciał przemycić go do swojego pokoju.
   - Żadnych kotów w domu! - usłyszał za sobą stanowczy głos ojca. - Mówiłem ci to już nieraz!
   - Ale on jest taki biedny - powiedział proszącym głosem Nan-ku, podsuwając jednocześnie kota prosto przed twarz ojca.
Lin-kar nie cierpiał tego zwierzaka, złościło go jego mruczenie i łaszenie się.
   - Jak chcesz, to ja mu pomogę - powiedział ojciec już łagodnie. - Skręcę mu kark - dodał w myślach.
   - Nie. Sam się nim zajmę - zaprotestował młody Yautjańczyk, przeczuwając, co ojciec ma na myśli.
   - Zajmuj się, ile chcesz, ale nie w domu.
   - Ale...
  - Powiedziałem - rzucił na odchodne Lin-kar. Dla niego sprawa była zamknięta.
 Zrezygnowany Nan-ku zaniósł swojego pupila z powrotem do hangaru.
    - Nie martw się, wieczorem ojciec odlatuje, więc będziesz mógł pospać sobie w jego fotelu. Wiem, że to twoje ulubione miejsce. 

     Tuż po zachodzie słońca Lin-kar poleciał gdzieś w tej swojej ważnej sprawie, a Nan-ku po raz kolejny został sam w domu. Wreszcie miał chwilę dla siebie, poszedł na plażę, usiadł na pisku i zapatrzył się w morze, w jego tafli odbijały się liczne gwiazdy, pomyślał o ostatniej wyprawie i na jego twarz wystąpił szeroki uśmiech. Położył się na chłodnym już pisaku i oddał się miłym wspomnieniom. Po powrocie ojca będzie musiał z nim porozmawiać, a na razie maił ochotę na rozmowę ze swoim ziemskim przyjacielem.
Markusa nie trzeba było prosić dwa razy, co prawda był zajęty, ale chętnie przełożył wszystkie swoje sprawy by móc spotkać się z przyjacielem. Już następnego dnia wieczorem jego niewielki jacht kotwiczył w zatoczce przy wyspie Lin-kara.
Marcus grzebał w lodówce, gdy Nan-ku zszedł do zbrojowni po swoją maskę. Po drodze Yautjańczyk mijał koszyk, w którym zawsze w dzień spał Kaskader, ale kota nie było, nie ruszył też jedzenia, które dzień wcześniej Nan-ku nasypał do jego miski. Nie zastanawiając się nad tym, Yautjańczyk poszedł zabezpieczyć hangar. Lepiej żeby nikt się tu nie zaplątał, gdy go nie będzie. Wbił polecenie w komputer i ruszył do domu. Mijając mniejszy kosmiczny ścigacz, zauważył strzępki futra i ślady krwi na podłodze.
    Co do cholery? pomyślał.
   - Macie może keczup?! - rozległo się wołanie Markusa z góry. Nan-ku zostawił zbadanie tej sprawy na później i pognał na górę. Jego przyjaciel robił sobie właśnie kanapkę, Nan-ku spojrzał na nią i oznajmił ze sceptycyzmem.
    - Nie zmieści ci się do ust.
Markus odgryzł spory kawał przeciętej na pół bułki, w której umieścił szynkę, ser, pomidora, sałatę, cebulę, paprykę i chyba wszystko, co znalazł w lodówce i przeżuwając zmierzył przyjaciela wzrokiem.
   - Znowu urosłeś? - zapytał, przyglądając się przykrótkim rękawom bluzy z kapturem, którą Nan-ku miał na sobie, dżinsy też miały za krótkie nogawki, ale Yautjańczyk maił na stopach swoje wysokie buty, więc nie wyglądało to tak źle. 
   - Trochę - oznajmił Nan-ku.
   - Radziłbym ci przestać rosnąć, już i tak jesteś... wielki.
   - Taka cecha mojego gatunku, zabiorę rzeczy na statek, keczup masz w szafce obok lodówki, nikt u nas nie je tego świństwa - powiedział Nan-ku, naciągając kaptur na głowę. Jego długi warkocz zwieszał się przez pierś. - Zamknij dom - dodał, wychodząc. - Wiesz jak.
Markus otworzył wskazaną szafkę, na półce w równych rzędach stało kilkadziesiąt butelek tego sosu.
   - Jestem w raju - szepnął.

Słońce chowało się właśnie za horyzont.

*

        To samo zjawisko na Yautjalu sprawiło, że Lin-kar wreszcie poczuł się jak w domu. W domu, którego tak dawno nie widział. Teraz chłonął całym sobą wszystkie zapachy i dźwięki rodzinnej planety.
Na lądowisku czekał na niego Sahin-de. Lin-kar zmierzył przyjaciela wzrokiem i ocenił, że ten niewiele się zmienił. Wciąż miał taką samą paskudną gębę jak kiedyś, o czym nie omieszkał poinformować przyjaciela. Ten odpłacił się porządnym klepnięciem swej bionicznej ręki w ramię Lin-kara, sprawiając, że przybyły przyjaciel o mało się nie przewrócił. Sahin-de stracił lewe ramię, walcząc z królową Ksenomorfów i teraz zastępował je sztucznym. Ramię wykonane było z lekkiego metalu i wyglądało jak prawdziwa ręka z dłonią i pięcioma palcami. System połączony był z nerwami w ciele Yautji, dzięki czemu ręka ruszała się, jakby była jego własną.
Po krótkim powitaniu przyjaciele ruszyli do domu Sahi-de, rozmawiając po drodze o ostatnich wydarzeniach na Yautjalu.
Lin-kar nie był wylewny, twierdził, że w jego życiu nie wydarzyło się nic ciekawego i że przez te wszystkie lata zajmował się tylko polowaniem. Przyjaciel nie wnikał w szczegóły.

       Droga okazała się wyjątkowo krótka, bo Sahin-de mieszkał na przedmieściach. Jego dom był mały w porównaniu do innych budowli znajdujących się w sąsiedztwie i, tak jak one, miał białe skośne ściany zwężające się ku górze i płaski dach. Do drzwi wejściowych prowadziła ścieżka wyłożona pięciokątnymi płytami z ciemnego kamienia. Wokół domu rosła nie koszona trawa, w której kwitło mnóstwo dzikich kwiatów przyciągających wszelkie owady lubiące nektar. W niewielkim ogrodzie za domem bawiły się dzieci Sahin-de i już z ulicy było słychać ich wesoły śmiech. Przyjaciele wkroczyli na ścieżkę, a wtedy drzwi do domu otworzyły się i stanęła w nich żona Sahin-de. Mała, pulchna, zawsze uśmiechnięta Yautjanka sprawiała, że wszyscy wokół niej też zaczynali się śmiać. Ubrana w długą luźną sukienkę zasłoniła sobą prawie całe wejście, zza kobiety wystawała mała główka ich najmłodszej córki. Dziewczynka miała trzy latka i prawie nie odstępowała matki na krok. Nira uśmiechnęła się jeszcze szerzej, podeszła do Lin-kara i zarzuciła mu ręce na szyję, po tym jak on schylił się, by ją przywitać.
   - Ty stary draniu! Tyle lat nie dawałeś nawet oznak życia, powinnam dać ci w łeb, ale wtedy Sahin-de by się na mnie obraził.
   - Wybacz Nirio, ale nie mogłem.
  - Jak to nie mogłeś? Do przyjaciela nie mogłeś zadzwonić? Oj, coś kręcisz - nie dawała za wygraną.
  - Daj mu spokój, kobieto. Na pewno jest zmęczony, a ty go przed drzwiami trzymasz, tak się nie godzi - pouczył żonę przyjaciel Lin-kara.
   - Co racja to racja, wchodźcie, zaraz podam obiad.

       Następnego dnia miał odbyć się Rytuał Przejścia. Całe miasto wyległo na ulicę, by przywitać powracających zwycięzców lub pożegnać tych, którym szczęście nie dopisało. Rytuał odbywał się po dziesięcioletnim, wyczerpującym treningu, podczas którego młodzi adepci sztuki łowieckiej
uczyli się posługiwania bronią, tropienia, rozpoznawania zwierzyny i jej zwyczajów. Uczyli się leczyć rany oraz trenowali swoje ciała, by były sprawne i silne. Sam rytuał był trudny i często kończył się śmiercią lub kalectwem egzaminowanego. Polowanie, bo tym właśnie był egzamin, odbywało się na kilku specjalnie do tego przystosowanych planetach poza układem Yautjalu. Co roku egzamin odbywał się w innych warunkach i z udziałem innej zwierzyny. Adepci nigdy nie wiedzieli, gdzie lecą ani z czym przyjdzie im walczyć. Każdy z nich sam musiał zmierzyć się ze swym przeznaczeniem i jakakolwiek pomoc czy ingerencja z zewnątrz, była zakazana.
Na każdej planecie wybudowano coś w rodzaju aren o powierzchni kilkudziesięciu hektarów, otoczonej wysokim murem i polem siłowym uniemożliwiającym ucieczkę ofiary bądź myśliwego. Często bowiem role się odwracały. Arena nie była niczym więcej jak rezerwatem z lasami, pustyniami, sawannami bądź górami. Do każdej areny przydzielony był jeden myśliwy i trzy lub cztery, w zależności od agresywności, ofiary. Polowanie trwało do momentu zabicia ostatniego zwierzęcia lub śmierci myśliwego. Każda walka była bacznie obserwowana przez Strażników Kodeksu i wszystkie odstępstwa od zasad czystej walki surowo karano. Młodzi Łowcy mieli do wyboru dwie z pośród różnorakiej broni białej. Nie wolno było używać broni palnej.
Po zakończeniu ostatniego polowania i przeanalizowaniu wszystkich nagrań Strażnicy dopuszczali bądź nie młodego adepta do Klanu Młodej Krwi. Uroczystość odbywała się już na Yautjalu w obecności Rady Starszych oraz rodzin. Młody Łowca otrzymywał specjalny znak rodowy, od tej pory mógł już sam decydować, gdzie chce polować, mógł przyłączyć się do dowolnej wyprawy, stawał się mężczyzną i, jeśli tylko rodzina wyraziła zgodę, mógł wziąć sobie kobietę. Lin-kar wraz z rodziną Sahin-de czekali na placu przed gmachem, w którym miała siedzibę Rada Starszych. Nagle ktoś chwycił ramię Lin-kara i mocno nim potrząsnął, to było yautjańskie przywitanie. Mężczyzna odwrócił się i zobaczył wyszczerzone zęby Mu-shena.
   - No proszę, nie sądziłem, że będzie mi dane jeszcze kiedyś oglądać twoją gębę - odezwał się Lin-kar.
   - A ja nie sądziłem, że będziesz miał odwagę zjawić się tu po tym, jak zdradziłeś swego brata.
  - Ja widzę to inaczej. Uratowałem was, ale ty chyba nadal wierzysz w jego idee. Byłeś jego wiernym psem, a mimo to nie stanąłeś w jego obronie.
   - Sprawa wymagała ofiar. Poza tym nie masz o niczym pojęcia. To po co tu przyjechałeś? - zmienił temat Mu-shen. - Bo chyba nie w poszukiwaniu żony? W końcu jesteś kastratem, czyż nie?
Lin-kar zacisnął tylko pięści, miał ochotę zetrzeć ten głupi uśmiech z gęby Radnego, ale powstrzymał się.
   - Czekaj, czekaj zgwałciłeś chyba żonę swojego brata i kobiety postanowiły, że tak będzie bezpieczniej. Powiedz, jak to jest, gdy ci nie staje? - Po tych słowach Mu-shen odwrócił się i odszedł, zanosząc się śmiechem.
   - Nie przejmuj się - próbował uspokoić przyjaciela Sahin-de. - Połowa najlepszych Łowców jest wykastrowana.
   - Nie tym się przejmuję - powiedział Lin-kar, a jego myśli płynęły przez kosmos do małej błękitnej planety, na której zostawił syna.

*

   - Pompuj!
   - Przecież pompuję!
   - Za słabo, urwie żyłkę!
  - Cholera, nie mam tyle siły co ty! - Twarz Markusa była aż czerwona z wysiłku, już od godziny holował swoją zdobycz, a zanosiło się na to, że to jeszcze nie koniec.
  - Mówiłem, żeby zapolować z harpunem.
  - Ty byś tylko zabijał. Chcę ją potem wypuścić. Kurwa! Zerwała się... - zmęczony chłopak opadł bezwładnie na krzesełko za nim. Nan-ku w milczeniu wpatrywał się w wodę, gdzie jeszcze przed chwilą widać było ogromną płetwę grzbietową żaglicy.
   - Była spora - stwierdził Markus, odpinając uprząż, o którą opierało się wędkę, by odciążyć trochę ręce i kręgosłup. - Ręce mi drżą.
  - To z wysiłku.
  - Wiem. Chcesz piwa? - zapytał młody Weyland, schodząc pod pokład. - Ja się napiję, zasłużyłem. Wyobraź sobie, że dziadek zmusza mnie do pracy w tej swojej firmie. Wymyślił sobie, że mam nią zarządzać. Ja?! Przecież ja nie mam do tego... kwalifikacji, tak to się chyba nazywa. Musiałem zmienić kierunek studiów. - Podał przyjacielowi schłodzoną puszkę z napojem, mimo że nie uzyskał odpowiedzi.
  - Wiesz, że szczury po nich sikają? - zapytał Nan-ku z wyjątkową powagą.
Markus zdębiał.
  - Po czym? - zapytał, kompletnie nie mając pojęcia, o czym mówi jego przyjaciel.
  - Po puszkach.
Markus roześmiał się na cały głos.
  - Potrafisz mnie rozwalić tymi swoimi nowinkami. Mogą się nawet na nie spuszczać, mam to gdzieś. - Usiadł obok przyjaciela i wystawił twarz do słońca. Siedzieli, milcząc. Markus po nowince, którą poczęstował go jego yautjański przyjaciel, stracił ochotę na rozmowę, usadowił się wygodniej na leżaku, upił łyk piwa, by udowodnić, że nie przejmuje się moczem szczurów na puszce i przymknąwszy oczy, zasnął.
Obudził go dźwięk syreny, poderwał się na równe nogi, obok przepływał właśnie duży jacht, musiała odbywać się na nim jakaś impreza, bo muzyka grała bardzo głośno, a na pokładzie było pełno tańczących, śmiejących się i rozmawiających ludzi.
  - Hej! - krzyczeli do niego pasażerowie statku. - Zapraszamy na imprezę! - Wymachiwali rękami, wyglądało, że są już nieźle wstawieni.
Markus rozejrzał się po pokładzie, nigdzie nie było Nan-ku.
  - Chodź do nas - krzyknęła jedna z dziewczyn i zdjąwszy stanik, rzuciła nim w Markusa. Stojące obok niej młode kobiety, poszły w jej ślady. Na przystojnego chłopaka posypał się stanikowy deszcz. Markus począł już rozważać, jak wspiąć się na wysoką burtę jachtu.
  - Nawet o tym nie myśl - usłyszał obok siebie głos Nan-ku. - Każ im płynąć dalej.
Markus ze smutkiem przyglądał się okrągłym piersiom o różnych odcieniach opalenizny, ale odkrzyknął, żeby płynęli dalej. Gdy jacht się oddalał przeczytał jeszcze jego nazwę "Midwey".
  - Słyszałem o tym statku, za grosze możesz kupić bilet i imprezować bez zobowiązań przez pięć dni rejsu. Właścicielem jest Hirotaro Yutani, mój dziadek nie cierpi jego matki, mówi, że to najgorsza żmija biznesu.
Gdy statek się oddalił, obok człowieka w elektrycznych rozbłyskach począł pojawiać się ponad dwumetrowy kosmita. Markus zerknął na jego twarz, ukryta była pod maską.
 - Jest coś, co interesuje cię poza cyckami? - zapytał Nan-ku, zdejmując ją.
 - Tak, ale cycki są fajne. Wiedziałbyś, gdybyś porzucił swój celibat.
 - Może porzuciłem  - odparł Yautjańczyk i usiadł za sterem.


     Wydarzenia na niewielkim jachcie Markusa obserwował przez lornetkę Hirotaro Yutani, mężczyzna dobiegał już trzydziestki, ale interesowały go tylko kobiety i dobra zabawa. Gdy obok człowieka pojawiła się druga postać, Hirotaro odstawił lornetkę, wypił swojego drinka do końca, a potem zwymiotował do wody, przechylając się przez burtę.


      Był środek nocy, Markus i Nan-ku dopływali właśnie do wyspy, na której mieszkał Yautjańczyk. Spędzili ze sobą cały dzień, mieli wiele wspólnych tematów i czas mijał im szybko. Marcus sterował łodzią, wprawnie prowadząc ją wzdłuż rafy znajdującej się wokół wyspy; by przycumować musieli opłynąć niewielki cypel i wpłynąć do zatoczki. Gdy wypłynęli zza przylądka, ujrzeli ten sam jacht, co w południe, cumował w pobliżu wyspy.
  - Nie wierzę - przemówił Nan-ku, wpatrując się w czerń nocy. Markus próbował dojrzeć to, co przyjaciel, ale miał znacznie gorszy wzrok.
  - Może tylko zacumowali?
 - I zleźli na ląd. Nie widzisz pontonów przy molu? - Markus wytężył wzrok. Faktycznie, dwa pontony z silnikami bujały się lekko na falach.
  - Mam nadzieję, że zamknąłeś drzwi, jak cię prosiłem?  - W głosie Nan-ku słychać było nadzieję.
  - Nie pamiętam. Przepraszam! Poganiałeś mnie, nie wiem, czy zamknąłem drzwi. Nan-ku?... - Markus próbował się tłumaczyć, ale widział, że przyjaciel jest zły.
  - Przybijaj szybciej! Pauk! Ojciec mnie zabije. - Nan-ku nie czekał, aż Markus opuści kotwicę, wyskoczył z łodzi i wpław dopłynął do brzegu. Młody Weylad mógł tylko patrzeć, jak jego przyjaciel, wychodzi na ląd i biegnie w kierunku domu. Markus miał wyrzuty sumienia, nie chciał się przyznać, ale był pewien, że zostawił drzwi otwarte, a miał tylko pociągnąć za klamkę, resztę zrobiłby komputer. Jasnowłosy chłopak zabezpieczył łódź i pognał śladem przyjaciela. Odgłosy, które docierały aż tutaj, nie wróżyły niczego dobrego. Markus zatrzymał się dopiero, gdy zza zakrętu wyłonił się oświetlony jak choinka dom Nan-ku.
 - Kurwa - zaklął chłopak. Coś szarpnęło go mocno i pociągnęło w krzaki.
 - Czy Ziemianie nie mają poszanowania dla cudzej własności? - zapytał go Nan-ku, wyglądając zza zarośli i przyglądając się ludziom plączącym się wokół domu.
  - Jeśli są w takim stanie jak oni, to nie szanują niczego ani nikogo.
  - Wiesz, co będzie, jeśli mój ojciec się o tym dowie?
  - Nie i chyba nie chcę wiedzieć.
Nan-ku spojrzał na przyjaciela.
  - Nie chcesz - potwierdził. - Muszę się ich jakoś pozbyć.
  - Co? Ty? Lepiej ja tam pójdę i poszukam Hirotaro. Spróbuję go przekonać, żeby popłynęli gdzie indziej. - Markus pewnym krokiem wyszedł na otwarty teren i wmieszał się między ludzi. Nan-ku usiadł pod drzewem, naciągnął mokry kaptur na głowę i czekał, miał nadzieję, że przyjaciel szybko wróci. Ale Markus nie wracał, Nan-ku znał jego zamiłowanie do zabawy, alkoholu i kobiet, zaczął się więc obawiać, że któraś z podchmielonych panien skutecznie zawróciła mu w głowie. Wściekły podniósł się z miejsca, nie mógł tu przecież tak siedzieć, postanowił dostać się na "Midwey" i zmusić jej kapitana, by użył sygnału syreny do oznajmienia wszystkim, że odpływa. Plan wydawał się dobry. Idąc ścieżką  przez rzadki las porastający skalną wyspę, trafił na grupkę roześmianych ludzi. Trzy dziewczęta i jeden młody mężczyzna ledwo trzymali się na nogach, gdy zobaczyli wysoką postać ubraną w dżinsy i bluzę z kapturem uznali, że to ktoś z ich statku.
  - Hej! Rosły chłopcze! - zawołała jedna z dziewczyn. - Masz może ogień.
Nan-ku nawet się nie zatrzymał, wyminął grupkę i poszedł dalej.
  - Głuchy jesteś! - krzyknął za nim mężczyzna. - Panna zapytała, czy masz ogień. Kultura wymagałby odpowiedzieć damie.
Nan-ku zatrzymał się, poszedłby dalej, gdyby człowiek nie wspomniał o kulturze.
  - Ej, wielkoludzie, nie bądź taki, nie mamy czym odpalić skręta - prosiła go ta sama dziewczyna.
Yautjańczyk zdjął maskę i przetarł oczy, nie czuł się dobrze, od jakiegoś czasu bolała go głowa.
  - Zostaw tego sztywniaka - zniechęcał ją mężczyzna. Młoda kobieta podeszła do stojącego do nich tyłem Yautjańczyka i położyła mu dłoń na plecach.
  - Chodź, zabawimy się, chyba lubisz dobrą zabawę.
  - O tak, bardzo lubimy dobrą zabawę, ale trochę inną niż wy - odparł Yautja.

      Nan-ku ocknął się w swoim pokoju, leżał na wznak na plecach, było całkiem ciemno. Spojrzał na zegarek, elektronicznie wyświetlane cyferki wskazywały dziesiątą. Rano czy wieczór, tego nie potrafił określić. Dotknął panela, na którym pojawiły się zaraz informacje dotyczące daty, godziny oraz pogody na zewnątrz. Było rano, więc czemu jest tak ciemno? Chłopak podszedł do okna i otworzył je bez problemu. Wyciągnął dłoń przed siebie, namacał metalowy ekran osłaniający. Ktoś uruchomił system antywłamaniowy, uniemożliwiał on wejście lub wyjście nieproszonych gości. Zabezpieczenie mógł aktywować tylko on lub jego ojciec. Młody Yautjańczyk wpisał polecenie i w każdym pomieszczeniu otworzyły się rolety zabezpieczające nie tylko okna, lecz drzwi również. Ekrany wykonane z lekkiego nieznanego na ziemi metalu były nie do sforsowania, po opuszczeniu ich, dom zamieniał się w istną fortecę.
Dzienne światło wypełniło pokój, w domu panowała kompletna cisza. Nan-ku potarł dłońmi skronie, głowa dziwnie go bolała, przez co nie bardzo mógł dojść do siebie. Usiadł na łóżku i wtedy spostrzegł, że na rękach i ubraniu ma dziwne brunatne plamy.
    - Co to jest? - burknął. Miał już pewne podejrzenie, ale nie chciał dopuścić tej myśli do siebie.
Przechylił głowę do tyłu, aż coś chrupnęło mu w karku. Światło raziło w oczy. Wstał, podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł na korytarz. Tam spostrzegł, że ściany i podłoga umorusane były tymi samymi plamami co jego ubranie. Pomału, krok po kroku, schodził po schodach, wszędzie bajzel, puszki po piwie, prezerwatywy, ludzka dłoń.
   - Co jest? - wyrwało mu się z gardła. - Jaja sobie ze mnie robicie!?
Podniósł ją, lecz po chwili odrzucił z obrzydzeniem, była prawdziwa. Jego serce przyśpieszyło, wyjrzał zza muru i schował się z powrotem. Odetchnął głęboko i wyszedł. W holu, kuchni, łazience i w salonie, wszędzie leżały zmasakrowane ludzkie ciała. Wyglądało to tak jakby do zamkniętego pomieszczenia pełnego ludzi ktoś wrzucił granat.
Zrobiło mu się słabo. Wnętrzności walały się po podłodze, a większość ciał nie miało głów. Nan-ku wszedł do salonu i zrozumiał, dlaczego tak było. Na stole równo poukładane leżały ludzkie czaszki. Zbroczone krwią, z resztkami włosów i tego co w środku, stanowiły budulec makabrycznego ołtarzyka.
Yautjańczyk podszedł do drzwi prowadzących na taras i otworzył je na całą szerokość, smród jaki panował wewnątrz sprawił, iż zabrakło mu tchu. Oddychał szybko, nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. To jakiś koszmar, sen szaleńca. A może tylko głupi dowcip Markusa? Pomyślał z nadzieją. Wtem usłyszał ciche szuranie, podążył za odgłosem i w kącie za fotelem odnalazł ukrytego przyjaciela. Ten na jego widok dostał jakiegoś ataku: trząsł się, stukał głową w ścianę i bełkotał nieprzytomnie.
   - Markus, nie bój się, to ja... Nan-ku - próbował uspokoić przyjaciela pewny tego, że go nie poznał. - Już dobrze możesz wyjść, jesteś bezpieczny. - Wyciągnął dłoń w kierunku człowieka i dotknął go delikatnie. Ten jak oparzony, począł krzyczeć, kopać nogami i wymachiwać rękami. Nan-ku złapał go za koszulę, poderwał do góry i spoliczkował go. Markus natychmiast się uspokoił, zamrugał dwa razy i skupił się na twarzy przyjaciela.
   - Markus, co tu się stało, do cholery? - zapytał Yautjańczyk, starając się zachować spokój na widok posikanych spodni przyjaciela.
   - Wszyscy nie żyją - stwierdził bełkotliwie Markus.
   - To widzę, pauk. Ale jak to się stało? Kto ich tak zaszlachtował? Markus, skup się! - Kolejny policzek przywrócił odpływającą świadomość chłopaka.
   - T...to, t... to - bełkotał.
Następny cios przyszedł, z drugiej strony.
   - C'jit, wyduś to wreszcie z siebie! - Nan-ku trzepał chłopakiem energicznie, któremu od tego głowa bujała się na boki, jakby była umieszczona na sprężynie.
   - Ja pierdole, Markus, kto ich zabił?
   - Ty, ty, ty! - wrzeszczał blondyn.
   - Co ty, ty, ty?! - wrzeszczał Nan-ku.
   - Ty ich zabiłeś! Wszystkich! Jednego po drugim, nie mieli żadnych szans, nie mieli jak uciec! Ty ich zabiłeś! Czym ty, kurwa, jesteś? - Rozpłakał się na dobre Markus.

Nan-ku nie mógł uwierzyć w słowa przyjaciela, on miałby to zrobić? On miałby zabić tych wszystkich ludzi? Ale czemu? Nie, to niemożliwe. Niczego nie pamiętał.
    - Zaczęło się od tego - kontynuował Markus, pociągając nosem -że wysadziłeś ich jacht, ogień był taki wielki. Staliśmy na zewnątrz i patrzyliśmy na niego. Pomyślałem sobie, że to nie mogłeś zrobić ty, że... A potem w naszą stronę po ziemi poturlała się, jak piłka, ludzka głowa, potem jeszcze jedna i jeszcze jedna. Wszyscy stali w milczeniu i przyglądali się im jakby nie docierało do nich, że są prawdziwe. Potem ty wyszedłeś z lasu, w dłoniach niosłeś jeszcze jedną głowę, jakaś laska krzyknęła imię "Monika", chyba znała tę dziewczynę, a ty rzuciłeś głowę w  jej stronę, a potem... - Rozpłakał się. - Potem podszedłeś do najbliżej stojącej osoby i oderwałeś jej głowę, jakbyś zrywał jakiś owoc. - Markus zamilkł, pociągał tylko nosem i cicho płakał. Nan-ku czuł się jakby płynął, jakby nie miał władzy nad ciałem, jakby jego mózg i oczy same unosiły się nad ziemią, z trudem przełykał ślinę.
    Pomógł przyjacielowi wstać, a potem zaprowadził go na jego łódź. Na niej też były ślady walki, widać ktoś chciał z niej skorzystać. Nan-ku bał się, że jeżeli zostaną razem chociaż chwilę dłużej, może znowu dostać szału i zabić Markusa. Przyglądał się odpływającemu przyjacielowi, przez myśl przeszło mu, że nie powinien go wypuścić, że ten człowiek powinien podzielić los pozostałych. Odepchnął od siebie wizję szlachtowanego Markusa i poszedł przyjrzeć się zatopionym pontonom i wrakowi Midwey, wiedział, że nikt nie miał szans się stąd wydostać.



------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ze słownika brzydkich wyrazów Yautja
- Pauk - kurwa
- Pauk'de - pieprzyć, pieprzę cię
- Cji't - cholera, niech cię szlak
- H'chak - litość, litości

poniedziałek, 18 marca 2013

4. Ziemia

     Mogli przemierzać cały kosmos, mogli zamieszkać na którejkolwiek z planet o podobnym składzie chemicznym atmosfery, co ich rodzinna planeta lub po prostu dryfować po bezkresie Wszechświata, ale wybrali tę małą, zieloną planetę zamieszkałą przez jeden z niebezpieczniejszych i inteligentniejszych gatunków. Wybrali ją na swój dom, a w zasadzie on ją wybrał, bo chłopiec był wówczas zbyt mały, by podejmować jakiekolwiek decyzje. Za każdym razem, gdy opuszczali tę planetę i z powrotem na nią wracali, mieli świadomość, że mogą zostać wykryci i zestrzeleni. Zamieszkali na niewielkiej wyspie pośrodku oceanu, która wchodziła w skład słabo zaludnionego archipelagu, żył na niej pewien człowiek, musiał być ekscentrykiem albo szaleńcem skoro zdecydował się osiedlić w takim miejscu. Zbudował tu dom, w połowie wykuty w skale i ukryty przed wzrokiem świata, idealny dla przybyszów. Nan-ku nie był świadomy tego, co stało się z pierwszym właścicielem ich domu i nigdy się nad tym nie zastanawiał, dla niego było jasne, że miejsce, w którym żyje, należy do niego i jego ojca, i że tak będzie zawsze. Ojciec nie był wylewny, wychowywał go twardą ręką, a wiedzę przekazywał bez zbędnych ekscytacji i opisów, tylko fakty. Nan-ku przez wiele lat żył odizolowany od własnego gatunku i tego, który był na tej planecie, ale był zdolnym chłopcem i chociaż zdarzało mu się o tym nie pamiętać, to czasami korzystając z wiedzy zawartej w komputerach ojca, potrafił naprawić jakieś stare radio znalezione w piwnicy albo podłączyć telewizor, który od śmierci poprzedniego właściciela, stał nie używany na półce. Ojciec nie był zadowolony z jego zainteresowania ludźmi i ich techniką, uważał ich za gatunek podrzędny, gorszy, niegodny  takiego zainteresowania. Mogli być zwierzyną, ale nigdy partnerem. Dla Nan-ku ta rasa była fascynująca i do tego osiągalna. Nie lubił gdy ojciec wyrażał się o nich z drwiną w głosie. Niestety miał całkowity zakaz kontaktu z nimi i ściśle go przestrzegał, aż do pewnej pamiętnej nocy...

      Sezon huraganów był w pełni, nie było dnia, żeby nad wyspą nie przetoczyła się jakaś burza. Fale zalewały przystań, która i tak była już w opłakanym stanie. Trzeba być idiotą, by wychodzić w taką pogodę w morze. Ale jak wiemy, świat pełen jest idiotów i teraz właśnie jeden z takich idiotów dryfował, kurczowo trzymając się swojej kamizelki ratunkowej. Fale znosiły go prosto na małą skalną wyspę, trwającą pośrodku oceanu jak krowia kupa na łące. Nieprzytomnego i podtopionego idiotę ocean wypluł na niewielką plażę.
    Ktoś zbliża się do niego ciężkim krokiem, deszcz spływa po jego długich włosach. Odwraca nieprzytomnego na plecy, przykłada głowę do jego piersi, nasłuchuje, czy żyje. Silne ręce dźwigają go do góry. Ponad dwumetrowa postać odwraca się i odchodzi, niosąc na ramieniu człowieka.
    - Nie bój się, nic ci nie zrobię.
Słowa wypowiedziane gardłem, które nie należy do człowieka brzmią obco i przerażająco. Nieprzytomny do tej pory chłopak, o opalonej skórze i jasnych włosach, powoli wraca do siebie. Otwiera oczy i widzi metalową maskę otoczoną czymś w rodzaju włosów.
   - Jak ja? Ty? Kto? - bełkocze.
   - Znalazłem cię na plaży, byłeś nieprzytomny. Ja jestem Yautja, nazywam się Nan-ku.
   - Yautja? - chłopak przygląda się obcemu. - Ty znasz mój język?
   - Tak, moja mówić trochę twoja język. Moja widzieć, że mówić lepiej jak twoja.
   - Co?
Głupia mina człowieka tak rozbawiła olbrzyma, że parska gromkim śmiechem.
   - Wybacz, nie mogłem się powstrzymać, tak śmiesznie bełkotałeś - śmieje się Yautjańczyk, zdejmując maskę. Człowiek robi przerażoną minę, rozgląda się, jakby szukał pomocy.
   - Ty mnie uratowałeś? - szepcze.
   - Aha.
   - Wybacz, ja po prostu... Czy to jakiś kawał? Ty nie jesteś...
  - Człowiekiem? - kończy jego myśl olbrzym. - Czekaj, sprawdzę, czy nic się od ostatniego razu nie zmieniło - mówi obcy i obmacuje całe swoje ciało i włosy. - Nie, nadal jestem Yautja i to nie jest kawał.
   - Yautja?
   - Tak. Albo Obcy lub Kosmita, jak wolisz.
   - Poważnie jesteś Kosmitą? Znaczy z innej planety?
   - Nie, z tej. Tu się wychowałem.
Blondyn uważniej przygląda się swemu wybawcy i dochodzi do wniosku, że albo nieznajomy faktycznie jest kosmitą, albo ktoś mimo wszystko robi mu głupi kawał.

      Jako że huragan jeszcze przez parę dni przetaczał się nad wyspą, Nan-ku ukrył swego nowego przyjaciela przed ojcem, w starej nieużywanej bazie ornitologicznej i codziennie go odwiedzał. Człowiek, widząc niezwykłe zdolności, wzrost oraz siłę swego wybawiciela, pogodził się z faktem, że jego nowy kolega jest Kosmitą i obiecał mu zachować tajemnicę. A gdy burza się skończyła, przyrzekli sobie dozgonną przyjaźń.

     Od tamtej pory minęło już trochę czasu, człowiek i Yautja spotykali się prawie zawsze, gdy Nan-ku zostawał w domu sam. Jego ojciec często musiał opuszczać wyspę i planetę, udając się gdzieś  w jedynie sobie znanych sprawach, w które nie wtajemniczał syna. Gdy tylko Nan-ku zyskiwał pewność, że ojciec się oddalił, kontaktował się ze swym ziemskim przyjacielem i już po paru godzinach w przystani kotwiczył piękny jacht Markusa. Jasnowłosy chłopak miał bardzo bogatego dziadka i skrzętnie korzystał z jego hojności, kupując przyjacielowi mnóstwo prezentów; większość z nich Nan-ku uważał za zbędne, ale przyjmował jej bez szemrania. Yautjańczyk czasami szczerze żałował, że nie może się odwdzięczyć człowiekowi tym samym, ale Markus zapewniał go, że już sama przyjaźń z kosmitą jest dla niego wystarczającą nobilitacją. Nan-ku nie rozumiał tego słowa, ale uznał, że to musi być coś dobrego. Przez cały okres ich przyjaźni podarował człowiekowi tylko jeden przedmiot, dostał go od ojca, było to coś w rodzaju telefonu i służyło do komunikowania się z kimś, kto znajduje się na prawdę daleko. Markus był szczęśliwy, zwłaszcza wtedy, gdy Nan-ku dzwonił do niego gdzieś z odległej planety. Zdarzało im się siedzieć godzinami na plaży i rozmawiać, głównie to Markus mówił, a Nan-ku go słuchał, czasami wypływali jachtem Markusa w morze, czasami zwiedzali jakąś wyspę, zawsze ukrywając się przed ludźmi, to podobało się Markusowi najbardziej, niestety dla Yautjańczyka nie było to aż tak zabawne. Było tak do czasu, aż Nan-ku wpuścił człowieka do domu i dostrzegł cień zawodu na twarzy przyjaciela. Stare graty sprzed dwudziestu lat nie mogły wzbudzić zachwytu w młodzieńcu, który miał w domu najnowsze działa techniki. Do yautjańskiej części domu, ukrytej w skale, Nan-ku nie mógł zabrać człowieka, chyba nie potrafiłby mu wytłumaczyć tych wszystkich ludzkich czaszek. Chcąc jednak poprawić przyjacielowi humor, zabrał go do hangaru, w którym znajdował się jego własny pojazd kosmiczny - szalupa, która miała go stąd zabrać, gdyby zostali odkryci. Markus był w niebo wzięty, zaraz wymusił na Yautjańczyku przejażdżkę.
     Lin-kar nie był głupi, widział, że jego syn zachowuje się czasami dziwnie, ale przymykał na to oko, do puki wszystko było w porządku, a chłopak robił, co mu kazano.

*
 - Wyczyść broń - rozkazał Lin-kar, schodząc z pokładu swojego statku wprost na betonową posadzkę w hangarze, który znajdował się pod ziemią obok domu, niegdyś parkował tu śmigłowiec byłego właściciela domu, Lin-kar ulepszył go trochę, dostosowując do własnych potrzeb.
Nan-ku burknął niezadowolony, jednak się nie odezwał. Też był zmęczony po wyprawie, ale rozkaz ojca zawsze był niepodważalny. Ziewając, wrócił na statek, pozbierał broń do skrzynki i udał się z nią do zbrojowni, która znajdowała się obok hangaru. Pomieszczenie było spore, a zgromadzona w nim wszelkiego rodzaju broń mogłaby wprawić w zachwyt niejednego ziemskiego kolekcjonera. Na przeciwko wejścia, na specjalnych stojakach, umieszczone były zbroje Łowców. Po prawej, na ścianie, wisiała różnorodna broń biała: od małych noży, poprzez maczety, miecze, dyski na włóczniach skończywszy. Na przeciwległej ścianie znajdowała się broń palna, rzadziej używana, jednak niezbędna w niektórych sytuacjach. Wybór był ogromny: naramienne działka plazmowe i laserowe, ręczna broń palna, miotacze ognia, samoprzyczepne miny, granaty, ładunki termonuklearne, a nawet przenośne działo laserowe, którym można było zestrzelić samolot bądź niewielkich rozmiarów statek kosmiczny. Na środku zbrojowni stał duży kamienny stół, na którym leżała broń przeznaczona do naprawy lub czyszczenia. Na nim właśnie Nan-ku rozłożył zabrany ze statku ekwipunek swój i ojca. Potem poszedł zapalić światło. On, w odróżnieniu od innych Yautja, nie chodził prawie cały czas w masce, miał świetny wzrok. Jego oczy reagowały na wszystkie widma światła, a nie tylko podczerwone.
                Po dokładnym obejrzeniu broni chłopak stwierdził, że nie trzeba jej ostrzyć, wystarczy porządne czyszczenie. Uporał się z tym szybko. Wychodząc ze zbrojowni starannie zamknął drzwi, sprawdził też, czy wszystkie wyjścia są zamknięte. Przechodząc obok ojcowego statku, dostrzegł jakiś ruch, zatrzymał się.
- Kici, kici - zawołał, sądząc, że to kot, którego dostał od Markusa. Zwierzę jednak nie zareagowało na jego nawoływania. - Jak sobie chcesz, ja idę coś zjeść, a ty siedź tu głodny.
W drodze do kuchni Nan-ku zajrzał do gabinetu ojca, by oznajmić mu, że skończył zadaną pracę. Potem poszedł po świeże owoce, zapomniał tylko o jednym, że kiedy nie ma ich w domu, to "zaprzyjaźniony" z ojcem człowiek nie przywozi im prowiantu, więc nie było owoców, musiał zadowolić się suchym prowiantem. Zmęczony poszedł do swojego pokoju. 
  
      Lin-kar był zadowolony, polowanie udało się, przywieźli mnóstwo trofeów, gdyby tylko Nan-ku bardziej się przykładał. Jego zdobycze były bardziej dziełem przypadku niż zaplanowanej akcji. Życie na Ziemi sprawiło, że młody Yautja nie czuł potrzeby kultywowania starych zwyczajów, brak współrówieśników powodował brak rywalizacji, a przyjaźń z Oomanem - o której Lin-kar wiedział, choć udawał, że tak nie jest - owocowała dziwnym zachowaniem i słownictwem. Nan-ku znał biegle kilka ziemskich języków, ale w domu musiał się posługiwać yautjańskim.
    - Może z czasem mu przejdzie – myślał Lin-kar. – Jest przecież jeszcze młody, a młodość musi się wyszumieć.
Z tej zadumy wyrwał Lin-kara migający na czerwono symbol Hma-mi-de, który oznaczał nieodebraną wiadomość. Lin-kar dotknął ekranu w miejscu migającego znaku, zaraz też pojawiła się znana mu twarz przyjaciela. Sahin-de przemówił.
”Witaj, Lin-karze, przyjacielu. Wiem, że jesteś zajęty, podróżując po Wszechświecie w poszukiwaniu godnej ofiary, ale chciałbym cię zaprosić na Ceremonię Przejścia do Młodej Krwi mojego syna. Mam nadzieję, że znajdziesz trochę czasu, uroczystość odbędzie się piętnastego dnia miesiąca gur. Do zobaczenia i niechaj Paya błogosławi ci na każdej wyprawie.”
Blask monitora zgasł, a Lin-kar pogrążył się we wspomnieniach. Tak dawno nie był na Yautjalu, nie mógł przecież zostawić chłopaka samego, a zabranie go tam nie wchodziło w grę. Wydarzenia z przeszłości wciąż paliły się żywym ogniem w pamięci niejednego Yautja. Wtedy udało się uniknąć katastrofy, ale ci, którzy w tamtym czasie pragnęli zmian i byli zbyt słabi, by cokolwiek osiągnąć, teraz po latach urośli w siłę. Należą do elit Yautjalu, są Honorowymi, a dwóch z nich należy nawet do Rady Starszych. Lin-kar nie wiedział, czy wciąż wierzą w to, o co wtedy walczyli, o mało nie wywołując wojny domowej. Wierzył, że on sam stanął po słusznej stronie, nie dopuścił się zdrady, jak twierdził jego brat – jeden z przywódców konspiracji.
   - Głupek, przez niego tu utknąłem i przez głupie wyrzuty sumienia. Gdybym wtedy zrobił to, co należało, a nie to, o co on mnie prosił, mieszkałbym sobie teraz na Yautjalu, miałbym kilka żon i mnóstwo dzieci. W imię czego tu utknąłem? W imię więzów krwi? A, niech cię, Ten-ku - warknął wściekły, po czym wstał od komputera i opuścił swój gabinet. Postanowił wybrać się na spacer.
    Słońce chyliło się już ku zachodowi sprawiając, że wszystkie cienie stały się dziwnie długie. Łowca szedł brzegiem morza i wpatrywał się w piasek, woda obmywała mu stopy. Przeniósł wzrok na ocean i skanował piękny widok zachodzącego słońca.
- Nie wiem, czym Nan-ku się tak zachwyca, na Yautjalu, to dopiero są zachody, a nie to co tu.

      Była już późna noc, gdy Lin-kar wracał do domu, w całym budynku panowała ciemność i tylko w pokoju należącym do Nan-ku świeciło się światło.
Ojciec nie poszedł sprawdzić, co robi jego syn, udał się do siebie na spoczynek. Obudził się jakieś dwie godziny później, coś strasznie się tłukło. Mężczyzna wstał i poszedł za odgłosem prosto do pokoju Nan-ku. Zapukał i wszedł, chłopak spojrzał na niego zimnym, wręcz wściekłym spojrzeniem. Ostatnimi czasy często mu się to zdarzało. Czasami Lin-kar miał wrażenie, że chłopak szczerze go nienawidzi.
   - Co ty robisz o tej porze? – zapytał surowym tonem.
   - Sprzątam. A, nie widać? – padła równie obojętna odpowiedź.
   - Ale jest pierwsza w nocy. Nie możesz robić tego w dzień?
   - Nie! – Tym razem dało się słyszeć złość w głosie młodego Yautjańczyka. – Idź spać, ja nie zasnę, dopóki nie posprzątam tego chlewu.
   - Już dawno mówiłem ci, żebyś to zrobił. Dobra, rób jak chcesz, tylko nie hałasuj za bardzo.
   - Jasne.

Drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem, młody Łowca spoglądał na nie jakby były przyczyną i obiektem jego największej nienawiści. Mocno zacisnął pięści, aż szpony wbiły mu się w wewnętrzną stronę dłoni, spoglądał przez chwilę na rany, a potem poszedł opłukać je w wodzie.
   – Cholerny rzeźnik – wycedził przez zęby. – Co za bajzel, nienawidzę tego miejsca.

sobota, 16 marca 2013

3. Olteran

      Drobinki  białego niczym śnieg piasku uniosły się w powietrze niesione nagłym podmuchem. Coś nienaturalnego sprawiało, że na tej bezkresnej pustyni kotłowały się, nie mogąc opaść na ziemię; wirując, zderzały się ze sobą. Wtem wprawiający je w ruch podmuch zniknął tak nagle, jak się pojawił i połyskujące okruchy opadły, odsłaniając pustynny krajobraz przed wysiadającym z kosmicznego pojazdu Yautjańczykiem w czerwonej zbroi. Gorąco owiało szczupłą, umięśnioną postać wojownika. Wszędzie roztaczał się pustynny krajobraz, a na horyzoncie majaczyły zarysy gór.
   - Naprawdę nie wiem, co ty chcesz tu robić? - wyraził wątpliwość towarzysz Czerwonego. - Tu niczego nie ma! - znacząco podkreślił swoją ostatnią wypowiedź.
     Zagadnięty milczał, ponuro przyglądając się otoczeniu. Nagle klasnął w dłonie, odwrócił się do towarzysza i, mlaskając, zapytał.
    - Pomożesz mi wyładować sprzęt?
   - Jak chcesz, ale ja myślę, że to głupi pomysł - zawołał za wchodzącym z powrotem do statku Czerwonym. Ten jak zwykle go nie słuchał.

Gadać do niego to jak rzucać kamieniami w Semprę*, pomyślał starszy i rozłożył bezradnie ręce.

     Wynoszenie kilku skrzynek zajęło im chwilę i nie było specjalnie meczącym zajęciem, a mimo to obaj mężczyźni zlani byli potem.
   - Mam nadzieję, że w którejś z tych skrzyń masz zapas wody? - zapytał starszy.
  - Oczywiście - odparł młodszy i wrócił na statek. Po chwili wyszedł odziany tylko w przepaskę na biodrach i hełm w piaskowym kolorze, który pełnił też rolę maski tlenowej. Na plecach miał małą przenośną butlę, przez pierś przewiesił sobie skórzany pas, do którego przytwierdzona była składana włócznia, a przy pasie w specjalnym uchwycie znajdował się dysk.
- Tylko włócznia i dysk? - zmartwił się towarzysz. - Trochę mało, nie sądzisz?
- Nie - odparł dumnie Czerwony. - Wróć po mnie za cztery dni.
Statek uniósł się w powietrze, wzniecając tumany kurzu i pozostawiając samotnego Łowcę z jego sprzętem w cieniu wielkiej skały.

*

      Alarm czujnika począł niemiłosiernie głośno wyć. Sha-uni wyrwana ze snu spadła z łóżka.
   - C'jit - wysyczała.
Pędem pognała do sterowni, zapominając włożyć cokolwiek na siebie. Uruchomiła komputery i wpisała polecenie; na jednym z monitorów ukazała się trójwymiarowa mapa planety, oraz statek zbliżający się do jej powierzchni. Sha-uni obserwowała monitor, po około trzydziestu minutach statek odleciał, postanowiła to sprawdzić. Już była w grodzi oddzielającej wnętrze statku od wyjścia, gdy spostrzegła, że jest naga, a nagość i brak broni były tym, co odbierało wojownikowi powagę.
     Szybko się ubrała i jeszcze raz sprawdziła swoją pozycję do miejsca lądowania statku. Odległość nie była duża, pokona ją w dwie godziny. Nie chciała używać statku, by nie zdradzić swej obecności na planecie. Opuściła statek i uruchomiła kamuflaż. Biegiem ruszyła na północ.

      Tym czasem młody Łowca postanowił sprawdzić teren. Zawsze przygotowany i czujny tym razem był jakiś rozkojarzony. Rozejrzawszy się po okolicy, ruszył przed siebie. Za cel obrał sobie najwyższą wydmę znajdującą się na południe od skały. Po około czterdziestu pięciu minutach dotarł na jej szczyt. Słońce prażyło niemiłosiernie. Łowca ruszył krawędzią wydmy, jego wzrok przykuły dziwne wzory na ziemi. Ostrożnie zsunął się po sypkim zboczu i powolnym, chwiejnym krokiem poszedł w kierunku wzorów. Z bliska okazało się, że to podłużne wybrzuszenia na piasku. Czerwony wszedł na jedno z nich i zapadł się po pas. Stojąc, począł się zastanawiać nad tym, co tak naprawdę odkrył i czy wiąże się z tym jakieś niebezpieczeństwo.
Wyciągnął włócznię - nie zamierzał czekać na budowniczych tych tuneli, a jakoś wątpił, by były dziełem natury - rozłożył ją i wbił przed sobą, najmocniej jak mógł. Obiema dłońmi chwycił się jej i podciągnął, uwalniając nogi. Cały płaski teren przed nim usiany był tymi tunelami. Łowca zastanawiał się, co mogło je wydrążyć i jakie to COŚ musiało mieć rozmiary, skoro zapadł się tak głęboko. Stopami wyczuł nasilające się drżenie ziemi. Coś z niewiarygodną prędkością mknęło pod nią w jego kierunku. Yautjańczyk widział wyraźnie, jak tunel, którym COŚ mknęło, wybrzuszał się. Łowca rzucił się do biegu, nie zamierzał stać i czekać na rozwój sytuacji. Z włócznią w ręku wykonał daleki skok, lądując wbił grot włóczni aż po samą rękojeść. Pędząca pod powierzchnią istota zatrzymała się.
   - Najlepszą obroną jest atak - powiedział do siebie Wojownik.
Jego słowa jeszcze płynęły, gdy spod piasku wynurzyło się pięć wielkich robali o wrzecionowatych, podłużnych ciałach i niesamowitym zielonym kolorze. Nie miały oczu, ale i tak potrafiły dokładnie określić, gdzie znajdował się ich przeciwnik. Wyglądem przypominały dżdżownice, były tylko od nich znacznie większe.
Czerwony  wydobył swój dysk, rzucił nim w najbliższego robala i... nie trafił. Dysk minął cel o parę centymetrów, zatoczył łuk i przebił robala znajdującego się obok. W tym czasie Yautjańczyk zaatakował pierwszego włócznią, w biegu wbił ostrze w bok stworzenia i nie zatrzymując się, rozciął je na całej długości; z rany wylały się cuchnące wnętrzności. Istota nieświadoma tego, że to jej koniec, próbowała jeszcze atakować, ale rozprute mięśnie uniemożliwiały poruszanie. Nie zatrzymując się, Łowca złapał swój dysk.
 Jeszcze trzy, pomyślał i wyskoczywszy na wysokość pięciu metrów, spadł na grzbiet robala. Skóra stworzenia pokryta była śluzem, który ułatwiał mu poruszanie się i sprawił, że Czerwony ześlizgnął się i upadł na plecy. W tym momencie inny z robali zwalił się na niego. Łowca głośno stęknął, a ponieważ wciąż trzymał w ręku swój dysk, spróbował wbić go w stworzenie. Ręka zagłębiła się aż po łokieć, a zwierzę czując ból, zwinęło się w kłębek, wyrywając dysk z dłoni Czerwonego. Ranny robal wił się, bijąc ciałem w ziemię i wzbijając w powietrze tumany kurzu.
Łowca podniósł się i wyprostował, nie zabrał podręcznego komputera, więc nie mógł skorzystać ze skanera umieszczonego w hełmie. Postanowił zdać się na słuch, w ostatniej chwili odwrócił się i cisnął włócznią z całej siły. Broń z cichym gwizdem przeszyła powietrze, robala i utknęła daleko w wydmie. Teraz Yautjańczyk nie miał broni. Usłyszał szum przesypującego się piasku. Ostatni stwór najwyraźniej postanowił uciec, bo zakopał się w ziemi. Łowca odetchnął z ulgą i ruszył po swoją broń, wtem spod piasku wystrzelił ostatni, największy robal. Młody Yautjańczyk zamarł w bezruchu. No, to mam przerąbane, zdążył jeszcze pomyśleć, nim głowa robala eksplodowała niczym pękająca bańka mydlana, rozbryzgując się na około.

*

    Sha-uni biegła już od ponad godziny, gdy usłyszała przed sobą ryk. Ominęła skałę wystającą z piasku i ujrzała dziwną, jej zdaniem, scenę. Jakiś skąpo odziany Yautjańczyk walczył z wielkimi Dżdżylami. Dziewczyna przyglądała się temu przez chwilę i doszła do wniosku, że gdzieś już widziała ten styl walki. Nie mogła sobie jednak przypomnieć gdzie? Szala zwycięstwa przechylała się raz na stronę Łowcy, to znowu na stronę Dżdżyli, choć wiadomo było, że robale nie mają żadnych szans. Co za głupek, pomyślała. Przecież wiadomo, że one są łagodne. Musiał je wystraszyć.
     Po pewnym czasie Łowca stracił całą broń, a z piasku za nim wynurzył się największy robal. Sha-uni zastanawiała się, co powinna zrobić, w końcu ratując życie innemu myśliwemu, okrywało się go hańbą. Mimo wątpliwości, wycelowała i wystrzeliła z naramiennego działka, pocisk rozwalił łeb Dżdżyla.
    - Wybacz, matko - szepnęła dziewczyna i wyszła z ukrycia. Gdy była bardzo blisko zdumionego Łowcy, wyłączyła kamuflaż. Nie patrząc na niego, przeszła obok. Po kolei podchodziła do każdego zwierzęcia i sprawdzała, czy jest martwe. Odkrywszy, że ten raniony dyskiem wciąż żyje, dobiła go i wyjęła broń z rany. Potem wydobyła włócznię, złożyła ją i ruszyła w kierunku Łowcy, który stał i obserwował ją przez cały czas.
   - Na Paya! - krzyknęła, czując, jak wzbiera w niej złość. - Co się tak gapisz, jakbyś w życiu nie widział kobiety! - dokończyła, ciskając mu jego własną broń pod nogi.
Nieznajomy nie zareagował, jakby wciąż nie docierało do niego to, co się przed chwilą wydarzyło.
   - Co tu robisz i czemu mordujesz te bezbronne stworzenia? - kontynuowała, lustrując uważnie szczupłą postać stojącego przed nią mężczyzny.
     - Bezbronne? - wydukał w końcu nieznajomy, a jego głos wyrażał szczere zdziwienie.
   - A tak, one są niegroźne - stwierdziła Sha-uni, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.
    - Zaatakowały mnie! - bronił się Yautjańczyk.
Dziewczyna prychnęła pogardliwie.
   - No to gratulacje, właśnie zabiłeś matkę z młodymi. Czujesz się teraz dumny ze swojego wyczynu? - Nie ustępowała.
   - Ale ja nie wiedziałem... - tłumaczył się nieudolnie ocalony przez nią wojownik.
   - Nie wiedziałeś?! To skąd tyś się urwał?!

Sha-uni poczęła teraz lepiej przyglądać się osobnikowi stojącemu przed nią. Wysoki i szczupły mężczyzna musiał być młody, bo jego ciało nie pokryło się jeszcze mnóstwem czarnych plamek, które świadczyły o wieku. Skurę miał zaskakująco jasną, bez żadnych przebarwień. Zbyt długie włosy, jak na jej gust, splecione były w gruby warkocz i sięgały do pasa. Ramiona Łowcy poznaczone były czymś, czego nigdy wcześniej nie widziała - dziwnymi rysunkami. Oprócz włóczni i dysku nie miał innej broni, nie miał też komputera ani zbroi, a jego maska nie nosiła znaku rodowego. To najbardziej zaskoczyło dziewczynę. Czyżby Zła Krew zapędziła się aż tak daleko?
  - Jestem Sha-uni - postanowiła się przedstawić. - Jestem...
  - Nie, to ja jestem... zauroczony - przerwał jej Łowca, który właśnie odzyskał swój dawny animusz.
  - O, naprawdę? A czym, jeśli można spytać?
  - Tobą - padła rzeczowa odpowiedź, a po niej nieznajomy pochylił się w kierunku dziewczyny.
Sha-uni nie zareagowała, nie bardzo wiedziała, co miał na myśli.
  - Jestem - postanowiła dokończyć to, co chciała powiedzieć - córką Mu-shena z Rady Starszych.
Łowca gwałtownie wyprostował się.
  - Twój ojciec jest Radnym? Więc co tu robisz? - zagadnął ją, robiąc krok w jej kierunku.
  - Czekam - odparła, dumnie unosząc głowę.
  - A, na co?
  - Nie twoja sprawa. - Odsunęła się nieznacznie. - Gdzie twój statek? - spytała jakby od niechcenia.
  - Wróci za cztery dni.
  - Skąd będziesz wiedział, kiedy miną? Tu nigdy nie zapada noc.
  - Co to jest? - Łowca wskazał ciemne chmury na horyzoncie.
Poirytowana faktem, że jej słowa nie wywołały na nim zamierzonego efektu, spojrzała w kierunku, który wskazywał. Oboje wpatrywali się przez chwilę w coraz większe kłębowisko chmur. W końcu mężczyzna krzyknął.
  - Burza piaskowa! Zmierza w naszą stronę! Cholera, tam są moje rzeczy!
 - To możesz już o nich zapomnieć. Szybko tędy! Tam jest mój statek! - powiedziała Sha-uni i ruszyła przodem, jej śladem podążył Czerwony.

     Biegli naprawdę szybko i już widzieli statek, gdy dopadła ich zawierucha. Pył przysłonił wszystko i Łowca stracił z oczu biegnącą przed nim Yautjankę.
  - Sha-uni! - krzyczał. - Gdzie jesteś! Ale ze mnie idiota, skończony głupek. Mam nauczkę na przyszłość, nigdy nie zostawiać komputera i zasilania. Sha-uni! Shaa-uunii! - darł się na cały głos, kiedy poczuł, że coś łapie go za rękę.
  - Czego się drzesz, chodź, poprowadzę cię.

       Statek dziewczyny był niedużych rozmiarów - akurat na samotne wyprawy. Znajdowała się tam sterownia z fotelem dla jednego pilota, jedna sypialnia, łaźnia oraz większe pomieszczenie, które służyło za kuchnię, jadalnię, zbrojownię i podręczny magazyn. Ładownie były pod spodem i można było się do nich dostać tylko z zewnątrz. Gdy tylko znaleźli się wewnątrz statku, grodź oddzielająca wejście uszczelniła się, a automatyczny system wyrównywania ciśnienia wypełnił pomieszczenie mieszaniną gazów z ich rodzimej planety. Sha-uni zdjęła maskę, zawartość jej butli tlenowej niebezpiecznie zbliżyła się do rezerwy. Za jej plecami rozległ się charakterystyczny syk odpinanych przewodów tlenowych.
   - Przytulnie tu - zaczął rozmowę Łowca. Jego głos niezniekształcany już przez maskę brzmiał bardzo przyjemnie.
  - Nie wysilaj się. To najgorszy statek, jaki był i dostał się akurat mnie. Możesz tu zostać, aż minie burza. Potem idź szukać swoich rzeczy - powiedziała, nie odwracając się w jego stronę.
  - Wyrzucasz mnie? - oburzył się mężczyzna. - A gdzie yautjańska solidarność? Poza tym sama powiedziałaś, że mogę zapomnieć o moim sprzęcie.
Sha-uni wzruszyła tylko ramionami, podeszła do szafki i wyjęła z niej zapasowe koce.
  - Masz - powiedziała, rzucając nimi w Łowcę i zauważywszy jego badawcze spojrzenie na swojej twarzy, dodała. - Co się tak gapisz? Wiem przecież, że jestem brzydka.
  - Co?! Nie. Ja tylko...
  - Och, daj spokój. Wszyscy się gapią. Nie mówią tego głośno, ale tak właśnie myślą. - Rozejrzała się po pomieszczeniu. - Możesz spać tutaj - dodała.
  - Tutaj? Gdzie?
  - Na podłodze - odparła i poszła do swojej sypialni.
W kajucie zdjęła zbroję, była zmęczona i wściekła. Doskonale zdawała sobie sprawę ze swej nieatrakcyjnej urody - zbyt duże oczy, za małe kły, wąskie biodra. - Nie dobra do rodzenia dzieci - orzekła kiedyś swatka. - Ciężko będzie wydać ją za mąż.
  - Ten gorąc mnie wykończy - szepnęła sama do siebie, starając się odsunąć przykre myśli. Później napisze raport i wyśle go ojcu, odpowiedź i tak zapewne nie przyjdzie. Nikt nie brał jej na poważnie - zwłaszcza on.
    Przeciągając się, stwierdziła, że musi wziąć kąpiel, piasek miała dosłownie wszędzie. Połyskliwe drobinki niczym brokat przywarły do jej ciała. Sha-uni przyglądała się im przez chwilę, po czym złapała sukienkę leżącą na łóżku i  poszła do łaźni. Otworzyła drzwi, gorąca para owiała jej twarz. Pod prysznicem stał golusieńki "Głupol", jak go nazywała w myślach. Gdyby Sha-uni była człowiekiem, zrobiłaby się czerwona jak burak, ale ponieważ była Yautjanką pozieleniała, lecz nie ze wstydu, tylko złości.
  - Pakuj się, ja już skończyłem - odezwał się Głupol i ruszył w jej kierunku, bezczelnie nie zasłaniając swej nagości.
Sha-uni poczęła powtarzać sobie w myślach - nie patrz w dół, nie patrz w dół, nie patrz w dół - spojrzała.
   - Pauk-de! - zaklęła cicho i, uśmiechając się sama do siebie, zrobiła mu miejsce, by mógł przejść. W chwili, gdy ją mijał, bezczelnie się uśmiechając, spojrzała mu w oczy. Były... szare. Pomyślała, że spektrometr w jej goglach się zepsuł, bo to przecież nie możliwe. Yautja nie miewają szarych oczu, ich tęczówki zawsze są żółte. Gogle musiały się zepsuć. 
Wychodząc spod prysznica, wcale nie czuła się lepiej. Na mokrą skórę założyła sukienkę i ubranie przykleiło się do jej ciała.
   - Co ci się stało? - zagadnął ją Głupol.
   - Nic - odparła i zamknęła się u siebie.
Po chwili wyszła z dumnie uniesioną głową.
  - Jak jesteś głodny, to tu masz przechowalnik żywności, a tu możesz sobie coś zagrzać lub ugotować. - Mówiąc to, pokazywała, gdzie się co znajduje.
  - Wiem to. Tłumaczysz mi jak jakiemuś Oomanowi.
Czerwony podszedł do dziewczyny, stanął za nią i pochylił się.
   - Wiesz, że ładnie pa... O, pauk - nie dokończył tego, co chciał powiedzieć, gdyż dostał zgiętym łokciem prosto w brzuch.
   - Czemu to zrobiłaś?! - odskoczył od niej jak oparzony.
   - Nie zbliżaj się tak do mnie!
   - Przecież nic nie zrobiłem.
   - Ale chciałeś.
   -Tak, wziąć sobie owoc Tai.
Sha-uni zmieszała się.
   - Przepraszam, myślałam, że chcesz..., że ty...
   - Że co ja?
   - Nic, nieważne.


     Dni mijały, a burza piaskowa nie ustawała. Czerwony zdążył już dość dobrze poznać Yautjankę imieniem Sha-uni. Wiedział, co lubi i co ją denerwuje. Zauważył, że gdy jest zmieszana nawija na palec jeden ze swoich włosów. Wyglądało to dość komicznie, ale jemu się podobało. Wiedział, że gdy się nad czymś zastanawia i nie może znaleźć rozwiązania, to dziwnie wykrzywia dolne kły. I choć tyle już wiedział o dziewczynie i ciągle z nią przebywał, to jednak wcale mu się nie poprawiało. Od początku serce szybciej biło mu na jej widok. Gdy nakryła go pod prysznicem - udawał twardego, a nogi miał miękkie jak z waty. Ledwo wyszedł wtedy z łazienki. Tej samej, sztucznie wywołanej, nocy, gdy poszli spać, każde do siebie, on leżał i nie mógł zasnąć. Czasomierz odmierzył i zasygnalizował, że połowa długiej yautjańskiej nocy minęła. Drzwi sypialni się otworzyły i wyszła z nich Sha-uni. Podeszła do przechowalnika i otworzyła go, w środku zapłonęło małe światełko, oświetlając jej nagą postać.
  - Ładny widok - zagadnął ją wtedy.
  - Co? - spytała.
  - Mówię, że ładny widok.
I wtedy chyba zrozumiała, o co mu chodzi, bo wydukała tylko "pić mi się chce" i uciekła do siebie, zostawiając otwarty przechowalnik.

     Uwięzieni na statku, wypełniali sobie godziny bezczynności, opowiadając o swoich wyprawach i grając w znane obojgu gry. Bardzo się do siebie zbliżyli. Sha-uni, która nigdy wcześniej nie myślała, że mogłaby być atrakcyjna dla jakiegoś mężczyzny, poczęła mieć nadzieję. Po nieszczęśliwym wypadku Głupola jej misja przestała ją kompletnie obchodzić, zaczęła się nawet przyłapywać na myślach o wspólnej przyszłości, dzieciach, domu. On wciąż ją zaskakiwał. Był inny niż wszyscy. Czasami usta nie zamykały mu się przez kilka godzin. Znał różne dziwne legendy o starożytnych bohaterach, o których ona nigdy nie słyszała, i chętnie je opowiadał, obrazując wszystko gestami rąk i mimiką twarzy. Było w nim jednak też coś dziwnego, coś, co nie dawało jej spokoju. Już drugiej nocy po przebudzeniu usłyszała nieustające kroki. Nie kryjąc się, wyszła z kajuty. Młody Łowca, niczym dzikie zwierzę zamknięte w klatce, chodził tam i z powrotem z zaciętym wyrazem twarzy. Nie od razu spostrzegł, że go obserwuje, ale kiedy się zorientował, że nie jest sam, spojrzał na nią takim zimnym spojrzeniem, że aż się zlękła.
   - Nie mogę spać - powiedział.
   - Gardło cię boli? Masz dziwny głos - spytała wtedy. Na co on pokiwał tylko głową, odchrząknął, uśmiechnął się, a raczej wykrzywił w czymś, co miało przypominać uśmiech i powiedział, żeby się nie przejmowała i poszła spać.


     Ta bezczynność go dobijała.  Nocą zawsze był sobą - planował. Teraz wiedział już, na kogo czekała Sha-uni. Wiedział, że jeżeli powie jej prawdę, wszystko zniszczy. Wiedział, że jeżeli nie powie, to będzie mógł się cieszyć tą chwilą przynajmniej do przybycia towarzysza, a może i dłużej. Czas go naglił. Cel uświęcał środki, a "środek" spał spokojnie w pomieszczeniu obok. Kto nie ryzykuje, ten nic nie zyskuje. Prawdopodobieństo, że go odrzuci, było niewielkie. Wstał po cichu i poszedł do jej sypialni.
  - Śpisz? - wyszeptał, starając się, by jego głos brzmiał jak najbardziej łagodnie.
  - Nie...

    Automatyka na statku działa bez zarzutu. O wyznaczonej godzinie komputer włączał światła i stopniowo zwiększał ich natężenie, co imitować miało świt i wstające słońce. Sha-uni obudziła się, gdy światła płonęły pełnym blaskiem. Przeciągnęła się i przytuliła do ciepłego ciała leżącego obok mężczyzny. Było jej dobrze. Pomyślała o swoich przyjaciółkach na Yautjalu i o tym, jakie będą miały miny, gdy zobaczą jej wybranka - nosiciela najlepszych genów. Pobieleją z zazdrości, pomyślała i zachichotała. To obudziło śpiącego. Jego powieki rozchyliły się na chwilę, by zamknąć się zaraz z powrotem.  Natychmiast jednak rozwarły się znowu, a na twarzy Łowcy obmalowało się szczere zdziwienie. Momentalnie zesztywniał też cały, jakby to miało uczynić go niewidzialnym.
   - Coś się stało? - spytała Sha-uni, widząc jego dziwną reakcję.
  - Co ty robisz? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Dziewczyna roześmiała się, zdawszy sobie sprawę z tego, jak bardzo zmieszany całą sytuacją jest młody Łowca.
  - Nic - odparła, siadając i owijając się cienkim materiałem, pod którym sypiała. 
Mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu i zatrzymał wzrok na rozbawionej twarzy Sha-uni.
  - My... coś ten? - zapytał niepewnie.
  - Nie pamiętasz?! - Oburzyła się. - Ale z ciebie Głupol.

     Leżeli przytuleni i wpatrywali się w sufit, gdy Czerwony zagadnął.
  - Sha-uni? Co byś zrobiła, gdyby się okazało, że to ja jestem tym, na którego czekałaś?
  - No, na pewno nim jesteś - odparła dziewczyna i ułożyła się wygodniej na wąskiej koi.
  - Nie o to mi chodzi. Gdybym to ja był tym tajemniczym Łowcą, na którego polujesz ty i twoi bracia?
  - Co? Ty? Nie rozśmieszaj mnie, ty nie mógłbyś nim być.
  - Nie! A to dlaczego? - oburzył się Czerwony.
  - Bo ty jesteś dobry i czuły. A co to w ogóle za pomysły? - śmiała się Sha-uni.
 On milczał przez chwilę, po czym znowu zapytał.
  - Powiedz mi, proszę, co ty w ogóle do mnie czujesz?
Sha-uni spojrzała na niego zaskoczona. Takie pytanie w ustach Yautja? Oni przecież nigdy nie rozmawiają o swoich uczuciach, a publiczne okazywanie ich to oznaka słabości. Nawet w małżeństwie nie rozmawia się o tych sprawach.
To oczywiste, że żona kocha swego męża, a on kocha ją, nawet jeśli nigdy sobie tego nie wyznali. Dlaczego więc on pyta ją o uczucia. Czy to co między nimi zaszło, nie jest ich dostatecznym dowodem? Dziwiła się, ale nic nie odpowiedziała.


       W końcu, gdy siedemnastego dnia szum na zewnątrz ustał, oboje żałowali, że to już koniec. Sha-uni odsłoniła ekrany chroniące okna i oboje zauważyli, że faktycznie burza ustała, a na zewnątrz panują nieprzeniknione ciemności.
   - Dlaczego jest ciemno? - z lękiem w głosie zastanawiała się dziewczyna.
  - Może nas zasypało. Zostań tu, sprawdzę to - powiedział Łowca i wyszedł, po chwili wrócił. - Jest noc - oświadczył. - Kompletnie ciemno, a podobno "tu zawsze jest dzień" - zacytował jej własne słowa, idealnie naśladując przy tym jej głos.
   - Przecież słońce nie mogło tak po prostu zniknąć? - nie dowierzała jego słowom.
   - No nie, zwłaszcza że tu są dwa słońca. Może to tylko zaćmienie.
   - Jeśli tak, to zaraz minie. Ale co mogłoby zasłonić dwie gwiazdy jednocześnie?
   - Nie wiem. Masz może w komputerze mapę tego układu słonecznego? Chciałbym coś sprawdzić.
  - Tak, mam. Poczekaj. - Sha-uni wpisała nazwę planety, a na ekranie pojawił się trójwymiarowy model układu wraz ze wszystkimi planetami, księżycami i ich orbitami.
   - Czy to aktualny układ planet? - zapytał Czerwony.
   - Nie, to tylko model, ale, jeśli chcesz, mogę go zaktualizować.
   - Zrób to.
Dziewczyna znowu wcisnęła parę znaków i model zaczął się poruszać, trwało to chwilę, bo wszystkie obiekty musiały przebyć swoją orbitę dokładnie tyle razy, ile w rzeczywistości od momentu ostatniej aktualizacji. Potem jednak ustawiły się wszystkie równo w jednym rzędzie i tak razem krążyły przez pewien czas.
   - A niech mnie - wyszeptał Czerwony. - Ale trafiliśmy. To rzadkie zjawisko. Może wyskoczymy na mały spacer pod gwiazdami?
  - Dobrze i poszukamy twoich rzeczy - ochoczo zgodziła się dziewczyna. Ona też miała dość tej ciasnoty.

Ubrali się, Sha-uni pożyczyła mu zasilanie, żeby mógł używać skanera w swojej masce i wyszli na zewnątrz. Było naprawdę ciemno. Nic, prócz gwiazd, nie oświetlało terenu, który się przed nimi rozciągał, a do tego panowała kompletna cisza, nie wiał nawet wiatr.
   - Dziwnie no nie? I trochę straaasznieee - Czerwony próbował przestraszyć i tak już zdenerwowaną Sha-uni.
   - No, aż ciarki przechodzą mi po plecach.
Szli w kierunku, z którego siedemnaście dni wcześniej przybyli i gdy oswoili się z dziwną atmosferą, to okazało się, że jest nawet przyjemnie.
Po około trzech godzinach marszu dotarli na miejsce. Sprzęt pozostawiony w skrzyniach, teraz walał się po ziemi.
- Nie, nie, nie. Poukręcam łapy temu, kto to zrobił! Sha-uni, rozejrzyj się, gdzieś tu musi być mój komunikator. Kurczę, tyle kasy na to wydałem, wszystko poszło się jeb...
   - Gdzie poszło? - spytała dziewczyna, nie rozumiejąc sensu jego słów.
   - Oj, nigdzie. Proszę, pomóż mi szukać, bo nie będę mógł się skontaktować z moim statkiem.
   - Naprawdę? I będziesz musiał tu zostać?- spytała z niestosowną w tej sytuacji nadzieją w głosie.
Czerwony z wyraźną złością przetrząsał resztki swego zniszczonego dobytku, natomiast Sha-uni stała i nasłuchiwała.
   - Ej - szepnęła. - Słyszysz to? Słyszysz te dziwne piski?
   - Co? Jakie piski, nic nie słyszę! - krzyczał coraz bardziej wściekły Łowca.
   - To przestań się wydzierać i posłuchaj.
Czerwony zatrzymał się i skupił.
   - Coś piszczy. Może to te dupki, które zniszczyły moje rzeczy. Jak ich dopadnę, to... - i w tym miejscu odbył się długi monolog o tym, co on by im zrobił, gdyby ich dopadł.
   - Skończyłeś już? - zapytała znużona już jego gadaniem Sha-uni. - To może włącz skaner i spójrz w kierunku tych wzgórz.
Czerwony zrobił, jak mu kazała. Na szczytach siedziały setki przypominających pterodaktyle istot. Kręciły się niecierpliwie i co chwilę któryś zrywał się do lotu, by zaraz z powrotem przysiąść na skale. Na najwyższym szczycie siedział największy z nich. Nagle zatrzepotał skrzydłami, wszystkie stworzenia jakby czekały tylko na ten znak, bo zerwały się do lotu.
   - Nie jest dobrze - rzekł Yautjańczyk. - Lecą prosto na nas, co robimy?
   - Strzelaj!
   - Nie mam z czego!
   - A niech cię! Masz mój dysk.

Walka rozgorzała na dobre, Sha-uni strzelała z działka plazmowego i dźgała stwory włócznią, a młody Łowca, stojąc za jej plecami, rzucał dwoma dyskami naraz. Po paru minutach mieli już sporą kupkę truchła u swych stóp, lecz napastliwych stworów wcale nie ubywało.
   - Są głodne i zrobią wszystko, by nas dopaść - krzyknął przez ramię Czerwony do stojącej za nim dziewczyny. Jego głos znowu brzmiał jak wyprany z emocji.
   - Mam pomysł! -odkrzyknęła Sha-uni i włączyła kamuflaż.
   - Sha-uni, nie! To nic nie da! - próbował ja zatrzymać.
Dziewczyna jednak go nie słuchała. Pobiegła w kierunku skał, na których siedział wielki osobnik. Część stworów podążyła za nią. Po chwili dał się słyszeć jej krzyk. Łowca rzucił się w tamtym kierunku ścigany przez napastników.
   - Sha-uni! - krzyknął, widząc dziewczynę osaczoną przez stwory. Wpadł pomiędzy nie i, z niewiarygodną szybkością zataczając krąg włócznią w powietrzu, pozbawił życia sporą część z nich. Ocalałe wycofały się.
   - Jesteś ranna? Pokarz - zapytał, ale w jego glosie nie dało się wyczuć troski.
   - Nie, to tylko zadrapanie. Jak... jak one mnie zobaczyły? Przecież miałam kamuflaż.
  - Używają echolokacji. Te dźwięki o wysokiej częstotliwości, które słyszeliśmy, to one je wydają. Dźwięki odbijają się od skał, ziemi, od nas i wracają do nich. W ten sposób tworzą sobie obraz świata, który je otacza.
   - Wiedziałeś?
   - Nie. Domyśliłem się, gdy zobaczyłem, że za tobą lecą.
   - Już po nas. Jest ich za dużo, nie damy rady ich wybić, a do statku za daleko. Umrzemy tu prawda? - powiedziała ze smutkiem w głosie. Chyba chciała, żeby zaprzeczył, żeby miał jakiś plan, ale on go nie miał.
   - Tak, Sha-uni. Umrzemy tu, razem. Masz ładunek termojądrowy? Nie dam im tej satysfakcji. A jeśli mamy ginąć, to zabierzemy ze sobą jak najwięcej tych zasrańców.
   - Tak, mam - odrzekła i poczuła jak żołądek podchodzi jej do gardła. Nie tak miała wyglądać ich wspólna przyszłość. - Powiesz mi chociaż, jak masz na imię? - spytała łamiącym się głosem.
   - Tak, nazywam się...
   - Kochaś!
   - Co? Jak? - zdziwiła się dziewczyna.
   - Kochaś, długo jeszcze będziesz tu tak obmacywał tę dziewczynę? Placki stygną - rozległ się głos nad nimi.
Sha-uni zaskoczona spojrzała w tamtą stronę, na skale stał nieznajomy Yautjańczyk. Był w pełni uzbrojony i wyglądał na takiego, co to niejedno już widział i przeżył. W ręku trzymał sporą wąską rurkę, która po przełamaniu i wstrząśnięciu świeciła fluorescencyjnym światłem. Rzucił ją w kierunku stworów, a te z piskiem uciekły.
   - Ścierwo nie lubi światła. Nie odzywałeś się, więc postanowiłem cię poszukać. No chodźcie, szkoda czasu i świetlików. 

    Statek, którym podróżował ukochany Sha-uni, był znacznie większy i nowocześniejszy od jej pojazdu. Każde pomieszczenie miało tylko jedno przeznaczenie i dziewczyna nie zwiedziła wszystkich. Łowcy odwieźli ją do jej statku i pożegnali się.
   - Może odwiedziłbyś mnie czasem na Yautjalu. Wiesz, kiedy skończę tę misję? - zapytała z nadzieją w głosie.
   - Lepiej od razu wróć do domu. Nie ma sensu, żebyś tu dłużej siedziała.
   - Nie mogę.
   - On tu nie przyleci. - Próbował przekonać dziewczynę.
   - Skąd wiesz?
   - Po prostu wiem i już.
   - Ej? A może ty jesteś zazdrosny?
   - A powinienem?
   - Nie, bo ja...
   - No co?
   - Sam wiesz. - Uśmiechnęła się, odwróciła i pobiegła na swój okręt.


----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Tym, którzy pragną lepiej poznać klimat tej planety i to jak mogła wyglądać walka z jej mrocznymi mieszkańcami, polecam film PITCH BLACK. To z niego zaczerpnęłam pomysł planety, na której zawsze jest dzień.