sobota, 12 grudnia 2015

40. Powrót

Rozdział dedykuję wszystkim Anonimowym czytelnikom, którzy ze mną są, poganiają mnie i inspirują. Dziękuję za wasze komentarze i za to, że jesteście.  







     – Źle się stało – stwierdził Mu-shen, patrząc w posępne oblicze Rotha widoczne na trójwymiarowym ekranie.
– Młodym udało się uciec, zbiegli do lasu, a tam, jak wiesz, nie jest bezpiecznie. Zostali zamordowani, jeszcze nie wiemy przez kogo. – Relacja Rotha była chłodna i aż nazbyt spokojna jak na tragedię, o której mówił. Mu-shen nie był zadowolony, to komplikowało jego plan przekabacenia Has-mutha na swoją stronę. Pomimo tego, że został Przewodniczącym Rady miał świadomość, że tego osobnika lepiej mieć po swojej stronie. Teraz misterny plan spalił na panewce, dzieci Has-mutha nie żyły i nie było już mowy o zakrojonej na wielką skalę akcji ratunkowej, która miała zjednać zastępcę starego przewodniczącego.  Przy okazji Mu-shen planował załatwić parę starych porachunków, między innymi z Rothem.
– To niczego nie zmienia – kontynuował Roth. – Działamy według planu. Dziesiąta kolumna jest już w drodze powrotnej, ich przybycie z centrum galaktyki zbiegnie się w czasie z przejęciem przez nas wszystkich kolonii, a twoja głowa w tym, żeby opór był jak najmniejszy. Nie chcemy przecież mordować swoich.
– Jakoś wcześniej nie mieliście z tym problemu – odparł Mu-shen, nalewając sobie c’nijpu.
– Miałeś tyle nie pić – zganił go Roth.
– To jedyna rzecz, w której nie możesz mi rozkazywać – odparł Przewodniczący, ostentacyjnie sącząc alkohol. – Będę pił kiedy zechcę i ile zechcę. Zawsze wszystko robiłem pod twoje dyktando.
– Nie zawsze i nie wszystko – poprawił go Rachmistrz, w pamięci przywołując wszystkie wyskoki Mu-shena, wszystkie, o których wiedział.
– Dobrze, nie zawsze i nie wszystko, ale nawet żeniłem się z kobietami, które mi wyznaczyłeś. Całe moje życie jest pod twoje dyktando. –  Nalał sobie kolejny puchar.
– Byłeś i jesteś krnąbrny – odpowiedział Roth, po czym się rozłączył. Norha ciągłe robił coś wbrew planom, już jako bezdomny dzieciak, którego Roth schwytał po napadzie na cukiernika, wykazywał szereg cech, które należało wyplenić. Niestety z marnym skutkiem, nikt nie nauczył gówniarza korności, którą cechowały się dzieci Wojowników, wiec trudno było nad nim zapanować. Roth sapnął, podnosząc się z fotela, powinien był dbać o swoją kondycję, a zapuścił się jak zwierzę tuczne, co przecież w przypadku ich gatunku nie jest takie proste. Ale odpowiadał mu taki sposób życia, tu, w stolicy Styksu, liczyły się prawdziwe umiejętności i koneksje, a nie wygląd i trofea, tu nie rządziły kobiety. Roth poprawił długi zdobiony haftem płaszcz, który opinał jego przysadzistą sylwetkę i, opuściwszy swoje biuro, udał się do domu nieoficjalnego, bo nieuznawanego przez Yautjal, przywódcy Wyrzutków, Kreana. Starzec marniał podobno z każdym dniem i należało się liczyć, że może umrzeć w każdej chwili.

Magnetyczny pojazd Rotha zatrzymał się przed budynkiem przypominającym rakowatą narośl gniazda Sempr na nieskazitelnej Yautjańskiej ziemi. Ochroniarz i kierowca Rotha wysiadł pierwszy i czujnie rozejrzał się po okolicy, a stwierdziwszy, że jest bezpiecznie, dał znak swemu pracodawcy, że i on może wysiąść. Wygramoliwszy się z pojazdu, Roth prychnął z obrzydzeniem i otrzepał się, jakby strącał coś z ramienia, nie przepadał za Semprami, te robale wymagały sporo zachodu i wysiłku, a on od jakiegoś czasu stronił od tego drugiego. Mimo obrzydzenia zebrał się w sobie i przekroczył próg domostwa ekscentrycznego Yautjańczyka. Od elewacji zewnętrznej po wykończenie wnętrz wszystko przypominało dzieło Sempr, Roth podejrzewał nawet, że było to prawdziwe gniazdo przetransportowane tu z jakiejś odległej planety. W progu przywitał go młody, szczupły mężczyzna, dokładnie taki, w jakich gustował Krean, o czym Roth doskonale wiedział.
– Jak twój pan? – zapytał młodego kastrata.
– Nie najlepiej, obawiamy się, że wkrótce umrze – odparł młodzieniec bez cienia żalu w głosie. 
No tak, pomyślał Roth, nikt nie będzie żałował starego wariata, nawet jego podopieczni, ciekawe co zrobią, gdy go zabraknie?
Młody Yautjańczyk poprowadził Rachmistrza krętym korytarzem prosto do sypialni Kreana, przed wejściem pozbawionym drzwi zatrzymał się i rzekł: – Mój pan nie wstaje już z łoża, jeśli zechce cię przyjąć to w sypialni. Zaczekaj tu, zapytam go.
Odszedł, pozostawiając Rotha samego. Rachmistrz odsunął się od ściany na środek korytarza, z sufitu zwieszały się imitacje Sempr robotnic, przyprawiając go o nieprzyjemnie uczucie, że jest obserwowany, w co nie wątpił, znając obsesję Kreana  na punkcie bezpieczeństwa. Młody mężczyzna powrócił po chwili.
– Mój pan cię przyjmie – wskazał przejście, Roth minął łukowaty portal zdobny w formy larwalne i przeszedł dalej. Sypialnia Kreana była połączeniem naturalnych obłych form gniazda i kanciastych ostrych kształtów nowoczesnych mebli, nie było tu mowy o synchronizacji i jednorodności. Roth bywał tu wielokrotnie, więc nie zdziwiła go ta dysharmonia. Przeszedł przez pomieszczenie, kierując się prosto do wielkiego łoża. Na różnokolorowych, centkowanych i pasiastych skórach spoczywał stary i chudy Yautjańczyk. Ruchem kościstej dłoni odprawił młodzieńca, w sypialni, poza Rothem, było kilku innych wojowników, żaden z nich nawet nie drgnął, wiedząc, że gest ten skierowany był do sługi przywódcy. Krean powiódł wyblakłym spojrzeniem po zgromadzonych, byli pośród nich starzy towarzysze i całkiem świeży nabytek, jak myślał o Rocie, który nie całkiem dobrowolnie do nich przystał, ale wygnańcem na swej planecie nie był. Roth był twórcą i poniekąd wykonawcą planu podmiany chłopaka ze starego rodu Shen. Członkowie tej rodziny trzymali w łapach największe stocznie budujące statki dla prywatnych odbiorców i armii Yautjalu. Ich agent, Mu-shen, a właściwie Norha, co prawda nie zarządzał fabrykami, ale miał dojście do odpowiednich osób i dojście to dobrze wykorzystał. Każdy okręt opuszczający stocznię  Shenów miał wgrane oprogramowanie szpiegujące i mógł być w razie potrzeby zdalnie sterowany z zewnątrz. Mieszkańcy Yautjalu byli wyjątkowo pewni siebie, a oni mieli dość degradacji społecznej.
Roth usiadł na niezbyt wygodnym taborecie, jedynym wolnym miejscu jakie zostało, sapał przy tym głośno, ostentacyjnie ukazując swoje niezadowolenie.
– Jak przygotowania? – zapytał słabym, drgającym głosem Krean.
– Statki są w pogotowiu – odparł ktoś ze zgromadzonych.
– Statki... – podchwycił Krean – bezzałogowe, puste skorupy.
– Na każdym jest załoga – kontynuował rozmówca starca, jakby czuł potrzebę wyjaśnienia sytuacji.
– Szkieletowa. To za mało, by pokonać siły Yautjalu, zwłaszcza jeśli przyjdzie nam walczyć wręcz.
– Prowadzimy nabór, ale obywateli mamy znacznie mniej...
– Obywateli?! Potrzebujemy wojowników, a nie obywateli.
– Ostatnimi czasy nasiliła się migracja członków Ety – wtrącił się Roth. – Nie są wyszkoleni, ale na mięso armatnie się nadadzą.
Krean warknął niezadowolony. – To miał nam zapewnić twój plan. Wydaliśmy sporo środków na fabrykę replikantów, a twoi ludzie zawiedli!
Roth głośno przełknął ślinę.
– Nie wszystko jest stracone. Prototyp żyje i może być dawcą, mój agent donosi, że jego twórca skontaktował się z nim i że mają się niedługo spotkać. Okręt jest wyposażony w niezbędną aparaturę, proces replikacji będzie można rozpocząć już na nim.
– Za późno, Roth, dziesiąta kolumna jest już w drodze, a nie wiemy, jakimi obecnie dysponują siłami. Obawiam się najgorszego, przestarzałej technologii i wynaturzonej załogi.
– Nie rozumiem – Roth pochylił się do przodu, jakby spodziewał się wyjaśnień.
– Wkrótce zrozumiesz – zbył go starzec. – Cała nasza nadzieja w Mu-shenie i w tym, że rozegra otrzymane karty właściwie. Obawiam się jednak o jego lojalność, z naszą pomocą osiągnął wiele, ale czy zechce się odpłacić? Roth, ty go znasz osobiście, co sądzisz?
– Nie nazwałbym tego osobistą znajomością...
– Nie wykręcaj się! Szkoliłeś go. Zresztą, jeśli masz chociaż cień wątpliwości co do jego współpracy... – Krean zawiesił głos.
– Nie, nie mam. Norha zrobi co konieczne. Chociaż podejrzewam, że będzie chciał ugrać też coś dla siebie. Ale w ostatecznym rozrachunku nie będzie miał wyjścia. Wie, że jego prawdziwa tożsamość może w każdej chwili wypłynąć na wierzch, straciłby wtedy wszystko, a on bardzo lubi swoje nowe życie.
Krean kichnął, rozsiewając naokoło ślinę. Zgromadzeni skrzywili się i tylko Roth wstał z miejsca, by podać starcowi ssak. Wcisnął go w usta Kreana, maszyna poczęła odsysać ślinę, wydając przy tym nie przyjemne dźwięki. Starzec miał problem z przełykaniem, jego śmierć była kwestią kilku tygodni lub miesięcy, ale równie dobrze mogła nastąpić w każdej chwili. Kto mógł go zastąpić? Z pewnością wielu miało na to chrapkę, i z pewnością wielu na to czekało, ale starzec uparcie trzymał się życia. Odessawszy płyn z ust Kreana, Roth zajął swoje wcześniejsze miejsce.
– Będziemy blefować z nadzieją, że zadufani w sobie wojownicy z Yautjalu ulegną gładkim słowom Mu-shena i nie podejmą walki, ale muszą uwierzyć, że jesteśmy zdolni do wszystkiego. Jeśli nie uda mu się przekonać całej Rady, a zwłaszcza przełożonego sił zbrojnych Hasmutha… – Roth zakasłał, Krean obdarzył go karcącym spojrzeniem i dalej kontynuował przerwany watek. – To możemy mieć regularną wojnę, a na to nie możemy sobie pozwolić, nie w obecnej sytuacji. Czasami myślę, że powinienem był zawrócić dziesiątą kolumnę, gdy był na to czas, ale z drugiej strony pilnowanie przejścia już dawno straciło sens. Wędrowcy się nie pojawili.
– A skoro o nich mowa – wtrącił się znowu Roth. – Zastanawiam się nad sensem przetrzymywania ich gasnącej populacji. Uważam, że do niczego już nam się nie przydadzą, kontrolujemy ich od pokoleń, ograniczamy narodziny, wyręczamy we wszystkim.
– Chcesz ich uwolnić? – zapytał jeden z wojowników. – Nie poradzą sobie sami.
– To zależy od sposobu, w jaki ich uwolnimy. Dzisiaj to my posiadamy technologię, a oni są już zaledwie cieniami tego, czym byli kiedyś.
– Nie zgadzam się! – starczy głos przerwał dyskusję. – Naszym obowiązkiem jest ich chronić, gdy cały Yautjal wyparł się prawdy, zaprzeczał ich istnieniu, a w końcu o nich zapomniał. My dbaliśmy o ich bezpieczeństwo.
– Ale utrzymanie ich populacji to koszty, na które nas nie stać i...
– Zamilcz. Powiedziałem nie. Czy oni się skarżą? Nie. Pogodzili się ze swoim losem już wieki temu, wystarczy tych spekulacji.


Gdzieś w kosmosie

Atmosfera była taka, że ciężko dało się wytrzymać. Sha-uni zamknęła się w zbrojowni, eksmitując tym samym Gavo do swojej kajuty bez drzwi. Szczerze mówiąc, naukowcowi wcale to nie przeszkadzało. Przeciwnie, będąc tak blisko Thei’de, czuł się panem sytuacji, ale czy mógł tak myśleć, skoro na statku zapanowało apogeum szaleństwa? Zawsze rozsądny starzec sam począł popadać w obłęd. Bezustannie pilnował pogrążonego w farmakologicznym śnie Thei’de. Chronił go nie przed nim samym, lecz przed wściekłą kobietą, która poczuła się zdradzona przez dwie najważniejsze obecnie w jej życiu osoby. W ciągu zaledwie dwóch dni, trzy razy próbowała zabić młodego łowcę. W końcu jednak uspokoiła się i pogodziła chyba z prawdą o swoim ukochanym.

 Jeszcze tylko dwa dni i będziemy na miejscu – myślał zmęczony naukowiec. – Dwa dni – odliczał, a z każdą chwilą głową ciążyła mu coraz bardziej i chociaż wzbraniał się jak mógł, w końcu sen zwyciężył. Jego powieki zamknęły się ukrywając żółte tęczówki.

Na Paya, jak on się spieszy. Od chwili gdy sygnał alarmu włączył się, biegnie jak opętany. Ten-ku kazał mu wszystko schować albo zniszczyć, by ukryć dowody. Ale... jak to zniszczyć? Lata pracy, setki godzin doświadczeń i zniszczyć?
Trzęsącymi się dłońmi umieszcza okrągły dysk we wnętrzu komputera – że też wcześniej nie pomyślał o zrobieniu kopii zapasowej na przenośnym dysku – głupiec z niego.
Gdzieś rozlega się odgłos wybuchu, cały budynek aż trzęsie się w posadach. Gavo wciska dysk zapełniony danymi do kieszeni szerokiej tuniki i wybiega z pomieszczenia. Po drodze wpada jeszcze do wylęgarni. Dziesiątki dwumetrowych inkubatorów wypełnione są dojrzewającymi replikantami małego Thei’de. Te osobniki miały przyjść  na świat w pełni rozwinięte. Miały być gotowe do użycia w zaledwie pół roku od momentu poczęcia. Tak niewiele pozostało czasu, nie zdoła ich ocalić, nawet gdyby zainicjował proces narodzin, replikanci mogliby nie przeżyć poza zbiornikiem.
Łzy napływają naukowcowi do oczu, tyle pracy na nic. Kolejny wybuch i seria strzałów z działek planowych zmuszają Gavo do ucieczki. Mężczyzna biegnie do drzwi i nagle zatrzymuje się. Nie, on tego nie zrobi. Niech się dzieje, co chce, on nie przyłoży do tego ręki, on tworzy życie, a nie odbiera. Spogląda na zwieńczenie kapsuły, niewielka fiolka z błękitną zawartością usunęłaby wszelkie ślady tego, co było wewnątrz. Wystarczy uruchomić proces destrukcji, automatyka dokona reszty – ciepłe, żywe ciała rozpuszczą się niczym lód w ciepły dzień.
Są coraz bliżej, walka na dole wrze. Gavo zamyka za sobą drzwi i zabezpiecza je kodem. Wylęgarnia  ma najgrubsze ściany i pancerne, podwójne drzwi, tak łatwo się tam nie dostaną. Teraz musi jeszcze zabrać chłopca, jeśli malec zginie, wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa.

Biegnie, co jakiś czas ślizgając się na gładkiej podłodze, jeszcze tylko zakręt, a potem schody w dół i zabierze stąd małego. Rozpędzony mężczyzna wypada zza ściany wprost na podest przed schodami, poniżej  widzi zwartych w śmiertelnym uścisku wojowników. Ten-ku walczy z młodszym przyrodnim  bratem Lin-karem, lecz chyba przegrywa. Stoi dziwnie wsparty na bracie, obejmując go lewą ręką, prawą ma odciętą tuż nad łokciem. Gavo jest w szoku, zawsze myślał, że Ten-ku jest niezniszczalny. To koniec, droga do dziecka została odcięta, Gavo nie jest w stanie już mu pomóc, odwraca się i ucieka z powrotem do góry. Jedyna nadzieja w statku znajdującym się na dachu. Znowu te schody, po raz kolejny udowadniają mu, że jego kondycja jest beznadziejna. Sapiąc, wypada w końcu na dach. Musi się zatrzymać chociaż na chwilę, musi złapać oddech, pochyla się więc do przodu i ciężko dyszy, potem czuje już tylko tępy ból z tyłu głowy i upada na twarz. Ktoś odwraca jego ciało na plecy, grzebie mu po kieszeniach i wyciąga z jednej z nich okrągły dysk.


– Jeśli nie chcesz, bym podłączyła mu kroplówkę ze zużytym olejem silnikowym, to lepiej wstań i się pośpiesz. – Co? Ach, Sha-uni, to ty. Chyba zasnąłem. Tak, już idę – westchnął naukowiec, z trudem podnosząc się z zajmowanego przez siebie miejsca. Faktycznie, zawartość woreczka, do którego podłączony był Thei’de, musiała się już dawno skończyć i Łowca mógł się obudzić w każdej chwili. Pół biedy gdyby był to Thei’de, ale na to liczyć nie mógł. Otworzył wieko metalowej skrzynki i począł grzebać w jej zawartości, warcząc coraz bardziej z każdą odkładaną paczuszką.
– Ta była ostatnia – wyjęczał, spoglądając na wspartą o framugę dziewczynę. Jej twarz przybrała zacięty wyraz, a prawa dłoń zacisnęła się na rękojeści długiego sztyletu. – Nawet o tym nie myśl – zagroził Gavo. Sha-uni wzruszyła ramionami.
– Pomyślałam, że tak będzie prościej i bezpieczniej.
– Czy to miał być żart? Nie rozumiem,  co się stało? Myślałem, że kiedy ci o tym powiem, wpadniesz w histerię.
Dziewczyna prychnęła pogardliwie.
– Postanowiłam nie dać mu więcej tej satysfakcji, nawet gdyby zechciał zgwałcić mnie jeszcze dziesięć razy, nie dam mu satysfakcji i nie będę go błagać, płakać i skomleć. Nie taka zawsze chciałam być, nie po to walczyłam o możliwość bycia wśród Łowców, by teraz stracić to przez jakiegoś bękarta, popaprańca. – Nie czekała na odpowiedź, już miała odwrócić się i odejść, gdy jej twarz rozpromieniła się w przerażająco szaleńczym uśmiechu. – Proponuję ci, żebyś zamknął go w ładowani. To pomieszczenie ma najgrubsze drzwi z wiadomych powodów, a gdy się ocenie, co jest nieuniknione zważywszy, że skończył ci się butamin, będzie miał rozrywkę, przynajmniej na jakiś czas.
Gavo patrzył na dziewczynę z niedowierzaniem, jak to możliwe, że tak szybko otrząsnęła się po tym wszystkim, co ją spotkało i stała się taka...? Chociaż z tą ładownią to miała rację, przecież została tak skonstruowana, by przewożąc w niej żywe, niebezpieczne istoty, samemu było się bezpiecznym. To mogło być rozwiązanie problemu, ale Ziemianki nie zamierzał zostawić na pastwę nowo ujawnionej osobowości młodego Yautjańczyka.

Gdy tylko drzwi zbrojowni zamknęły się za nią, powstrzymywane emocje wybuchły wreszcie ze zdwojoną siłą. Pragnąc je zagłuszyć, Sha-uni przyciskała jedną z miękkich poduszek Gavo do twarzy. Nie chciała, by ktokolwiek wiedział, co naprawdę czuła. Wcale nie była taka twarda, za jaką chciała uchodzić, a zrozumienie tego wszystkiego przychodziło jej z wielkim trudem. Gdy się wypłacze, wszystko będzie dobrze, znowu będzie mogła udawać.
Wreszcie mógł zasnąć spokojnie, bez obawy, że Sha-uni zechce się zemścić, a Thei’de obudziwszy się, wymorduje ich wszystkich. Spał długo, obudziło go ciche szuranie i odgłos wdychanego i wydychanego powietrza przez maskę tlenową. Gavo nie chciał otwierać jeszcze oczu, nie chciał wstawać, dlatego naciągnął koc aż po sam czubek głowy i spróbował ponownie oddać się w błogi stan nieświadomości. Szuranie powtórzyło się, tym razem poprzedzone melodyjnym westchnieniem. Mężczyzna zareagował na nie jak na wezwanie, gwałtownie usiadł, odrzucając koc na bok, lecz natychmiast stracił swój wigor, zdając sobie sprawę, że nie tkwi już erotycznym śnie, a kobieta, która wydała z siebie ten dźwięk, nie jest hurysą odgrywającą w nim główną rolę. Zawiedziony opadł z powrotem  na łóżko i utkwił wzrok w rozprutych drzwiach do kajuty. Począł się nawet zastanawiać, dlaczego Thei’de, a właściwie Hulij, nie próbował obejść blokady drzwi, tylko postanowił rozwalić je toporem. To było dziwne. Gavo rozmyślał o tym, gdy uzmysłowił sobie, że od jakiegoś czasu nie przygląda już się wyrwie w drzwiach, lecz nieudolnie poruszającej się przy ścianie Ziemiance. Kobieta ze swym kalectwem wydawała mu się wyjątkowo nieporadna i aż dziwił go fakt, że jeszcze żyła. Rudowłosa Rosjanka obmacywała właśnie ostre krawędzie potrzaskanych metalowych drzwi. Jej długie, kręcone jak sprężynki, włosy przypomniały mężczyźnie zwierzątko, które hodował będąc dzieckiem. To wspomnienie zrodziło w nim nieodpartą pokusę. Wstał z łóżka, podszedł do kobiety i zanurzył obie dłonie w jej włosach. Ziemianka pisnęła przestraszona, a on zaśmiał się swoim tubalnym głosem.
 – Faktycznie – powiedział uradowany – przypominają sierść Moi.
– Na litość przedwiecznego Paya. – Oburzony okrzyk przerwał jego radość. – Załóż że coś na siebie, bo zaraz i ja oślepnę. – Głos Sha-uni ucichł tak nagle, jak się pojawił, wydobywając się z ust przechodzącej korytarzem dziewczyny. Gavo nie przejął się zbytnio tą uwagą, wystawił głowę na korytarz i krzyknął za Yautjanką:
– Jeśli robisz posiłek, zrób też dla nas.
– O, bardzo chętnie. Tylko że tak się spieszyliście, że zapomnieliście uzupełnić zapasy i jedzenie skończyło się wczoraj – odkrzyknęła Sha-uni.

Przetrząsanie szafek nie dało żadnego efektu, a uwaga naukowca, że powinna przygotować też coś dla Oomanki zdenerwowała ją jeszcze bardziej. Raz pozwoliła, by Thei’de ją zastraszył, drugi raz na to nie pozwoli, nie temu dziadziowi. Za jej plecami pojawił się Gavo i, zaglądając jej przez ramię, usiłował dojrzeć wnętrze szafki, przed którą stała.
– Jestem pieruńsko głodny. Pójdę sprawdzić, czy nie zostały jakieś zapasy w magazynie.
Sha-uni spojrzała na niego z dziwnym wyrazem twarzy.  
– Nie radzę – powiedziała. – Twoje zwierzę laboratoryjne chyba się ocknęło.
– Thei’de?
– Thei’de, Hulij, czy jak on się tam teraz zwie. Ale... Hej! Mam świetny pomysł – wykrzyknęła z udawaną radością. – Zjedzmy Oomankę. Jest spora, na jakiś czas wystarczy.
Mężczyzna zamyślił się na chwilę, a potem skrzywił w wyrazie obrzydzenia.
– Słyszałem, że ludzie są niesmaczni. Zresztą, nie ma tematu. Nie pozwolę ci ją zabić.
– Czemu? Czyżbyś bał się swojego szczura?
– Nie - odparł Gavo i, odwróciwszy się, zamierzał pójść sprawdzić co z Thei’de.
– Jakoś ci nie wierzę – krzyknęła za nim Sha-uni.

Gwałtowny wstrząs poruszył całym statkiem. Gavo, stojący przed wrogami do ładowni i usiłujący usłyszeć cokolwiek z wnętrza pomieszczenia, aż złapał się ściany by utrzymać równowagę.
– Co to było? – krzyknęła młoda Yautjanka, wybiegłszy z zajmowanej teraz przez siebie zbrojowni.
Gavo spoglądał na nią zaskoczony. Wstrząs powtórzył się.
– Na boga to chyba oni! – wykrzyknął i pognał do sterowni.
– Jacy oni? – Sha-uni nie miała pojęcia o czym on mówi, lecz kierowana nieokreślonym niepokojem i niezdrową ciekawością poszła za mężczyzną.

                Naukowiec siedział już za sterami i włączał po kolei poglądy ze wszystkich zewnętrznych kamer. Na głównym wizjerze widać było tylko ogromną stalową masę unoszącą się nad ich pojazdem. Sha-uni podeszła do fotela pilota i zerknęła na monitor. Podzielony na mniejsze sektory obraz pokazywał, jak spód ogromnego krążownika otwiera się, a metalowy kolos powoli opada, pochłaniając w swe czeluści niewielki statek.
– Kto to jest?
– Otwórz boczy właz – rozkazał siedzący przed sterami Gavo. Dziewczyna pokręciła przecząco głową, zaczynała odczuwać niepokój.
– No, dalej, na co czekasz! – ponaglił ją, nie odrywając wzroku od monitorów.  
– Nie!
– Do kroćset z tobą. Zaczynam żałować, że nie pozwoliłem wykrwawić ci się na Yautjalu. – Wściekły odepchnął dziewczynę i, burcząc coś do samego siebie, poszedł otworzyć „ten cholery właz”.
Ledwo wejście stanęło otworem, do środka małego statku wpakowało się trzech postawnych Yautjańczyków ubranych w szczelne kombinezony i, nie czekając na pozwolenie, zaczęli przetrzepywać pomieszczenie po pomieszczeniu. Gavo stał jak wryty i z niemałym niepokojem przyglądał się temu, co się działo. Pisk dobywający się zza roztrzaskanych drzwi i wściekłe wrzaski Sha-uni utwierdziły go w przekonaniu, że nowoprzybyli poczynają sobie zbyt śmiało.
– Wybacz nam te środki ostrożności, ale sam rozumiesz, strzeżonego Paya strzeże – powiedział zabawnym piskliwym głosem mały osobnik, który zjawił się w tym momencie. Gavo spojrzał na niego zaskoczony. Yautjanczyk miał wzrost i posturę dziecka w okresie dojrzewania.
– Jestem Funai i czekałem na... – zamilkł, gdyż na niewielki korytarz zostały właśnie siłą wyciągnięte dwie kobiety. Jedna z nich wściekłe się szarpała, a druga posłusznie pozwoliła się prowadzić.
– To wszyscy? – zapytał lekko zdziwionym głosem. – A gdzie nasz pacjent?
– Jest zamknięty w ładowani. Trochę mu odbiło i... Zalecałbym większe środki ostrożności. – Wyczerpująco udzielił odpowiedzi Gavo.
Funai odsunął się, by przepuścić wychodzących mężczyzn eskortujących dwie kobiety.
– Gavo, co tu jest grane? – wstrząsnęła Sha-uni i, wyrwawszy się z uchwytu prowadzącego ją Yautjanczyka, wymierzyła mu solidny cios w splot słoneczny. Mężczyzna zaryczał wściekłe, w tym momencie z tyłu statku dobiegł odgłos rozszczelnianych drzwi. Wszystkie spojrzenia powędrowały w tamtym kierunku.
– Co tu się dzieje? – melodyjny, niski głos poniósł się po wąskim korytarzu. Jego właściciel nie wyglądał najlepiej, miał podkrążone oczy, bladą cerę i mętne, zagubione spojrzenie. Chwiejąc się na nogach i podtrzymując ściany, podszedł go Gavo, chwycił go za ubranie na piersi i ze złością zapytał:
– Co mi dałeś stary draniu?
Gavo zrobił przerażoną minę.
– Nawet nie próbuj zaprzeczać. – Wyciągnął ramię, na którym wciąż widoczne były ślady po wkłuciach, a dostrzegłszy zmasakrowane wnętrze statku zapytał:  – Kto, do jasnej cholery, rozpieprzył drzwi do mojej kajuty?
– Ty – odparła Sha-uni.
Mody Yautjańczyk oderwał wzrok od wyrwy w drzwiach i, podszedłszy do dziewczyny, przytulił ją.
– Sha-uni, przepraszam, cokolwiek narobiłem, przepraszam.
Dziewczyna stała prosto i sztywno, jakby bała się poruszyć. Speszonym spojrzeniem zerkała na Gavo, który był równie zmieszany co ona. Rozchyliła usta, by coś powiedzieć, lecz stary naukowiec tylko zaprzeczył ruchem głowy.
– Nan-ku? – zapytał ostrożnie i prawie szeptem.
Młody przytulił dziewczynę jeszcze mocniej, ale czując, jaka jest spięta, odsunął się trochę.
– Jesteś zła? – zapytał z troską.
Sha-uni poczuła, że nogi się pod nią uginają.
– Raczej zaskoczona – odparła zgodnie z prawdą. Uśmiechnął się. „Jest taki przystojny, gdy się uśmiecha”, pomyślała. Nan-ku pochylił się i szepnął jej do ucha:
– Co to za jedni? Nie bardzo ich kojarzę, a nie chciałbym popełnić jakiejś gafy, wywalając ich stąd.
Uśmiechnęła się, był taki, jak wtedy, gdy się poznali, jak wtedy, gdy go pokochała. Spoważniała równie szybko, już raz ją oszukał, tam pod drzewem, kiedy najmniej się tego spodziewała. On też się uśmiechał, a dojrzawszy ziemską kobietę, zapytał.
– Jesteśmy na Ziemi?
Gavo chwycił go za ramię.
– Możemy przez chwilę porozmawiać... W zbrojowni – wycedził przez zęby, ciągnąć Młodego za sobą.
– Idę z wami. – Przyłączyła się Sha-uni. Weszli do pomieszczenia, Gavo poprowadził ich w kąt.
– Nan-ku... – zaczął niepewnie – co właściwie pamiętasz?
– Nie rozumiem?
– Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie?
Mody Yautjańczyk zamyślił się.
– Pamiętam... – Jego oczy powędrowały ku górze, jakby gdzieś pod własną czaszką szukał odpowiedzi. – Pamiętam naszą noc na Olteranie, Sha-uni. Pamiętam, że opowiadałem ci o sobie. – Mówił, spoglądając na nią jak na ciastko, które właśnie w tej chwili chciałby zjeść. Na jego twarzy gościł dobrze jej znany szelmowski, krzywy uśmieszek.
– I? – ponaglił go szeptem Gavo.
– I pamiętam ciebie, dziadku.
– Nie nazywaj mnie dziadkiem, nie jestem jeszcze taki stary.
– Nie denerwuj się.
– Co jeszcze?
– Ratowałem cię z więzienia, potem... Byliśmy chyba na Ziemi i tam... Wiesz, co się stało... Mogłeś mnie powstrzymać.
– Nie mogłem. Co jeszcze pamiętasz?
– Polecieliśmy na Yautjal,   grała muzyka, była parada. Dlaczego szepczemy?
– Bo nie chcemy, żeby tamci nas słyszeli.
– Czemu? Mamy kłopoty?
– Nie.
– To co tu się stało?
–Nan-ku, ty... – naukowiec zawiesił głos, zastanawiał się, co i jak powiedzieć. – Byłeś... chory.
Młody mężczyzna analizował przez chwilę informacje pozyskane od Gavo i te, które dostarczył mu jego własny organizm.
– Faktycznie czuję się jakiś osłabiony – powiedział. – I głodny – dodał, podchodząc do dużej stalowej, dwudrzwiowej szafy. Na uchwytach zamocowano gruby łańcuch, który uniemożliwiał dostanie się do środka.
– Dziwne – burknął, ujrzawszy go. – Nie przypominam sobie, bym zakładał tu kłódkę. – Począł macać wierzch szafy, aż natrafił tam na coś, czego szukał. Z triumfalnym uśmiechem wyciągnął przed siebie dłoń, w palcach trzymał klucz. Szybko pozbył się kłódki i łańcucha, otworzył drzwi, a z wnętrza wylała się na niego jasność, niczym ze skrzyni pełnej skarbów na zachłannego pirata. W środku znajdowały się pojemniki, pudełka i paczki różnych rozmiarów i kształtów. Nan-ku wydobył ze środka sześciopak Budweisera.
– Piwa? – zapytał zupełnie poważnie. Sha-uni przesunęła się w bok, by móc dokładniej przyjrzeć się zawartości ziemskiej lodówki. Nan-ku szturchnął ją lekko, nie doczekawszy się odpowiedzi.
– A co to jest? – zapytała dziewczyna, przejmując od niego butelkę.
– Taki nabój z alkoholem, coś jak c’njip tylko słabszy.
– Alkohol... – Oglądała butelkę z wyraźną niechęcią.
– Wiesz co? Masz rację, to nie najlepszy pomysł, może lepiej coś zjeść. – Zabrał butelkę i razem z resztą, wstawił ją z powrotem do lodówki. – W takim razie może kabanosa? To wędzone i mielone mięso, całkiem nieźle. Dziewczyna znowu zrobiła minę, jakby wszystko, co jej proponował, było zepsute bądź niezjadliwe.
– Ja chcę – wtrącił się Gavo ­– jestem tak głodny, że nie pogardzę żadnym mięskiem, nawet jeśli będzie yautjańskie. – Ugryzł sporty kęs.
– Bo jest – odparł Nan-ku ze śmiertelną powagą. Gavo przestał przeżywać i wlepił w Młodego przerażone spojrzenie.
– Żartowałem – roześmiał się młody mężczyzna. – Matko, ale miałeś minę.
– To wszystko... To jedzenie? – zapytała Sha-uni, dotykając pojemników. Nan-ku stanął zaraz za nią, tak że ich ciała się dotykały.
– Spróbuj tego – powiedział, wydobywczy okrągły, wąski pojemnik, na którym odwzorowano owoce. – To jogurt, jest słodki.
– Czy my wam przeszkadzamy? – W prześwicie drzwi do zbrojowni pojawił się korpulentny Yautjańczyk. Gavo zareagował natychmiast, podszedłszy do niego, ujął go pod ramię i poprowadził do wyjścia. Po drodze, gdy mijali jego obstawę, powiedział:
– Nie sądzę, by to było nam na razie potrzebne. – Wskazał broń. – Postaram się porozmawiać z nim i przekonać go, że musi podać się badaniom.
Yautjańczyk skrzywił się.
– Załatwię wam kwatery.
– Trzy wystarczą, Oomańska samica może mieszkać ze mną.
Funai skrzywił się jeszcze bardziej.
– Muszę was zameldować. W jakim... charakterze...
– Jako... Moją... – mlaskał niczym bezzębny staruszek. – Moje zwierzątko do towarzystwa.
– Ooman? Zwierzątkiem?
Gavo wzruszył ramionami.
– Jak chcesz – odparł Funai i odszedł.

środa, 29 lipca 2015

39. Wolf

Wolf szedł na cotygodniowe spotkanie w domu rodziny Doti, kartka z pijackimi bazgrołami Mu-shena, którą dostał od niej podczas ostatniej wizyty, nie dawała mu spokoju. Jeszcze większy niepokój budziło w nim odkrycie braku raportów, które przecież czytał i po części sam sporządzał. To oznaczało, że w wydziale byli Yautja, którzy stanowili potencjalne zagrożenie. Wolf nie był przekupny, wierzył w prawo, wierzył w jego słuszność i w to, że każdy, bez względu na kastę, musi go przestrzegać. Co prawda kary były różne i uwarunkowane stanem z jakiego wywodził się sądzony, ale w przekonaniu Wolfa były sprawiedliwe i słuszne.

W bramie, jak zwykle, przywitał go ojciec dziewczyny, Wolf minął go i podążył do dobrze mu już znanego pokoju. Kilkakrotnie myślał o zmianie miejsca spotkań, ale za każdym razem dochodził do wniosku, że o wiele prościej będzie się wytłumaczyć z takich wizyt niż z potajemnych schadzek gdzieś poza miastem. Poza tym w takich okolicznościach reputacja Doti nie cierpiała, a gdyby do uszu jej pracodawcy dotarło, że szef tajnych służb odwiedza jej rodzinny dom, wystarczyło wyjaśnić, że stara się o jej rękę. Ojciec dziewczyny jak zwykle zaproponował mu kieliszek owocowego wina, a on jak zwykle nie odmówił. Mężczyzna usiadł na przeciw niego i z nieukrywaną dumą opowiadał o osiągnięciach swojego syna w akademii. Wolf słuchał w milczeniu, z grzeczności nie przerywał i nie okazywał znudzenia, chociaż to nie były sprawy, które go tu sprowadziły. Pół godziny po wyznaczonym czasie do pomieszczenia, w którym przebywali dawaj mężczyźni, wpadła zdyszana i przemoczona dziewczyna, na policzkach wykwitły jej rumieńce, a mokra od deszczu sukienka przykleiła się do ciała. Roześmiana podeszła do ojca by go uścisnąć, Mężczyzna nie krył radości z powodu spotkania.
— Na wszystkich łaskawych bogów, całkiem przemokłaś! — zawołał do córki. — Powiem twojej matce, żeby dała ci jakieś suche odzienie — dodał i wyszedł.
Doti, wciąż się śmiejąc, zajęła miejsce, na którym przed chwilą siedział jej ojciec, a dostrzegłszy sposób, w jaki patrzy na nią Wolf rzekła: — Padać zaczęło kiedy byłam w połowie drogi, wiec resztę pokonałam, biegnąc, stąd mój straszny wygląd.
Ale Wolf, słuchając jej wyjaśnień, złapał się na tym, że przez tę krótką chwilę robił coś, na co wcześniej się nie poważył — podziwiał jej urodę. Doti zauważyła, że z jej gościem jest coś nie tak, bo zapomniał ukryć przed nią twarz, jak zwykł to robić, więc wreszcie mogła przyjrzeć się tym sławnym bliznom. Nie były tak straszne, jak słyszała, choć szpeciły przystojną kiedyś twarz. Mężczyzna nagle podniósł się z miejsca i, zwróciwszy się do dziewczyny plecami, zapytał: — Masz coś dla mnie?
— Nie — odparła zgodnie z prawdą, bo pracodawca jej ciągle w wyborach brał udział, o których już mówiono, że do historii przejdą jako najdłuższe i najburzliwsze.
— Hm — burknął. — A jakieś plotki po domu krążą?
— Owszem, o tobie tylko. — Zerknął na nią z ukosa. — Ktoś widział, jak z mojego domu wychodzisz i teraz myślą, że mój ojciec popadł w konflikt z prawem. Nie wyprowadzałam ich z błędu.
— Ale trzeba będzie to zrobić. Wiesz, kto mnie widział?
— Podobno Mei-shen — odparła.
Wolf jednym haustem wypił nietknięte do tej pory wino. Doti pierwszy raz widziała, aby to zrobił. Zawsze po spotkaniu pełny kieliszek pozostawał w miejscu, w którym postawił go jej ojciec, a ona wypijała je, by nie czuł się urażony tym, że gość nie skosztował nawet trunku. Teraz Wolf odstawił puste naczynie na biurko i podszedł do miejsca, w którym siedziała. Dziwnie się czuła, gdy tak stał nad nią i tasował ją wzrokiem, a jeszcze dziwniej się poczuła, kiedy przykucnął tuż obok i położył obie dłonie na podłokietnikach fotela. Gdyby chciała wstać, trafiłaby wprost w jego ramiona.
— To ten, który się tobą interesuje? — zapytał, chociaż doskonale wiedział, że tak było. Doti przytaknęła ruchem głowy. — Więc nie ma sensu zaprzeczyć i pakować twojego ojca tarapaty

Zamyślił się, podczas tej krótkiej chwili dziewczyna mogła dobrze mu się przyjrzeć – nie tylko na twarzy miał blizny, jego dłonie też pokrywały szramy świadczące o bojowym doświadczeniu tego wojownika. Doti podejrzewała, że pokrywają one również resztę ciała, ale Wolf nosił mundur, który szczelnie go okrywał.
— Dziś wrócisz i będziesz w nie najlepszym humorze, a jeśli będą cię pytać, co się stało, powiesz, że to przeze mnie.
— Mam się przyznać, że się spotykamy? — zaskoczył ją ten pomysł, przecież do tej pory miała to być tajemnica.
— Masz udawać nieszczęśliwą.
— Dlaczego?
— Bo ojciec chce cię zmusić do ślubu ze mną, na co nie masz ochoty… Co zresztą nie mija się z prawdą — odparł i wstał. Dziewczyna milczała, zastanawiając się, czy kiedykolwiek dała mu odczuć, że nie zgadza się z wolą ojca. Nie chciała, żeby myślał o niej źle.
— Pomogłeś mojej rodzinie — zaczęła — i...
— I twój ojciec sądzi, że ma wobec mnie dług, tak, wiem — przerwał jej, jakby wiedział, co ma do powiedzenia.
— Bo ma...
— Doti, jeśli honor twój nie ucierpi w domu Mu-shena i znajdziesz sobie lepszego kandydata niż ja, to będziesz mogła odejść. — Znowu na nią nie patrzył. — Obiecałem twemu ojcu, ze się tobą zajmę, bo wiem, co może cię tam spotkać.
— Radzę sobie — odparła zadziornie dziewczyna, choć w pamięci miała sytuację w łaźni i wiedziała, że tylko dzięki interwencji syna Mu-shena nie stała się wtedy ofiarą. — Chociaż... — dodała już mniej pewnie —  przydałoby się parę ciosów do samoobrony.
Wolf spojrzał na nią zaciekawiony.
— Chcesz, żebym ci pokazał, jak się bronić? — zapytał.
— Jeśli możesz — przytaknęła.


Wracając z rodzinnego domu, Doti zastanawiała się, czy decyzja Wolfa była słuszna. Na początku przecież przestrzegał ją przed radnym Mu-shenem, mówił, że niebezpieczny to osobnik i ona w to wierzyła. Idąc, starała się wprawić w ponury nastrój, ale nie szło jej to najlepiej. Strach przed szefem tajnej policji minął już dawno i teraz dziewczyna zastanawiała się, jak mógł ją wcześniej aż tak przerażać. Na każde spotkanie szła ze ściśniętym żołądkiem i niepokojem w sercu, teraz to było coś innego, coś, czego nie potrafiła jeszcze nazwać.

W domu, bez Mu-shena, panował wyjątkowy spokój. Cicho przemknęła się do pokoiku na tyłach, tu mieszkali zatrudniani przez rodzinę Shen Yautjańczycy. Otworzyła drzwi i zamarła z zaskoczenia – na jej wąskim, jednoosobowym łóżku siedział Mei-shen i przeglądał coś w swoim podręcznym komputerze.
— Co tu robisz? — zapytała stanowczo dziewczyna, dobrze pamiętała, że przed wyjściem zabezpieczyła drzwi cyfrowym kodem. Mei-shen musiał go złamać.
— Czekam na ciebie — odparł, wstając. Doti uśmiechnęła się, próbując ukryć zaskoczenie.
— Dlaczego? Czyżbyśmy się umawiali?
— Nie, skądże. Ale martwię się o ciebie. Sama po nocy chodzisz, dom twojego jest daleko. Nie chciałbym, żeby ci się krzywda jaka stała.
— Nie musisz się martwić, Yaut to najbezpieczniejsze miasto na planecie — odparła, odsuwając się, by zrobić mu w przejściu miejsce.
— A kto tak mówi? Wolf-kan?
Doti zamarła na chwilę, ton głosu Mei-shena przesiąknięty był drwiną. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, prawda go zaboli, a on zawsze był dla niej miły.




Wiadomość, że po długich obradach wybrano w końcu przewodniczącego nie była jakimś wielkim zaskoczeniem dla Wolfa, chociaż fakt, że został nim Mu-shen budziła w nim pewne podejrzenia. Znał przedstawicieli Rady i uważał, że pośród nich znajdują się Wojownicy o większym dorobku, doświadczeniu i prawie do tego tytułu. Dziwił się, że Yautjańczycy ci tak łatwo oddali przywództwo.
Ostatni raz omiótł wzrokiem swoje biuro i już miał wychodzić, gdy komputer zasygnalizował nadejście wiadomości. Ku zdziwieniu Wolfa była to tradycyjna forma pisana nie zaś holograficzny przekaz bądź połączenie na żywo. Yautjańczyk odczytał jaj treść, Lin-kar wrócił na Yautjal, chciał się z nim pilnie i w tajemnicy spotkać, wyznaczył nawet termin i miejsce – dom rodu Kar, porzucony od śmierci ojca Lin‑kara.
Wolf przez całą drogę do siedziby Rady zastanawiał się, co takiego znowu napędza jego siostrzeńca. Lin‑kar przez całe dzieciństwo podzielony był pomiędzy tym, w co wierzył jego ojciec i tym, czego po jego śmierci uczyła go matka, a do tego jako młodzian był narwany, o czym świadczą chociażby wydarzenia Tel'ham-ar.
Wizyta w Radzie na szczęście nie przyciągnęła się, nikt nie oponował przeciwko wnioskom o aresztowania i nakazy zostały asygnowane znakami wszystkich radnych, wiec Wolf opuścił salę z zamiarem jak najszybszego udania się na miejsce wyznaczonej wizyty. Tuż za drzwiami drogę zastąpił mu jeden z synów Mu-shena, Wolf znał go z widzenia, ale nie mógł sobie teraz przypomnieć imienia.
— Wiem, że to nie jest sprawa dla kogoś na pańskim stanowisku, ale gdybyś mógł, panie, pogonić nieco Rozjemców z miejskiego wydziału... — zaczął rozmowę syn Mu-shena, Wolf nie miał pojęcia, czego ten młodzik od niego chce.
— Nie mam wpływu na ich pracę —  odparł szybko, chcąc pozbyć się natręta i już ruszył do wyjścia, gdy tamten dodał:
— Myślałem, że wszystkim nam, a panu szczególnie, zależy na odnalezieniu Doti, ale jak widzę, pomyliłem się!
Wolf zatrzymał się tak gwałtownie, jakby na jego drodze nagle wyrosła niewidzialna ściana. Odwróciwszy się, chciał zadać pytanie, ale wyraz jego twarzy sprawił, że odpowiedź padła nim zdarzył je wypowiedzieć.
— Tak, zaginęła, parę dni temu, prawdopodobnie w drodze powrotnej z domu rodzinnego. Sądziłem, że pana poinformowano, lecz jak widzę, wiadomość ta do pana nie dotarła. — Podszedł bliżej, by zajrzeć w białe, cybernetyczne oko Wolfa. — Obawiam się, że sama mogła sobie coś zrobić, była nieszczęśliwa, opowiadała, że ojciec zmusza ją do zamążpójścia wbrew jej woli, ale o tym pan chyba wie — dokończył i odszedł bez słowa pożegnania. Wolf rozglądał się po korytarzu, to musiała być prowokacja, nie wierzył, że dziewczyna zaginęła, przecież gdyby tak było, jej ojciec już by go poinformował. Szybkim krokiem opuścił siedzibę Rady, przed wejściem wezwał służbowy pojazd, rzadko z niego korzystał, ale chciał się jak najszybciej dostać na przedmieścia. Musiał się upewnić, że słowa tego „szczyla” są prawdą.
Pojazd sterowany automatycznie lekko unosząc się nad powierzchnią drogi pojawił się obok prawie bezgłośnie. Wolf wsiadł do niego i wprowadził koordynaty, pojazd ruszył, sunął lekko i bez wstrząsów, prawie nie odczuwało się prędkości, tylko przy zakrętach siła odśrodkowa poddawała ciało niewielkiemu przeciążeniu. Komputer naramienny zasygnalizował nadejście wiadomości, Lin-kar go ponaglał, pisał, że to sprawa życia i śmierci tysięcy Yautjańczyków i że natychmiast muszą się spotkać. Wolf warknął wściekłe, musiał zdecydować, co jest ważniejsze, wybrał Lin-kara.

Sporą posiadłość rodu Kar w znacznej mierze porastał bujny las i Wolf z trudem znalazł miejsce, by wylądować i nie uszkodzić przy tym niewielkiego statku, do którego musiał się przesiąść. Lawirując miedzy wierzchołkami drzew, posadził w końcu maszynę na ziemi. W duchu żywił nadzieję, że sprawa jest tak pilna, jak opisywał ją Lin-kar, bo poczucie obowiązku wzywało go w tej chwili do innej sprawy. Opuściwszy statek, obszedł go jeszcze dookoła, chciał sprawdzić, czy niczego nie uszkodził, ale poza pnączami brutalnie zerwanymi płozami lądowniczymi z czubka jednego z drzew wszystko było całe. Ruszył więc w głąb lasu, rośliny broniły dostępu do dawno przez siebie zajętej budowli, lecz ustępowały przed chirurgicznie ostrą maczetą Wolfa.



Dom był zrujnowany, ale czy po tylu latach mogło być inaczej? Rośliny zajęły każde możliwe do zasiedlenia miejsce, wystarczyło im niewielkie zagłębienie wypełnione pyłem naniesionym przez wiatr i deszcz, by zapuścił korzenie. Budynek wyglądał jak porośnięte wzniesienie. Freja przyglądała się marsowemu obliczu Lin-kara i zastanawiała się, co go tak smuci. Nie chciał jej powiedzieć dokąd lecą, ani po co i dlaczego Mu budzi w nim jedynie złość.
— On jest już zmęczony — szepnęła, kładąc dłoń na ramieniu Lin-kara. — Możemy odpocząć?
 Statek zostawili daleko, a wędrówka przez tak trudny teren dla kogoś, kto długo przebywał w zamknięciu, była ponad siły.
— Zaraz odpoczniecie — odpowiedział, nie odrywając wzroku od kaskady liści malowniczo zwieszającej się zaledwie kilka kroków przed nim. Za zieloną zasłoną znajdowało się wejście do budynku. Lin-kar przeszedł przez nią i odblokował drzwi, otworzyły się jak na statku, wsuwając się w ścianę po prawej stronie. Lin-kar zapomniał już, że budynek był inteligentny i reagował na obecność mieszkańców, nawet obecnie to była czysta ekstrawagancja. Przekroczył próg, kobieta podążyła za nim, na końcu człapał Mu. Nagle w ich kierunku wystrzelił snop oślepiającego światła, a po nim rozległ się bezpłciowy, mechaniczny głos: — Witaj paniczu Lin, czy mam aktywować wszystkie systemy?
Freja doskoczyła do Mu, jakby chciała zasłonić go własnym ciałem, Lin-kar nawet na nich nie spojrzał.
— Nie — odpowiedział — aktywuj tylko czujniki na zewnątrz i powiadom mnie, jeśli ktoś się zbliży do domu. I włącz oświetlenie.
— Jakie natężenie?
— Trzydzieści procent wystarczy.
Pomieszczenie rozjaśniło się nieznacznie. Przed chwilą Freja myślała, że znajdują się w jakimś małym i ciasnym pomieszczeniu, które po zapaleniu świateł okazało się sporym, całkowicie przeźroczystym pudełkiem w jeszcze większym pomieszczeniu.
— Czy to śluza powietrzna? — zapytała, przyglądając się otaczającym ich ścianom.
— Może pełnić taką funkcję, ale jest to głównie gródź ochronna, przejdą przez nią jedynie mieszkańcy — odpowiedział Lin-kar, po czym dodał znacznie głośniej: —  Nadaj moim towarzyszom status gości.
Przez chwilę panowała cisza przerywana jedynie co jakiś czas niskim buczeniem, po czym krótkie kliknięcie uruchomiło również przezroczyste drzwi przed nimi.
— A co by było, gdybyś nie nadał nam statusu? Komputer nie wpuściłby nas do środka? — zapytała kobieta, wychodzącego już z grodzi Lin-kara. On jakby nie usłyszał jej pytania.
— Nie — odpowiedz nadeszła zza jej pleców. — Tu skończyłaby się twoja wizyta i życie. Gródź ma za zadanie zabić każdego intruza, a status gości daje nam możliwość poruszania się po wszystkich pomieszczeniach, do których on… — Mu wskazał głową Lin-kara — zechce nas wpuścić.
— Chodźcie! — ponaglił ich głos spoza grodzi, ruszyli już mniej pewnie, zwłaszcza Freja czuła się wyjątkowo nieswojo, myśl, że każdy jej krok i każdy oddech jest kontrolowany przez bezduszną maszynę nie napawał jej radością.
— Idź —  powiedział Mu, widząc, że kobieta się ociąga. — Poza grodzią zabić cię może tylko on.
— Nazywa się Lin-kar — odparła. Mu dawno nie był taki rozmowny.
— To bez znaczenia, zabije nas jeśli zajdzie taka potrzeba, wierz mi.
Freja potrząsnęła głową, odwróciła się od swojego rozmówcy i przeszukała wzrokiem pomieszczenie, lecz nigdzie nie dostrzegła Lin-kara. Po prawej punktowe oświetlenie rozbłysło nieco mocniejszym światłem, jakby zapraszając gości do spoczynku na długich szezlongach. Mu poszedł w ich stronę, doskonale znał funkcjonowanie takiego budynku, wychował się w podobnym. Freja nie zamierzała odpoczywać, ruszyła za Lin-karem. Drzwi same się przed nią otwierały, z pierwszego pomieszczenia przechodziło się na korytarz, a z niego do mniejszych pomieszczeń, wszystkie wyglądały jak cele pielgrzymów – tak przynajmniej kojarzyły się kobiecie. Zaglądnęła do każdej, ale nigdzie nie znalazła Lin-kara, wróciła wiec do Mu, który leżał na szezlongu i wpatrywał się w sufit.
— Tam go nie znajdziesz — powiedział do Freii, gdy ta usiadła obok. — To część gościnna, a do prywatnej pewnie nie masz dostępu, musisz zaczekać, aż wróci
Kobieta westchnęła, Mu był więźniem odkąd pamiętała, a i tak o świecie wiedział więcej niż ona. Podczas ucieczki z Olteranu i podróży tutaj widziała, jak stopniowo wraca do niego życie, wyglądał znacznie lepiej niż w dniu, w którym go uwolnili, ale wciąż nie odzyskał pełni sił. Nagle w pomieszczeniu pojawił się Lin-kar, wyszedł z drzwi, których istnienia Freja nigdy by się nie domyśliła, przeszedł po kamiennej polerowanej posadzce prosto do grodzi.
— Wpuść go — wydał rozkaz. Drzwi się otworzyły i do grodzi wszedł szczupły Yautjańczyk. Nie musiał czekać długo, by przejrzeć dalej, Lin-kar ruchem głowy wskazał mu siedzących, Wolf podszedł do nich, w milczeniu przyjrzał się obojgu, marszcząc przy tym brwi, po czym odwrócił się i nadal milcząc, poszedł za Lin-karem. Wyszli tymi samymi drzwiami, którymi przed chwilą wszedł ostatni potomek rodu Kar.

— Mogę cię poczęstować wodą, tylko to nadaje się tu do spożycia — zaproponował Lin-kar, gdy znaleźli się w prywatnym salonie w części rodzinnej budynku. Wolf, siedząc we wskazanym przez Lin-kara miejscu, nabrał powietrza w płuca i głośno wypuścił je z powrotem.
— Budynek nadal świetnie funkcjonuje, nie zarządziłeś oczyszczania zewnętrznych ścian? — zapytał ni z tego ni z owego, wywołując nie małe zdziwienie swojego rozmówcy.
— Wolf, na Cetanu, przyjechałeś gadać o konstrukcji mojego domu? Widziałeś go. Nic nie powiesz?
Szef Tajnej Policji mierzył przez chwilę wzrokiem swojego dawnego ucznia, nie chciał po sobie pokazać, że w istocie widok ten i na nim wywarł ogromne wrażanie. Pamiętał przecież sprawę zaginięcia młodego Mu-shena i jego cudowne odnalezienie po latach.
— To, że jest podobny do Mu-shena... — zaczął ostrożnie.
— To jest Mu-shen! — przerwał mu Lin-kar, który już nie mógł znieść spokoju i braku emocji, jakimi wykazywał się jego wuj. — Ten prawdziwy, a przynajmniej wiele na to wskazuje, tylko nie wiem, jak to możliwe? — dokończył zrezygnowany, jakby fakt niewiedzy odbierał mu siłę.
Ale Wolf wiedział „jak”, nie chciał jednak na ten temat dyskutować, jeszcze nie teraz, wolał mieć dowody w postaci zeznań Yautjańczyka siedzącego w gościnnym salonie.
— Gdzie go znalazłeś? — zapytał.
— Na Olteranie.
— To nie dobre miejsce na wakacje.
— Żartujesz!? Zresztą nie ważne, musimy sprawdzić, czy faktycznie jest tym, na kogo wygląda i za kogo się podaje.
Wolf zerknął na swój komputer, wzywali go do biura.
— Pobiorę tkankę do badania i zlecę analizę — powiedział. — A na razie się z tym nie wychylaj. Mu-shen prawdziwy czy nie został przewodniczącym Rady, musimy działać ostrożnie. Nie potrzebujemy drugiego Tel'ham-ar. Nie działaj sam, już raz to zrobiłeś, chociaż prosiłem, żebyś się wstrzymał. Nie wszystko jest tym, czym się wydaje.
Lin-kar wiedział o tym doskonale, od lat ponosił konsekwencje swojego działania, chciał być bohaterem, a stał się wyrzutkiem.
— Nie mogę tu z nim zostać, mam sprawę do załatwienia. Przywiozłem go, bo tam nie był bezpieczny, a może się jeszcze przydać — odparł Lin-kar, nie chcąc kontynuować tematu o swym niechlubnym udziale w masakrze współpracowników Ten-ku.
— Znowu działasz na własną rękę. Niczego się w przeszłości nie nauczyłeś?
— Tę sprawę muszę załatwić sam, to bardziej skomplikowane niż myślisz.
— A może po prostu sam to komplikujesz? Powiedz mi wreszcie, co się tam stało? To może będę mógł ci pomóc — zaproponował Wolf zupełnie poważnie, miał poczucie, że nie zajął się siostrzeńcem dostatecznie dobrze, skoro Lin-kar wpakował się w coś, o czym nie chciał mówić.
— Wystarczy, że zajmiesz się sprawdzeniem tożsamości mojego gościa i mówisz mnie na spotkanie z matką — odparł Lin-kar, wstając. Nie zaczekał na Wolfa, po prostu poszedł gdzieś w głąb budynku. Pozostawiony samemu sobie szef Tajnej Policji siedział jeszcze przez chwilę na swoim miejscu, po czym udał się do rodzinnego grobowca rodu Kar. Ojciec Lin-kara po wybudowaniu tego domu przeniósł szczątki przodków do specjalnie przygotowanej w tym celu części budynku. Jak w całej budowli, tak i tu, podłogę wyłożono szlifowanym czarnym kamieniem, Wolf spojrzał na swoje odbicie i uśmiechnął się krzywo, postąpił krok, deptał samego siebie. Na środku pomieszczenia znajdował się matowo czarny ołtarzyk, na którym członkowie rodziny mogli składać dary przodkom, prosząc ich o ochronę lub cokolwiek innego. Darem było przeważnie jedzenie. Wolf podszedł do ołtarzyka, znajdował się na nim mały display przy pomocy którego, można było korzystać z informacji o przodkach zgromadzonych na dysku wewnętrznym. Wolf przywołał obraz ojca Lin-kara. Z sufitu przed nim snop światła jak rzutnik wyświetlił obraz na przezroczystej tafli znajdującej się za ołtarzykiem. W tej chwili spoglądał na niego wiekowy Yautjańczyk, Lin-kar był trochę do niego podobny, ale miał też sporo z matki, zwłaszcza to chłodne, smutne spojrzenie. Spojrzenie kogoś, kto poświęcił wszystko dla wyższego celu, ale nie odnalazł w tym spełnienia, lecz tylko przykry obowiązek.


~*~

— Proszę cię tylko, żebyś się zajął jego szkoleniem — Daja chodziła po pomieszczeniu tam i z powrotem, jak gdyby nie mogła znaleźć sobie miejsca. — Nie zostanie tu długo, najwyżej połowę roku, aż rozwiążę sprawę z posiadłością po mężu.
Wolf stał do niej tyłem i przyglądał się chłopcu grzecznie siedzącemu w ogrodzie w miejscu, w którym usadowiła go matka.
— Zawsze jest taki spokojny ? — zapytał, przerywając żale, które wylewała na niego przyrodnia siostra. Po śmierci męża nie musiała już dłużej udawać, że toleruje jego drugą żonę i jej syna Ten-ku, więc zabrała małego Lin-kara i bez zapowiedzi zjawiła się u Wolfa. Daja zatrzymała się gwałtownie i, podszedłszy do okna przy którym stał Wolf, wyjrzała do ogrodu. Lin-kar nie zmienił pozycji.
— Przeważnie, chyba że bawi się z tym bękartem Ten-ku, który opowiada mu heretyckie historie o Shidzie...
— To jego dom, jego dziedzictwo — przerwał jej Wolf, jakby nie dotarły do niego jej ostatnie, przesiąknięte złością słowa. — Jest ostatnim ze starego rodu Kar, nie możesz ot tak kazać zburzyć budynek, w którym przyszedł na świat, tylko dlatego że nigdy nie pogodziłaś się z decyzją swojego męża o ponownym ożenku. Zresztą czego się spodziewałaś? Nie byłaś najlepszą żoną.
— I ty to mówisz? —  Daja wzburzyła się jeszcze bardziej. — Kto jak kto, ale ty nie powinieneś mi wytykać akurat tego. Ja wyszłam za Sek-kara, żeby móc go zinfiltrować, żeby dowiedzieć się, co knują Oświeceni, ty porzuciłeś ciężarną żonę i odesłałeś ją na planetę wyrzutków. Pomimo różnicy wieku, Wolf, i różnych matek, jesteśmy do siebie bardzo podobni.
Wolf patrzył teraz na nią i próbował znaleźć podobieństwo, o którym mówiła. W końcu odparł spokojnie, jak gdyby to była najnormalniejsza sprawa: — Nie ja skazałem ją na banicję. Zdradziła mnie, okryła hańbą i złamała prawo, kara była słuszna i adekwatna do winy! Ona sama wybrała swój los...
— I po tylu latach nadal uważasz, że na niego zasłużyła? I dziecko też? — jego siostra nie dawała za wygraną.
— Nie było moje! A o tobie też ptaszyny jeszcze nie śpiewały, więc nie masz o niczym pojęcia...
— Nie, nie było mnie, ale zastanawiam się, jaka była kobieta, która sprawiła, że stałeś się tym, kim jesteś.
Milczał, jakby nie miał już nic do powiedzenia, patrzył przed siebie i próbował przypomnieć sobie twarz żony. Kiedyś potrafił przywołać jej obraz na zawołanie, potem rysy przybladły i zamazały się, teraz...

~*~

Teraz już ich nie pamiętał. Twarz Sek-kara migotała z niewiarygodną częstotliwością, jakby coś zakłócało transmisję z rzutnika na taflę, może było tak w istocie? Może po latach bez konserwacji system nie działał już tak sprawnie jak niegdyś? Wolf zdjął jeden ozdoby pierścień z włosów i położył go na ołtarzu, matowa czerwień obelisku wręcz łapczywie pochłonęła szlachetny metal, rozbijając go na atomowy i wplatając je w strukturę własnych molekuł. Ofiara została przyjęta, Wolf wiedział, że było to tylko symboliczne, a do całego procesu przyczyniły się ultrananoboty, ale nie przeszkadzało mu to.
Daja od dawna nie pracowała w terenowej komórce Tajnej Policji, to znaczy od wypadu Lin-kara. Została wówczas zdemaskowana, jej poglądy wyszły na jaw i nie mogła już pełnić funkcji infiltratora, ówczesny szef Policji kazał jej się wycofać, zrobiła to, ale od tamtego czasu miała żal do syna, odcięła się od niego i nie przybyła nawet na proces, po którym Lin-kar opuścił Yautjal. Wolf wiedział, gdzie obecnie znajdowała się jego siostra, ale nie był pewien, czy będzie chciała rozmawiać z synem. 

niedziela, 12 kwietnia 2015

38. Hulij-bpe

Po powrocie Thei'de, Gavo zajął się nim jak tylko potrafił, a potem z niepokojem przyglądał się zasypiającemu Yautjańczykowi. Młody nie chciał odpowiadać na żadne pytania i warczał, gdy naukowiec próbował opatrzyć jego rany. Mężczyzna miał złe przeczucie, odczekał chwilę za otwartymi drzwiami, a gdy oddech Thei'de wyrównał się i uspokoił, postanowił użyć skanera, który dostał od opiekunki magazynu ze sprzętem na galaktycznym krążowniku. Poszedł do zbrojowni i ze skrzyni ukrytej pod stosem skór wydobył małe, płaskie urządzenie. Rozwinął giętki, cienki jak kartka papieru ekran i sprawdził, czy urządzenie działa. Potem ze skwaszoną miną wrócił do sypialni Thei'de. Ostrożnie, by nie zbudzić śpiącego, przekręcił jego głowę na bok. Przysunął skaner do nasady czaszki i odczekał chwilę, aż urządzenie dostroi się, potem zerknął na odczyt. Dane nic mu nie powiedziały, nie znał się na technologii na tyle, by cokolwiek wywnioskować z rzędów cyfr i liter pojawiających się na ekranie. Musiał to przesłać komuś, kto był w tej kwestii specjalistą. Poszedł więc do sterowni i usiadł w fotelu za kokpitem. Krótko pogrzebał przy komunikatorze. Niestety namiary, które mu kiedyś podano, były już nieaktualne. Przez chwilę dumał, co powinien zrobić. Ostatecznie postanowił skontaktować się z Rothem ze Złej Krwi, w końcu Rachmistrz miał wiedzę i kontakt z wieloma specjalistami od zakazanych technologii. Napisał więc szybko wiadomość i dołączył do niej odczyt ze skanera. Miał niejasne przeczucie, że urządzenie, które kiedyś zostało wszczepione Młodemu, zaczyna szwankować, i to poważnie. Stan Thei'de też nie dawał mu spokoju, obawiał się, że młody Łowca wpakował się w jakieś kłopoty. Postanowił sprawdzić to z samego rana.

Thei'de obudził się, gdy słońce stało już całkiem wysoko. Jego promienie wpadły przez iluminator i świeciły mu prosto w twarz. Łowca z wysiłkiem podniósł się z łóżka, lewa ręka sprawiała mu okropny ból, a na dodatek jakoś dziwnie wygląda. Łowca spróbował poruszyć palcami i ze zdziwieniem stwierdził, że nie może. Ostrożnie począł odwijać bandaż i syknął, widząc, w jakim stanie jest nadgarstek i cała dłoń. Na dodatek niewiele pamiętał z poprzedniego dnia. Przeciągle ziewnął, rozprostowując wszystkie cztery kły, przeciągnął się i, zawinąwszy się szczelnie w koc, powlókł się do messy. Sapiąc, usiadł za stalowym stołem i półprzytomnym spojrzeniem rozejrzał się po pomieszczeniu. Na stole stała butelka z sokiem i kubek, na którego dnie było jeszcze odrobinę tego płynu. Thei'de westchnął zawiedziony swoim kiepskim stanem. Normalnie wściekłby się już na tego, kto zostawił po sobie brudne naczynie, ale tym razem nie miał na to ochoty. Pustym, bezmyślnym wzrokiem wpatrywał się w butelkę, zawierała w sobie jego ulubiony sok z drobinkami miękkiego miąższu, poczuł, że jest spragniony, nie pamiętał, ile czasu minęło od ostatniego spożytego przez niego posiłku. Podniósł się, by wyjąć czysty kubek, część otulającego go koca zahaczyła o butelkę, gdy się odwracał, i przedmiot z hukiem roztrzaskał się o podłogę.

Sha-uni zaalarmowana dźwiękami pochodzącymi z messy wbiegła do pomieszczenia. Zobaczywszy Thei'de siedzącego za przy stole, zmieszała się. Jego spojrzenie jakby przeszło ją na wskroś. Miała wrażenie, że on wie o jej śnie, zawstydziła się.
– Co tak stoisz? – zagadnął ją.
– Myślałam, że coś ci się stało. Wczoraj tak źle wyglądałeś – wycedziła, spoglądając na niego niepewnie.
– Martwisz się o mnie?
– Nie, nie szczególnie – skłamała. Co jak co, ale nie zamierzała się przed nim przyznawać do uczuć, które chciała ukryć nawet przed samą sobą.
– Aha – szepnął młody Łowca i utkwił spojrzenie w rysach na metalowym stole. Wyżłobione linie tworzyły zarys yautjoidalnej postaci. Sha-uni pomału odwróciła cię w stronę wyjścia.
– Sha-uni...? Chciałbym... – cicho zagadnął ją Thei'de, nie odgrywając wzroku od blatu.
– Tak?
– Muszę ci coś powiedzieć. – Westchnął. – Nie powinienem był... Źle się stało, że... – przerwał. Nie wiedział jak dobrać słowa, nie planował tego, po prostu chciał jej to powiedzieć. – Chyba jestem ci winien przeprosiny.
– Słucham?! – To był szok. Spodziewała się wszystkiego, ale nie przeprosin. I to jego spojrzenie; spojrzenie istoty, która zrobi wszystko, by ją tylko pogłaskać, przytulić. W jednej chwili wszystko stało się takie proste, takie oczywiste i łatwe do osiągnięcia. Ich życie, wspólna przyszłość, wyprawy po chwałę, i wszystko o czym kiedykolwiek marzyła. Wszystko na wyciągnięcie ręki, wystarczyło powiedzieć: wybaczam ci. Patrząc mu w oczy, nabrała powietrza w płuca i… Nagle do messy wszedł Gavo i, podszedłszy do Thei'de, zdzielił go w twarz.
– Odbiło ci zupełnie! – wrzasnął do kompletnie zbitego z tropu młodego Yautjanczyka. – Nie patrz tak na mnie, jakbyś nie wiedział, o co mi chodzi!
– Bo nie wiem – odparł spokojnie Thei'de.
– Byłem w miasteczku. Tam aż wrze od plotek. Ktoś urządził sobie polowanie w lesie, zabił córkę karczmarza i urządził rzeź na posterunku Rozjemców! Thei'de milczał.
– Może byś coś powiedział! – krzyczał Gavo, nie doczekawszy się odpowiedzi.
– Nikogo nie zabiłem – wyburczał w końcu. – Nie ja.
– Nie? No, szlag mnie trafi! To gdzieś był? Wiesz, że za polowanie na współbraci grozi śmierć?
– Wiem, nie jestem głupcem.
– Ale tak się zachowujesz! – Tego było za wiele, Thei'de poderwał się z miejsca.
– Zapominasz się, starcze – powiedział, akcentując każde słowo. – Puki co, to ty jesteś na moim statku, a nie odwrotnie. I jeśli tego zechcę, wyfruniesz stąd szybciej niż przylazłeś. – Na twarzy młodego Łowcy wykwitły niezdrowe wypieki. Zimno, które od rana mu dokuczało, zmieniło się w nieznośnie gorąco. Thei'de zwinął koc i, niosąc go pod pachą, poszedł w kierunku wyjścia. Przy drzwiach zatrzymał się i zerknął na Sha-uni.
– Ruszamy – powiedział. – Ciebie odwiozę do domu, a ty... – spojrzał przez ramię na naukowca – zastanów się, gdzie mam cię zawieźć, bo szczerze mówiąc, mam cię już dość.
– Więc to tak?! Wykorzystałeś mnie, zniszczyłeś mi życie, a teraz się mnie pozbywasz! – Wściekła się dziewczyna.
– A czego ty ode mnie chcesz?! – zapytał, spoglądając na nią z góry.
– Niczego! – wykrzyknęła, zaciskając pięści i stając na palcach, by móc lepiej spojrzeć w te szare, podłe oczy zdrajcy.
– To dobrze.
– Tak?
– Tak!
– Och, jesteś taki... Taki... Żałuję, że cię poznałam! – krzyknęła Sha-uni, patrząc prosto w rozpalone gorączką spojrzenie Thei'de. Zapadła cisza, podczas której żadne z nich nie opuściło wzroku.
– I dobrze – wyszeptał w końcu Łowca i wyszedł.

Drzwi sterowni cicho się za nim zamknęły. Młody Łowca podszedł do fotela pilota i usiadł na nim. Począł uruchamiać procedurę sprawdzającą sprawność statku.
– Kurwa – szepnął, spoglądając na monitor i uświadamiając sobie, że nie może się skupić. – Kurwa, kurwa, kurwa, KURWA! – zawył. Był wściekły. Wiedział, że czas najwyższy by pozbyć się tej dwójki, ale czuł się z tą myślą wyjątkowo podłe. Tak naprawdę poza nimi nie miał nikogo, ale z nim nie byli bezpieczni. Na kokpicie wszystkie kontrolki zabłysły znakiem „gotowy”. Thei'de uruchom silnik i ostrożnie wzbił statek w powietrzne. Pojazd uniósł się na wysokość koron drzew, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył z miejsca w kierunku Yautu. Czekał ich dwugodzinny lot, w obrębie atmosfery panowały ograniczenia, a on nie chciał zwracać na siebie uwagi.

Sha-uni stała, wciąż wspierając się o niewielki blat służący do przygotowywania posiłków. Na twarzy zrobiła się zielona i głośno wciągała powietrze, widać było, że jest wzburzona.
– Może to i lepiej – zagadnął ją Gavo. – Sama widzisz, że on nie wie, czego chce. Twoim Nan-ku też nigdy nie będzie. Lepiej wróć do domu i poszukaj sobie jakiegoś przyzwoitego i statecznego mężczyzny, a nie takiego narwańca, który ma nie po kolei w głowie.
– Przestań mi wciąż udzielać dobrych rad – wycedziła dziewczyna. – Znasz go krócej ode mnie. A może się mylę? Może masz z nim więcej wspólnego, niż mówisz?
– No, co ty, Sha-uni, wiesz przecież, że poznałem go w twoim domu.
– Czyżby?
– Twierdzisz, że kłamię.
– Tak, myślę, że kłamiesz.
– Nie będę tego wysłuchiwał – oburzył się Gavo i chciał opuścić pomieszczenie, lecz dziewczyna złapała go za ramię i pociągnęła z powrotem, jednocześnie przykładając mu kuchenny nóż do gardła.
– Mam dość. Chcę poznać prawdę – wyszeptała.
– Twojemu ojcu może się to nie spodobać.
– A co on ma do tego? 
– Bardzo wiele. Poza tym prawda by ci się nie spodobała i bezpieczniej dla ciebie, jeśli jej nie znasz.
– Nie mów mi takich rzeczy. Gdybym chciała być bezpieczna, nie zostałabym Łowczynią. Przyglądałam się wam obu. Słyszałam, co między sobą szepczecie, a Nan-ku powiedział mi, że wychowywał się na Ziemi. Jaki Yautja zamieszkałby pośród wrogiej rasy? Tylko taki, który nie może mieszkać pośród swoich. – Gavo uśmiechnął się krzywo, a Sha-uni kontynuowała. – Thei'de powiedział, że robiłaś jakieś zakazane eksperymenty. Że wyrzuciłeś go do dziury z semprą, gdy był dzieckiem. – Naukowcowi zaschło w gardle, a nóż nieznośnie mocno naciskam na jego krtań.
– Coś mu się pomieszało – zaprzeczył.
– Nie łżyj – nacisk noża zwiększył się.
– Dziewczyno, daj sobie spokój. Po co ci ta wiedza? Nie pomoże ci odzyskać ukochanego i dziecka, lecz może wpędzić cię w kłopoty... – nie dokończył, oboje poczuli, że statek przechyla się na jedną stronę. Zawył sygnał alarmu, a światło poczęło mrugać. Gavo rzucił się do wyjścia i, z trudem otrzymując równowagę, dosłownie zsuwał się w kierunku sterowni. Przechył statku pogłębił się. Dziewczyna ruszyła za naukowcem, żołądek podszedł jej do gardła, wyraźnie czuła, że dziób statku jest niżej. Trzymając się ścian, brnęli przed siebie. Alarm nie ustawał, w sterowni zobaczyli nieprzytomnego Thei'de leżącego na kokpicie.
– Spadamy! – krzyknął Gavo. Nie musiał tego robić, Sha-uni dobrze widziała zbliżające się korony drzew. Naukowiec wyszarpnął bezwładne ciało Thei'de zza sterów i usiadł w fotelu.
– Dlaczego komputer nie ustabilizował lotu? – zapytała Sha-uni, klękając przy młodym Łowcy.
– Bo go wyłączył – odkrzyknął Gavo, starając się przekrzyczeć alarm. po chwili wyrównał lot, wszystko ucichło, a światła przestały mrugać.
– Gavo, on krwawi.
– Co? Gdzie?
– Z uszu – Sha-uni przechyliła głowę Thei'de i odgarnęła jego włosy. Cienka strużka zielonej posoki sączyła się z dziurki i ciekła po szyi. Dziewczyna przesunęła dłoń.
– Nie dotykaj! – wrzasnął Gavo. Jej palce zatrzymały się tuż nad strużką. – Jeśli chcesz jeszcze kiedykolwiek używać tych palców, to nie dotykaj.
Sha-uni spojrzała na mężczyznę z niemym pytaniem na ustach. Naukowiec westchnął.
– Chciałaś znać prawdę – powiedział, kucając obok głowy Thei'de. – On nie jest takim zwykłym Yautjańczykiem, jak ty czy ja. Jest eksperymentem genetycznym stworzonym ze zlepków DNA różnych istot. Jego krew ma właściwości krwi ksenomorfów.
Sha-uni wzdrygnęła się i cofnęła dłoń. – Żartujesz prawda? – zapytała.
Gavo pokręcił przecząco głową. Zza paska wyjął mały nożyk do obierania owoców i przytknął go do lepkiej krwi. Niehartowane specjalnie ostrze pokryło się bąblami i skorodowało. Sha-uni gwałtownie odskoczyła do tyłu.
– To niemożliwe – szepnęła.
– Możliwe – odpowiedział Gavo, ukrywanie prawdy straciło sens, dziewczyna była uparta, drążyłaby temat tak długo, aż znudzony jej marudzeniem i wyznałby jej wszystko, no, prawie wszystko. A poza tym, lubił ją. – A teraz pomóż mi zanieść go do kajuty.
– Nie dotknę go – zaprotestowała, podnosząc się.
– Nie przesadzaj, nic ci nie będzie. – Gavo starał się zbagatelizować sprawę, chociaż sam dopiero co zabronił jej dotykać nieprzytomnego. 
– Nie – padła odpowiedź.
– Nie bądź głupia, pomóż mi – nalegał.
– Nie!
– Na litościwego Paya, sypiałaś z nim. 
– Nie przypominaj mi. Mogłam czym się zarazić albo umrzeć od tej jego krwi albo… – Jej twarz przybrała wyraz pełen odrazy. – Byłam z nim w ciąży – mówiła jakby sama do siebie. – Bogowie jedni wiedzą, jakim potworem byłoby moje dziecko. Pozwoliłam mu się dotykać, pozwoliłam żeby... – zakryła usta, poderwała się i wybiegła.
– Sha-uni, daj spokój. Nie panikuj! – krzyczał za nią Gavo.

Zdyszany naukowiec zasiadł za sterami. Sapał jak lokomotywa i rozcierał łokieć, w który uderzył się, ciągnąc Thei'de do jego kajuty. Lot do Yautu w tej sytuacji nie miał sensu. Chłopak potrzebował pomocy, i to jak najszybciej. Reakcja dziewczyny zaskoczyła Gavo, ale nie zszokowała, w końcu jej przejdzie. Mężczyzna przetarł zmęczone oczy, było dopiero południe, a on miał już dość. Kontrolka wiadomości poczęła migać. Naukowiec nacisnął szybko pojawiające się znaki i otworzył zawartość skrzynki. Ku jego zaskoczeniu, informacja była zaszyfrowana. Zgrał ją do swojego komputera i, używając klucza, odszyfrował nowy namiar. Wprowadził dane, by bezpośrednio połączyć się przez system wizyjny. Po chwili na monitorze ukazała się twarz Yautji o prawie czarnej skórze, jego jasne oczy wyglądały niczym dwie latarnie.
– Co tak długo? – burknął nieznajomy. – Roth mi dziurę w brzuchu wiercił, a tobie, jak widzę, się nie śpieszy.
– Co z odczytem? – Gavo zdawał się nie słyszeć opryskliwego tonu swojego rozmówcy.
– A co ma być? Źle i tyle. Boli cię głowa.
– Co? Nie, to nie o mnie chodzi.
– To gdzie ten delikwent.
– Nieprzytomny u siebie.
– Zemdlał? To na co ty, kurwa, czekasz? Aż się wykończy. Sprzęt dał dupy, rotowanie nic nie da.
– Co? – Gavo nie wiedział, o czym mówi jego rozmówca, nie lubił tego ich technicznego języka, był genetykiem, badał naturalne mutacje we florze i faunie, to znaczy badał je do czasu, gdy na jednej z ekspedycji naukowych spotkał Rotha, wtedy wszystko się zmieniło.
– Trzeba wymienić – oznajmił czarnoskóry rozmówca Gavo.
– Ale jak mam to zrobić?
Nieznajomy parsknął. – Nie ty, tylko my. Czekamy przy Pasie Unaga
– To dwa tygodnie lotu!
– Dobrze wiesz, że nie możemy lecieć dalej. Jeśli przekroczymy pas tych asteroid, Yautjal wyśle okręty i rozpieprzoną nas w perzynę.
–To po coście mu to wszczepiali? Cholera, wiedziałem, że będą z tym kłopoty.
–Nie denerwuj się, staruszku. Nanotechnologia poszła znacznie do przodu, a z tego, co widzę z odczytu, twój przyjaciel ma jeden z pierwszych manipulatorów. Tak z czystej ciekawości, kto ma pilota do urządzenia?
Gavo zacisnął szczęki i utkwił wzrok we własnych dłoniach. – Nie wiem – skłamał.
Nieznajomy zaczął nerwowo stukać szponami w blat, przy którym siedział.
– Przyleć tu jak najszybciej. I spokojnie, nie jest jeszcze tak źle, na razie. – Rozłączył się.
Gavo zmienił ustawienia lotu, czas naglił.

Sha-uni zajrzała do kajuty Thei'de, młody łowca wciąż był nieprzytomny, lecz tym razem na jego twarzy widniał wyraz bólu. Dziewczyna niepewnie podeszła do koi, na której leżał, wspomnienie noża rozpuszczającego się w zetknięciu z krwią sprawiło, że zawartość żołądka podeszła jej do gardła. Czuła wyjątkowe obrzydzenie do ksenomorfów. Mogła spokojnie stanąć w szranki z każdą inną istotą, ale te bestie... z cieknącą z pyska śliną, z chudym, pokrytym chityną ciałem, z obrzydliwym sposobem rozmnażania się... Tak, brzydziła się ich nad wszystko, a on był poniekąd jednym z nich. Stojąc przy łóżku, wyobraziła sobie, jak po miesiącach rozwoju zamiast zwykłego porodu jej brzuch rozrywany jest od środka, jak przeszywający ból zapiera jej dech, a dźwięk pękającej skóry wypełnia uszy. Wyobraziła sobie paskudnego stwora wychodzącego z jej ciała. Z obrzydzeniem odsunęła się od leżącego na łóżku mężczyzny – coś takiego nie miało prawa istnieć. Wydobyła nóż, miał wąskie ostrze dostatecznie długie, by przebić klatkę piersiową i serce. Ujęła broń w obie dłonie i wyciągnęła je przed siebie. Bała się, okropnie się bała, jeszcze nigdy nie zabiła innego Yautjańczyka i nawet jeśli Thei'de nie do końca nim był, to jednak wyglądał jak przedstawiciel jej gatunku. Oczyma wyobraźni zobaczyła jak wbijany przez nią sztylet przecina mięśnie i zagłębia się w ciało. Krew bryzga na jej na dłonie i wypala je do kości. Nie, to nie mogło się tak skończyć. Podniosła poduszkę leżącą na podłodze przy łóżku i położyła ją na piersi Thei'de, to powinno wystarczyć, by krew jej nie dosięgnęła. Z gardła Thei'de wydobył się niski, chrapliwy dźwięk, jakby dochodził z bardzo daleka. Dziewczyna wzdrygnęła się i cofnęła dłoń.
– Piiić – powiedział nieprzytomny mężczyzna. – Piiić – zawył. 
Po plecach Sha-uni przeszedł zimny dreszcz. Twarz Thei'de skrzywiła się, dolne kły opadły mu, a skóra nad ustami i czole zmarszczyła się; wyglądał, jakby był zły.
– Piiić – zawył ponownie ochrypłym głosem i wyciągnął gwałtownie dłoni z jej stronę.
Przerażona dziewczyna uciekła.
– Co jest?! – wykrzyknął Gavo, gdy z impetem wpadła na niego. – Co tak pędzisz i po co ci ten sztylet?
Sha-uni wcisnęła mu broń do ręki, mówiąc: – Ty to zrób, ja nie mogę.
– Co mam zrobić? – zapytał szczerze zaskoczony naukowiec.
– Zabij go.
– Co?
– Słyszałeś, zabij go teraz, gdy jest bezbronny.
Gavo przez chwilę zastanawiał się, kogo miała na myśli dziewczyna, a gdy zrozumiał, że chodzi o Thei'de, wykrzyknął: – Odbiło ci?! Nie zniszczę efektu lat ciężkiej pracy, bo się przestraszyłaś. Chodź, porozmawiamy. – Złapał ją za ramię.
– Nie! – Wyszarpnęła się. – Chcę, żeby on przestał istnieć, żebym wreszcie mogła spokojnie spać, żebym...
– Szybko zmieniasz zdanie – przerwał jej. – Dopiero co twierdziłaś, że go kochasz, a teraz chcesz jego śmierci?
– Wtedy nie wiedziałam, czym jest.
– A czym jest? Potworem? Tak go teraz postrzegasz?
– Nie myślisz trzeźwo, ale powinieneś...
– Nie! Dosyć tego! Nie mam czasu, żeby odwieść cię do domu, więc bądź łaskawa przynajmniej nie wchodzić mi w drogę. I dosyć tych bzdur. – Wyszarpnął broń z jej dłoni i poszedł do zbrojowni, gdzie zamierzał zasnąć na długo i w spokoju.

Obudził go łoskot, znacznie szybciej niżby sobie tego życzył, ktoś rzucał czymś, robiąc przy tym straszny hałas. „Thei'de?” przeminęło przez myśl jeszcze niezupełnie rozbudzonego naukowca. Rozdrażniony naciągnął poduszkę na głowę, by choć trochę wyciszyć dobiegające gdzieś ze statku odgłosy. Chwilę starał się ignorować te dźwięki, ale w końcu nie wytrzymał.
– Co ty do diaska robisz?! – zawołał, stojąc w przejściu do messy i przyglądając się poczynaniom młodego Yautjańczyka. Thei'de warknął tylko, nie raczywszy nawet odwrócić się. Na podłodze leżały porozrzucane naczynia.
– Chcę pić – wydukał, zaglądając do kolejnej szafki, jej otwierane, niczym harmonijka drzwiczki, uniosły się, ukazując zawartość.
– I dlatego robisz taki bałagan? Na dole po lewej masz zapas napojów – odparł naukowiec, klucząc między porozrzucanymi naczyniami, a podszedłszy do szafek, nacisnął jeden z przycisków na froncie tej, o której mówił. Nieprzezroczysty do tej pory materiał natychmiast zmienił swoją strukturę, ukazując szereg równo ustawionych kanistrów o trójkątnych dnach. Młody łowca pochylił się, aby spojrzeć na to, co pokazywał mu towarzysz, a rozpoznawszy pojemniki, wyciągnął dłoń, by po nie sięgnąć. Jego palce odbiły się od przezroczystej materii, zaskoczony warknął i wściekłe uderzył pięścią w odgradzającą go od upragnionego napoju membranę. 
– Odbiło ci?! – krzyknął Gavo, widząc malującą się na twarzy Thei'de wściekłość. Yautjańczyk warknął ponownie i tym razem kopnął szafkę, struktura polimeru, z którego wykonano harmonijkową membranę została zachwiana i na moment front szafki stracił przeźroczystość. 
– Przestań! Co w ciebie wstąpiło? Wystarczy nacisnąć o tu. – Za dotykiem naukowa membrana zwinęła się. Thei'de odepchnął Gavo i, wydobywszy jeden kanister, opróżnił jego zawartość, wypijając wszystko od razu. 
– Widzę, że czujesz się już lepiej – zagadnął niepewnie naukowiec.
– Ta.
– I nadal chcesz się nas pozbyć? 
– Nie. – Kolejny kanister opuścił szafkę, a jego zawartość została wlana do gardła Thei'de. - Jesteś pewien, tego co mówisz? – kontynuował Gavo. – Nie chciałbym nieporozumień miedzy nami.
Thei'de zdawał się go nie słuchać, zajęty opróżnianiem kolejnego pojemnika z napojem. Przełknąwszy ostatni łyk, wyrzucił opakowanie na podłogę. Gavo przyglądał się trajektorii lotu kanistra i nie mógł zrozumieć nagłej zmiany w upodobaniu do czystości, którą zawsze przemawiał Thei'de. 
– Zrób mi coś do żarcia – wypalił nagle młody Yautjańczyk. – Jestem głodny. 
– Ja?! – Żądanie Thei'de jeszcze bardziej zbiło z tropu naukowca. Młody nigdy wcześniej nie prosił... Nie, inaczej, nie żądał, bo to było żądanie, by go ktoś obsługiwał, zawsze był samowystarczalny. 
– A kto?! – Warknął Łowca, w jego spojrzeniu było coś, co sprawiło, że Gavo poczuł lekkie kłucie strachu. 
– Wybacz, ale moje umiejętności kulinarne z pewnością by cię nie zadowoliły – odparł starzec, próbując uniknąć rodzącego się konfliktu.
Thei'de błyskawicznie złapał go za szyję i dusząc, uniósł do góry, nogi Gavo zawisły w powietrzu.
– Odmawiasz mi żarcia, dziadu? – wysyczał z pogardą w głosie. – Hulij-bpe jest głodny. 
„Kto?” przeminęło przez myśl Gavo, mężczyzna dusił się, lecz nie walczył o życie. 
– Theide, puść go! – stanowczy głos Sha-uni w ostatniej chwili odwrócił uwagę napastnika od ofiary. Gavo opadł na podłogę, z ledwością łapiąc oddech, a przeczuwając, że dziewczyna chce do niego podejść, wydyszał krótkie „nie”. To zbiło ją z tropu, stała wahając się, czy pomóc potrzebującemu, czy posłuchać ostrzeżenia. Thei'de uśmiechnął się, mierząc ją wzrokiem z góry na dół. 
– Śliczna, pamiętam cię – powiedział zaczerpniętym głosem, tym samym, którym prosił o picie i tym samym, którym... Na Paya, teraz sobie przypomniała: krzyk, płacz, altanę i ten zachrypnięty głos o dziwnym akcencie. Łowca wykonał krok w jej kierunku, lecz Gavo pochwyciwszy jedną jego nogę, uniemożliwił mu wykonanie kolejnego. 
– Uciekaj – sapnął do skołowanej dziewczyny. Thei'de kopnął go drugą nogą w brzuch. 
– Thei'de, przestań! – Chęć pomocy dręczonemu starcowi przezwyciężyła rodzący się w Sha-uni strach. 
– Thei'de? O, nie. Nie ma tu nikogo takiego, kwiatuszku. Jest tylko to ścierwo na podłodze, ty, moja ptaszyno i ja, Hulij-bpe. Dobrze zapamiętaj to imię, bo będziesz je wiele razy wykrzykiwała, gdy będę cię rżnął.
Tym razem instynkt zadziałał prawidłowo, Sha-uni błyskawicznie rzuciła się do ucieczki, a wpadłszy do swojej kajuty, zaryglowała drzwi kodem dostępu, który sama ustawiła. Nikt z zewnątrz, kto nie znał odpowiedniej kombinacji, nie mógł dostać się do środka, taką przynajmniej miała nadzieję. Potężne uderzenie wywołało rezonans stalowej płyty, z której wykonano drzwi.
– Daj spokój, kwiatuszku, otwórz, obiecuję, że będę delikatny – dobiegło zza drzwi. Sha-uni odsunęła się od nich, w tej chwili żałowała, że nie opuściła statku od razu. 

Brak odpowiedzi na jego prośbę sprawił, że Hulij-bpe zdenerwował się i walnął pięścią z całej siły w drzwi. 
– Otwórz, suko, bo sam tam wejdę, a wtedy nie będę już taki miły! – Uderzał pięściami, a panująca cisza po drugiej stronie tylko go rozsierdzała. – Otwieraj! – wrzasnął, ponownie uderzając w drzwi.
Gavo wyczołgał się z messy, chyba miał złamane żebra, a jedno to już na pewno. Ze zgrozą przyglądał się jak ten, który kazał na siebie mówić Hulij-bpe, odchodzi od zamkniętych drzwi, idzie do zbrojowni, a po chwili wraca, ciągnąc za sobą ogromny i, z pewnością, ciężki topór. Gdy pierwsze uderzenie spadło na drzwi i rozcięło je niczym puszkę z prowiantem, naukowiec wspierając się o ścianę, począł iść w kierunku zbrojowni. Cios za ciosem spadał na drzwi i poszerzał otwór, po drugiej stronie widać już było bladą z przerażenia dziewczynę, kurczowo zaciskającą dłonie na niewielkim nożu. Ból utrudniał mu poruszanie, a każde uderzenie odbijało się echem w jego głowie niczym dźwięk dzwonu, każde odmierzało zbliżającą się tragedię. Gdy doszedł do miejsca, w którym sypiał, uderzenie zastąpił dźwięk upuszczanego topora, Gavo wiedział, że Hulij przebił się przez drzwi i niepokoiła go cisza, która później zapadła. Spodziewał się krzyków błagalnych Sha-uni, ale nic takiego nie nastąpiło, tym bardziej powinien się spieszyć. 

Shau-ni zaciskała dłonie na rękojeści noża tak mocno, że aż pobielały jej knykcie, z pewnością nie pozwoli, żeby to coś upokorzyło ją ponownie. Gdy napastnik przedarł się do jej kajuty, skierowała ostrze w swoją stronę, gotowa odebrać sobie życie. On zmierzył ją wzrokiem z kpiącym uśmieszkiem na twarzy.
– Jeśli zrobisz chociaż jeden krok w moją stronę – wyszeptała – odbiorę sobie życie.
Kpiący uśmieszek nie zniknął z jego twarzy, przeciwnie zdawał się poszerzać, jakby Hulij wyobraził sobie coś, co sprawiało mu wielką przyjemność. 
– Jeśli to zrobisz – odparł – i tak wykorzystam twoje ciało do tego, po co tu przyszedłem. 
Ręce dziewczyny zadrżały, nie miała czasu zastanawiać się nad tym, czy to pusta obietnica czy realna groźba. Rzuciła się do przodu, z krzykiem atakując stojącego przed nią Yautjańczyka, nóż utknął w lewej piersi Hulija, ale on nie cofnął się nawet o krok, nie skrzywił się, nie ryknął z bólu. Sha-uni celowała w serce, była pewna, że go dosięgnie. Cofnęła się, czekając na efekt.
– To mnie nawet podnieca – stwierdził Yautjańczyk, rozwiązując troczek w swoich spodniach, które Thei'de zwykł zakładać, gdy nie nosił zbroi. Shauni nie miała dokąd uciec, rosłe ciało Hulija zasłaniało jedyną drogę, pozostała jej beznadziejna walka w wręcz, a zważywszy na wzrost i siłę przeciwnika nie dawała sobie zbyt wielkich szans. „Prędzej sczeznę” pomyślała, czekając z atakiem, aż mężczyzna opuści spodnie, nie pozwoli zdjąć mu ich zupełnie, tylko tyle, by krępowały jego ruchy. 

Grzebiąc w swoich rzeczach Gavo usłyszał krótki krzyk, po którym znowu zapanowała cisza. Ręce drżały mu tak bardzo, że nie mógł rozkręcić urządzenia, po które tu przyszedł. Z krótkiego szkolenia udzielonego przez strażniczkę magazynu na Bakub dowiedział się, jak czytnik przerobić w emiter, niezbędną część zakupił od razu. Wykonanie tej niezbyt skomplikowanej czynności wymagało jednak precyzji, której w zaistniałej sytuacji nie mógł osiągnąć. Kolejny krzyk i łoskot wyprowadził naukowca z równowagi, przypominając mu o potrzebie jak najszybszego działania. Niewielkie rozmiary urządzenia i zastosowanych części nie ułatwiały mu zadania, a świadomość beznadziejności innego rozwiązania nie dawała spokoju. Mógł przecież sięgnąć po broń i zastrzelić owoc swoich badań, ale potrzebował go żywego, zwłaszcza teraz, gdy powiadomił już Rotha. 

Shauni zdołała obalić przeciwnika na podłogę, ułatwiły jej to spodnie krępujące ruchy Hulija. Dziewczyna klęczała na plecach mężczyzny, przytrzymując jego nienaturalnie wygiętą do tyłu rękę. Tego chwytu nauczył ją Yu. Przyparła kolanem mocniej bark obezwładnionego mężczyzny i mocniej wykręciła mu rękę. 
– Drugi raz nie dam ci się podejść – powiedziała, pochylając się nad nim. Hulij-bpe jakby tylko na to czekał, gwałtownie uniósł głowę, trafiając potylicą w twarz Sha-uni. Zamroczona dziewczyna osłabiła uchwyt, a Hulij wyprostował rękę tak szybko, że trzymająca ją wciąż Sha-uni w wyniku szarpnięcia straciła równowagę i upadła na jego plecy. Yautjańczyk podźwignął się, strącając ją na podłogę. Leżąc obok, Shauni uderzyła go pięścią w twarz, w odwecie Hulij rozdarł jej sukienkę od ramienia aż po biodro, uderzyła ponownie, celując w złamany kieł.
– Dziwka – wysyczał, odwracając ją wprawnie i szybko na brzuch. Dziewczyna zawyła ze wściekłości, w tej pozycji nie miała szans na obronę. 
– Ty gnido, jesteś prymitywem i robisz to jak prymityw! – krzyknęła. 
– Zamknij się – warknął Hulij, po czym złapał dziewczynę za włosy i ogłuszył, uderzając jej głową o podłogę. Nie zamierzał dłużej czekać, ani bawić się w rozbieranie, po prostu podciągnął sukienkę ofiary i mocnym szarpnięciem zdarł z niej bieliznę. 
– Zo... Zostaw ją – głos starca przeszkodził mu w chwili, w której zabawa miała się zacząć na całego. Hulij opuścił głowę i westchnął. Dlaczego nie skręcił karku temu dziadowi nim zabrał się za dymanie kwiatuszka? Przecież nie cierpiał przerywać, nie wtedy gdy był już gotów. 
– Zjeżdżaj dziadu, możesz być pewien, że tobą zajmę się później – powiedział, nie odwróciwszy się nawet.
– Zostaw dziewczynę, bo jak nie... – powtórzył Gavo, zaciskając dłonie na małym urządzeniu i celując nim w napastnika. 
– Bo jak nie, to co? – zapytał Hulij, prostując się. 
– To będę zmuszony zadać ci ból – dokończył Gavo. Hulij wstał, wyraz jego twarzy był tak paskudny i pełen nienawiści, że naukowiec cofnął się o krok. 
– Wypruję ci flaki gołymi rękami – zagroził starcowi. Gavo nie miał wątpliwości, że osobnik przed nim jest do tego zdolny. Nacisnął przycisk, sygnał aktywował urządzenie wszczepione w podstawę czaszki Łowcy i Hulij-bpe zawył, łapiąc się za głowę. Gavo nie puszczał, zmuszając urządzenie do emisji sygnału. Łowca opadł na kolana, a potem zwinął się z bólu na podłodze. Starzec puścił przycisk, zapadła cisza, przerywana jedynie szybkim oddechem Łowcy. Po chwili, znacznie krótszej niż spodziewał się tego Gavo, młody Yautjańczyk uniósł się nieznacznie i spojrzał na niego z wyrzutem w oczach, z uszu znowu sączyła mu się krew. 
– Gavo, co ty mi...?
Naukowiec kurczowo naciskał guzik i puścił go dopiero chwili, w której młody stracił przytomność.




------------------------------


Hulij-bpe – z yautjańskiego oznacza szalony