Rozdział dedykuję wszystkim Anonimowym czytelnikom, którzy ze mną są, poganiają mnie i inspirują. Dziękuję za wasze komentarze i za to, że jesteście.
– Źle się
stało – stwierdził Mu-shen, patrząc w posępne oblicze Rotha widoczne na
trójwymiarowym ekranie.
– Młodym udało się uciec, zbiegli
do lasu, a tam, jak wiesz, nie jest bezpiecznie. Zostali zamordowani, jeszcze
nie wiemy przez kogo. – Relacja Rotha była chłodna i aż nazbyt spokojna jak na
tragedię, o której mówił. Mu-shen nie był zadowolony, to komplikowało jego plan
przekabacenia Has-mutha na swoją stronę. Pomimo tego, że został Przewodniczącym
Rady miał świadomość, że tego osobnika lepiej mieć po swojej stronie. Teraz
misterny plan spalił na panewce, dzieci Has-mutha nie żyły i nie było już mowy
o zakrojonej na wielką skalę akcji ratunkowej, która miała zjednać zastępcę
starego przewodniczącego. Przy okazji Mu-shen
planował załatwić parę starych porachunków, między innymi z Rothem.
– To niczego nie zmienia –
kontynuował Roth. – Działamy według planu. Dziesiąta kolumna jest już w drodze
powrotnej, ich przybycie z centrum galaktyki zbiegnie się w czasie z przejęciem
przez nas wszystkich kolonii, a twoja głowa w tym, żeby opór był jak
najmniejszy. Nie chcemy przecież mordować swoich.
– Jakoś wcześniej nie mieliście z
tym problemu – odparł Mu-shen, nalewając sobie c’nijpu.
– Miałeś tyle nie pić – zganił go
Roth.
– To jedyna rzecz, w której nie
możesz mi rozkazywać – odparł Przewodniczący, ostentacyjnie sącząc alkohol. –
Będę pił kiedy zechcę i ile zechcę. Zawsze wszystko robiłem pod twoje dyktando.
– Nie zawsze i nie wszystko –
poprawił go Rachmistrz, w pamięci przywołując wszystkie wyskoki Mu-shena, wszystkie,
o których wiedział.
– Dobrze, nie zawsze i nie
wszystko, ale nawet żeniłem się z kobietami, które mi wyznaczyłeś. Całe moje
życie jest pod twoje dyktando. – Nalał
sobie kolejny puchar.
– Byłeś i jesteś krnąbrny – odpowiedział
Roth, po czym się rozłączył. Norha ciągłe robił coś wbrew planom, już jako
bezdomny dzieciak, którego Roth schwytał po napadzie na cukiernika, wykazywał
szereg cech, które należało wyplenić. Niestety z marnym skutkiem, nikt nie
nauczył gówniarza korności, którą cechowały się dzieci Wojowników, wiec trudno
było nad nim zapanować. Roth sapnął, podnosząc się z fotela, powinien był dbać
o swoją kondycję, a zapuścił się jak zwierzę tuczne, co przecież w przypadku
ich gatunku nie jest takie proste. Ale odpowiadał mu taki sposób życia, tu, w
stolicy Styksu, liczyły się prawdziwe umiejętności i koneksje, a nie wygląd i
trofea, tu nie rządziły kobiety. Roth poprawił długi zdobiony haftem płaszcz,
który opinał jego przysadzistą sylwetkę i, opuściwszy swoje biuro, udał się do
domu nieoficjalnego, bo nieuznawanego przez Yautjal, przywódcy Wyrzutków,
Kreana. Starzec marniał podobno z każdym dniem i należało się liczyć, że może
umrzeć w każdej chwili.
Magnetyczny
pojazd Rotha zatrzymał się przed budynkiem przypominającym rakowatą narośl gniazda
Sempr na nieskazitelnej Yautjańskiej ziemi. Ochroniarz i kierowca Rotha wysiadł
pierwszy i czujnie rozejrzał się po okolicy, a stwierdziwszy, że jest
bezpiecznie, dał znak swemu pracodawcy, że i on może wysiąść. Wygramoliwszy się
z pojazdu, Roth prychnął z obrzydzeniem i otrzepał się, jakby strącał coś z
ramienia, nie przepadał za Semprami, te robale wymagały sporo zachodu i
wysiłku, a on od jakiegoś czasu stronił od tego drugiego. Mimo obrzydzenia
zebrał się w sobie i przekroczył próg domostwa ekscentrycznego Yautjańczyka. Od
elewacji zewnętrznej po wykończenie wnętrz wszystko przypominało dzieło Sempr,
Roth podejrzewał nawet, że było to prawdziwe gniazdo przetransportowane tu z
jakiejś odległej planety. W progu przywitał go młody, szczupły mężczyzna,
dokładnie taki, w jakich gustował Krean, o czym Roth doskonale wiedział.
– Jak twój pan? – zapytał młodego
kastrata.
– Nie najlepiej, obawiamy się, że
wkrótce umrze – odparł młodzieniec bez cienia żalu w głosie.
No tak, pomyślał Roth, nikt nie
będzie żałował starego wariata, nawet jego podopieczni, ciekawe co zrobią, gdy
go zabraknie?
Młody Yautjańczyk poprowadził
Rachmistrza krętym korytarzem prosto do sypialni Kreana, przed wejściem
pozbawionym drzwi zatrzymał się i rzekł: – Mój pan nie wstaje już z łoża, jeśli
zechce cię przyjąć to w sypialni. Zaczekaj tu, zapytam go.
Odszedł, pozostawiając Rotha samego. Rachmistrz odsunął się od ściany na środek korytarza, z sufitu zwieszały się imitacje Sempr robotnic, przyprawiając go o nieprzyjemnie uczucie, że jest obserwowany, w co nie wątpił, znając obsesję Kreana na punkcie bezpieczeństwa. Młody mężczyzna powrócił po chwili.
Odszedł, pozostawiając Rotha samego. Rachmistrz odsunął się od ściany na środek korytarza, z sufitu zwieszały się imitacje Sempr robotnic, przyprawiając go o nieprzyjemnie uczucie, że jest obserwowany, w co nie wątpił, znając obsesję Kreana na punkcie bezpieczeństwa. Młody mężczyzna powrócił po chwili.
– Mój pan cię przyjmie – wskazał
przejście, Roth minął łukowaty portal zdobny w formy larwalne i przeszedł
dalej. Sypialnia Kreana była połączeniem naturalnych obłych form gniazda i
kanciastych ostrych kształtów nowoczesnych mebli, nie było tu mowy o
synchronizacji i jednorodności. Roth bywał tu wielokrotnie, więc nie zdziwiła
go ta dysharmonia. Przeszedł przez pomieszczenie, kierując się prosto do
wielkiego łoża. Na różnokolorowych, centkowanych i pasiastych skórach spoczywał
stary i chudy Yautjańczyk. Ruchem kościstej dłoni odprawił młodzieńca, w
sypialni, poza Rothem, było kilku innych wojowników, żaden z nich nawet nie
drgnął, wiedząc, że gest ten skierowany był do sługi przywódcy. Krean powiódł
wyblakłym spojrzeniem po zgromadzonych, byli pośród nich starzy towarzysze i
całkiem świeży nabytek, jak myślał o Rocie, który nie całkiem dobrowolnie do
nich przystał, ale wygnańcem na swej planecie nie był. Roth był twórcą i poniekąd
wykonawcą planu podmiany chłopaka ze starego rodu Shen. Członkowie tej rodziny
trzymali w łapach największe stocznie budujące statki dla prywatnych odbiorców
i armii Yautjalu. Ich agent, Mu-shen, a właściwie Norha, co prawda nie zarządzał
fabrykami, ale miał dojście do odpowiednich osób i dojście to dobrze
wykorzystał. Każdy okręt opuszczający stocznię Shenów miał wgrane oprogramowanie szpiegujące
i mógł być w razie potrzeby zdalnie sterowany z zewnątrz. Mieszkańcy Yautjalu
byli wyjątkowo pewni siebie, a oni mieli dość degradacji społecznej.
Roth usiadł na
niezbyt wygodnym taborecie, jedynym wolnym miejscu jakie zostało, sapał przy
tym głośno, ostentacyjnie ukazując swoje niezadowolenie.
– Jak przygotowania? – zapytał słabym,
drgającym głosem Krean.
– Statki są w pogotowiu – odparł
ktoś ze zgromadzonych.
– Statki... – podchwycił Krean – bezzałogowe,
puste skorupy.
– Na każdym jest załoga –
kontynuował rozmówca starca, jakby czuł potrzebę wyjaśnienia sytuacji.
– Szkieletowa. To za mało, by
pokonać siły Yautjalu, zwłaszcza jeśli przyjdzie nam walczyć wręcz.
– Prowadzimy nabór, ale obywateli
mamy znacznie mniej...
– Obywateli?! Potrzebujemy
wojowników, a nie obywateli.
– Ostatnimi czasy nasiliła się migracja
członków Ety – wtrącił się Roth. – Nie są wyszkoleni, ale na mięso armatnie się
nadadzą.
Krean warknął niezadowolony. – To
miał nam zapewnić twój plan. Wydaliśmy sporo środków na fabrykę replikantów, a
twoi ludzie zawiedli!
Roth głośno przełknął ślinę.
– Nie wszystko jest stracone.
Prototyp żyje i może być dawcą, mój agent donosi, że jego twórca skontaktował
się z nim i że mają się niedługo spotkać. Okręt jest wyposażony w niezbędną
aparaturę, proces replikacji będzie można rozpocząć już na nim.
– Za późno, Roth, dziesiąta
kolumna jest już w drodze, a nie wiemy, jakimi obecnie dysponują siłami. Obawiam
się najgorszego, przestarzałej technologii i wynaturzonej załogi.
– Nie rozumiem – Roth pochylił
się do przodu, jakby spodziewał się wyjaśnień.
– Wkrótce zrozumiesz – zbył go
starzec. – Cała nasza nadzieja w Mu-shenie i w tym, że rozegra otrzymane karty
właściwie. Obawiam się jednak o jego lojalność, z naszą pomocą osiągnął wiele,
ale czy zechce się odpłacić? Roth, ty go znasz osobiście, co sądzisz?
– Nie nazwałbym tego osobistą
znajomością...
– Nie wykręcaj się! Szkoliłeś go.
Zresztą, jeśli masz chociaż cień wątpliwości co do jego współpracy... – Krean zawiesił
głos.
– Nie, nie mam. Norha zrobi co
konieczne. Chociaż podejrzewam, że będzie chciał ugrać też coś dla siebie. Ale w
ostatecznym rozrachunku nie będzie miał wyjścia. Wie, że jego prawdziwa
tożsamość może w każdej chwili wypłynąć na wierzch, straciłby wtedy wszystko, a
on bardzo lubi swoje nowe życie.
Krean kichnął, rozsiewając
naokoło ślinę. Zgromadzeni skrzywili się i tylko Roth wstał z miejsca, by podać
starcowi ssak. Wcisnął go w usta Kreana, maszyna poczęła odsysać ślinę, wydając
przy tym nie przyjemne dźwięki. Starzec miał problem z przełykaniem, jego
śmierć była kwestią kilku tygodni lub miesięcy, ale równie dobrze mogła
nastąpić w każdej chwili. Kto mógł go zastąpić? Z pewnością wielu miało na to
chrapkę, i z pewnością wielu na to czekało, ale starzec uparcie trzymał się
życia. Odessawszy płyn z ust Kreana, Roth zajął swoje wcześniejsze miejsce.
– Będziemy blefować z nadzieją,
że zadufani w sobie wojownicy z Yautjalu ulegną gładkim słowom Mu-shena i nie
podejmą walki, ale muszą uwierzyć, że jesteśmy zdolni do wszystkiego. Jeśli nie
uda mu się przekonać całej Rady, a zwłaszcza przełożonego sił zbrojnych
Hasmutha… – Roth zakasłał, Krean obdarzył go karcącym spojrzeniem i dalej
kontynuował przerwany watek. – To możemy mieć regularną wojnę, a na to nie
możemy sobie pozwolić, nie w obecnej sytuacji. Czasami myślę, że powinienem był
zawrócić dziesiątą kolumnę, gdy był na to czas, ale z drugiej strony pilnowanie
przejścia już dawno straciło sens. Wędrowcy się nie pojawili.
– A skoro o nich mowa – wtrącił
się znowu Roth. – Zastanawiam się nad sensem przetrzymywania ich gasnącej
populacji. Uważam, że do niczego już nam się nie przydadzą, kontrolujemy ich od
pokoleń, ograniczamy narodziny, wyręczamy we wszystkim.
– Chcesz ich uwolnić? – zapytał
jeden z wojowników. – Nie poradzą sobie sami.
– To zależy od sposobu, w jaki
ich uwolnimy. Dzisiaj to my posiadamy technologię, a oni są już zaledwie
cieniami tego, czym byli kiedyś.
– Nie zgadzam się! – starczy głos
przerwał dyskusję. – Naszym obowiązkiem jest ich chronić, gdy cały Yautjal
wyparł się prawdy, zaprzeczał ich istnieniu, a w końcu o nich zapomniał. My
dbaliśmy o ich bezpieczeństwo.
– Ale utrzymanie ich populacji to
koszty, na które nas nie stać i...
– Zamilcz. Powiedziałem nie. Czy
oni się skarżą? Nie. Pogodzili się ze swoim losem już wieki temu, wystarczy
tych spekulacji.
Gdzieś w kosmosie
Atmosfera była
taka, że ciężko dało się wytrzymać. Sha-uni zamknęła się w zbrojowni,
eksmitując tym samym Gavo do swojej kajuty bez drzwi. Szczerze mówiąc, naukowcowi
wcale to nie przeszkadzało. Przeciwnie, będąc tak blisko Thei’de, czuł się
panem sytuacji, ale czy mógł tak myśleć, skoro na statku zapanowało apogeum
szaleństwa? Zawsze rozsądny starzec sam począł popadać w obłęd. Bezustannie
pilnował pogrążonego w farmakologicznym śnie Thei’de. Chronił go nie przed nim
samym, lecz przed wściekłą kobietą, która poczuła się zdradzona przez dwie
najważniejsze obecnie w jej życiu osoby. W ciągu zaledwie dwóch dni, trzy razy
próbowała zabić młodego łowcę. W końcu jednak uspokoiła się i pogodziła chyba z
prawdą o swoim ukochanym.
Jeszcze tylko dwa dni i będziemy na miejscu –
myślał zmęczony naukowiec. – Dwa dni – odliczał, a z każdą chwilą głową ciążyła
mu coraz bardziej i chociaż wzbraniał się jak mógł, w końcu sen zwyciężył. Jego
powieki zamknęły się ukrywając żółte tęczówki.
Na Paya, jak
on się spieszy. Od chwili gdy sygnał alarmu włączył się, biegnie jak opętany.
Ten-ku kazał mu wszystko schować albo zniszczyć, by ukryć dowody. Ale... jak to
zniszczyć? Lata pracy, setki godzin doświadczeń i zniszczyć?
Trzęsącymi się dłońmi umieszcza
okrągły dysk we wnętrzu komputera – że też wcześniej nie pomyślał o zrobieniu
kopii zapasowej na przenośnym dysku – głupiec z niego.
Gdzieś rozlega się odgłos wybuchu,
cały budynek aż trzęsie się w posadach. Gavo wciska dysk zapełniony danymi do
kieszeni szerokiej tuniki i wybiega z pomieszczenia. Po drodze wpada jeszcze do
wylęgarni. Dziesiątki dwumetrowych inkubatorów wypełnione są dojrzewającymi
replikantami małego Thei’de. Te osobniki miały przyjść na świat w pełni rozwinięte. Miały być gotowe
do użycia w zaledwie pół roku od momentu poczęcia. Tak niewiele pozostało czasu,
nie zdoła ich ocalić, nawet gdyby zainicjował proces narodzin, replikanci
mogliby nie przeżyć poza zbiornikiem.
Łzy napływają naukowcowi do oczu,
tyle pracy na nic. Kolejny wybuch i seria strzałów z działek planowych zmuszają
Gavo do ucieczki. Mężczyzna biegnie do drzwi i nagle zatrzymuje się. Nie, on
tego nie zrobi. Niech się dzieje, co chce, on nie przyłoży do tego ręki, on
tworzy życie, a nie odbiera. Spogląda na zwieńczenie kapsuły, niewielka fiolka
z błękitną zawartością usunęłaby wszelkie ślady tego, co było wewnątrz.
Wystarczy uruchomić proces destrukcji, automatyka dokona reszty – ciepłe, żywe
ciała rozpuszczą się niczym lód w ciepły dzień.
Są coraz bliżej, walka na dole
wrze. Gavo zamyka za sobą drzwi i zabezpiecza je kodem. Wylęgarnia ma najgrubsze ściany i pancerne, podwójne
drzwi, tak łatwo się tam nie dostaną. Teraz musi jeszcze zabrać chłopca, jeśli
malec zginie, wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa.
Biegnie, co jakiś czas ślizgając
się na gładkiej podłodze, jeszcze tylko zakręt, a potem schody w dół i zabierze
stąd małego. Rozpędzony mężczyzna wypada zza ściany wprost na podest przed schodami,
poniżej widzi zwartych w śmiertelnym
uścisku wojowników. Ten-ku walczy z młodszym przyrodnim bratem Lin-karem, lecz chyba przegrywa. Stoi
dziwnie wsparty na bracie, obejmując go lewą ręką, prawą ma odciętą tuż nad
łokciem. Gavo jest w szoku, zawsze myślał, że Ten-ku jest niezniszczalny. To
koniec, droga do dziecka została odcięta, Gavo nie jest w stanie już mu pomóc,
odwraca się i ucieka z powrotem do góry. Jedyna nadzieja w statku znajdującym
się na dachu. Znowu te schody, po raz kolejny udowadniają mu, że jego kondycja
jest beznadziejna. Sapiąc, wypada w końcu na dach. Musi się zatrzymać chociaż
na chwilę, musi złapać oddech, pochyla się więc do przodu i ciężko dyszy, potem
czuje już tylko tępy ból z tyłu głowy i upada na twarz. Ktoś odwraca jego ciało
na plecy, grzebie mu po kieszeniach i wyciąga z jednej z nich okrągły dysk.
– Jeśli nie chcesz, bym
podłączyła mu kroplówkę ze zużytym olejem silnikowym, to lepiej wstań i się
pośpiesz. – Co? Ach, Sha-uni, to ty. Chyba zasnąłem. Tak, już idę – westchnął
naukowiec, z trudem podnosząc się z zajmowanego przez siebie miejsca.
Faktycznie, zawartość woreczka, do którego podłączony był Thei’de, musiała się
już dawno skończyć i Łowca mógł się obudzić w każdej chwili. Pół biedy gdyby
był to Thei’de, ale na to liczyć nie mógł. Otworzył wieko metalowej skrzynki i
począł grzebać w jej zawartości, warcząc coraz bardziej z każdą odkładaną
paczuszką.
– Ta była ostatnia – wyjęczał,
spoglądając na wspartą o framugę dziewczynę. Jej twarz przybrała zacięty wyraz,
a prawa dłoń zacisnęła się na rękojeści długiego sztyletu. – Nawet o tym nie
myśl – zagroził Gavo. Sha-uni wzruszyła ramionami.
– Pomyślałam, że tak będzie
prościej i bezpieczniej.
– Czy to miał być żart? Nie
rozumiem, co się stało? Myślałem, że
kiedy ci o tym powiem, wpadniesz w histerię.
Dziewczyna prychnęła pogardliwie.
– Postanowiłam nie dać mu więcej
tej satysfakcji, nawet gdyby zechciał zgwałcić mnie jeszcze dziesięć razy, nie
dam mu satysfakcji i nie będę go błagać, płakać i skomleć. Nie taka zawsze
chciałam być, nie po to walczyłam o możliwość bycia wśród Łowców, by teraz
stracić to przez jakiegoś bękarta, popaprańca. – Nie czekała na odpowiedź, już
miała odwrócić się i odejść, gdy jej twarz rozpromieniła się w przerażająco
szaleńczym uśmiechu. – Proponuję ci, żebyś zamknął go w ładowani. To pomieszczenie
ma najgrubsze drzwi z wiadomych powodów, a gdy się ocenie, co jest nieuniknione
zważywszy, że skończył ci się butamin, będzie miał rozrywkę, przynajmniej na
jakiś czas.
Gavo patrzył na dziewczynę z
niedowierzaniem, jak to możliwe, że tak szybko otrząsnęła się po tym wszystkim,
co ją spotkało i stała się taka...? Chociaż z tą ładownią to miała rację,
przecież została tak skonstruowana, by przewożąc w niej żywe, niebezpieczne
istoty, samemu było się bezpiecznym. To mogło być rozwiązanie problemu, ale Ziemianki
nie zamierzał zostawić na pastwę nowo ujawnionej osobowości młodego
Yautjańczyka.
Gdy tylko
drzwi zbrojowni zamknęły się za nią, powstrzymywane emocje wybuchły wreszcie ze
zdwojoną siłą. Pragnąc je zagłuszyć, Sha-uni przyciskała jedną z miękkich
poduszek Gavo do twarzy. Nie chciała, by ktokolwiek wiedział, co naprawdę czuła.
Wcale nie była taka twarda, za jaką chciała uchodzić, a zrozumienie tego
wszystkiego przychodziło jej z wielkim trudem. Gdy się wypłacze, wszystko
będzie dobrze, znowu będzie mogła udawać.
Wreszcie mógł
zasnąć spokojnie, bez obawy, że Sha-uni zechce się zemścić, a Thei’de
obudziwszy się, wymorduje ich wszystkich. Spał długo, obudziło go ciche
szuranie i odgłos wdychanego i wydychanego powietrza przez maskę tlenową. Gavo
nie chciał otwierać jeszcze oczu, nie chciał wstawać, dlatego naciągnął koc aż
po sam czubek głowy i spróbował ponownie oddać się w błogi stan nieświadomości.
Szuranie powtórzyło się, tym razem poprzedzone melodyjnym westchnieniem.
Mężczyzna zareagował na nie jak na wezwanie, gwałtownie usiadł, odrzucając koc
na bok, lecz natychmiast stracił swój wigor, zdając sobie sprawę, że nie tkwi
już erotycznym śnie, a kobieta, która wydała z siebie ten dźwięk, nie jest
hurysą odgrywającą w nim główną rolę. Zawiedziony opadł z powrotem na łóżko i utkwił wzrok w rozprutych drzwiach
do kajuty. Począł się nawet zastanawiać, dlaczego Thei’de, a właściwie Hulij,
nie próbował obejść blokady drzwi, tylko postanowił rozwalić je toporem. To
było dziwne. Gavo rozmyślał o tym, gdy uzmysłowił sobie, że od jakiegoś czasu
nie przygląda już się wyrwie w drzwiach, lecz nieudolnie poruszającej się przy
ścianie Ziemiance. Kobieta ze swym kalectwem wydawała mu się wyjątkowo
nieporadna i aż dziwił go fakt, że jeszcze żyła. Rudowłosa Rosjanka obmacywała
właśnie ostre krawędzie potrzaskanych metalowych drzwi. Jej długie, kręcone jak
sprężynki, włosy przypomniały mężczyźnie zwierzątko, które hodował będąc
dzieckiem. To wspomnienie zrodziło w nim nieodpartą pokusę. Wstał z łóżka,
podszedł do kobiety i zanurzył obie dłonie w jej włosach. Ziemianka pisnęła
przestraszona, a on zaśmiał się swoim tubalnym głosem.
– Faktycznie – powiedział uradowany –
przypominają sierść Moi.
– Na litość przedwiecznego Paya.
– Oburzony okrzyk przerwał jego radość. – Załóż że coś na siebie, bo zaraz i ja
oślepnę. – Głos Sha-uni ucichł tak nagle, jak się pojawił, wydobywając się z
ust przechodzącej korytarzem dziewczyny. Gavo nie przejął się zbytnio tą uwagą,
wystawił głowę na korytarz i krzyknął za Yautjanką:
– Jeśli robisz posiłek, zrób też
dla nas.
– O, bardzo chętnie. Tylko że tak
się spieszyliście, że zapomnieliście uzupełnić zapasy i jedzenie skończyło się
wczoraj – odkrzyknęła Sha-uni.
Przetrząsanie
szafek nie dało żadnego efektu, a uwaga naukowca, że powinna przygotować też
coś dla Oomanki zdenerwowała ją jeszcze bardziej. Raz pozwoliła, by Thei’de ją
zastraszył, drugi raz na to nie pozwoli, nie temu dziadziowi. Za jej plecami
pojawił się Gavo i, zaglądając jej przez ramię, usiłował dojrzeć wnętrze
szafki, przed którą stała.
– Jestem pieruńsko głodny. Pójdę
sprawdzić, czy nie zostały jakieś zapasy w magazynie.
Sha-uni spojrzała na niego z
dziwnym wyrazem twarzy.
– Nie radzę – powiedziała. –
Twoje zwierzę laboratoryjne chyba się ocknęło.
– Thei’de?
– Thei’de, Hulij, czy jak on się tam teraz
zwie. Ale... Hej! Mam świetny pomysł – wykrzyknęła z udawaną radością. –
Zjedzmy Oomankę. Jest spora, na jakiś czas wystarczy.
Mężczyzna zamyślił się na chwilę,
a potem skrzywił w wyrazie obrzydzenia.
– Słyszałem, że ludzie są
niesmaczni. Zresztą, nie ma tematu. Nie pozwolę ci ją zabić.
– Czemu? Czyżbyś bał się swojego
szczura?
– Nie - odparł Gavo i,
odwróciwszy się, zamierzał pójść sprawdzić co z Thei’de.
– Jakoś ci nie wierzę – krzyknęła
za nim Sha-uni.
Gwałtowny
wstrząs poruszył całym statkiem. Gavo, stojący przed wrogami do ładowni i
usiłujący usłyszeć cokolwiek z wnętrza pomieszczenia, aż złapał się ściany by
utrzymać równowagę.
– Co to było? – krzyknęła młoda
Yautjanka, wybiegłszy z zajmowanej teraz przez siebie zbrojowni.
Gavo spoglądał na nią zaskoczony.
Wstrząs powtórzył się.
– Na boga to chyba oni! –
wykrzyknął i pognał do sterowni.
– Jacy oni? – Sha-uni nie miała
pojęcia o czym on mówi, lecz kierowana nieokreślonym niepokojem i niezdrową
ciekawością poszła za mężczyzną.
Naukowiec
siedział już za sterami i włączał po kolei poglądy ze wszystkich zewnętrznych
kamer. Na głównym wizjerze widać było tylko ogromną stalową masę unoszącą się
nad ich pojazdem. Sha-uni podeszła do fotela pilota i zerknęła na monitor.
Podzielony na mniejsze sektory obraz pokazywał, jak spód ogromnego krążownika
otwiera się, a metalowy kolos powoli opada, pochłaniając w swe czeluści
niewielki statek.
– Kto to jest?
– Otwórz boczy właz – rozkazał
siedzący przed sterami Gavo. Dziewczyna pokręciła przecząco głową, zaczynała
odczuwać niepokój.
– No, dalej, na co czekasz! –
ponaglił ją, nie odrywając wzroku od monitorów.
– Nie!
– Do kroćset z tobą. Zaczynam
żałować, że nie pozwoliłem wykrwawić ci się na Yautjalu. – Wściekły odepchnął
dziewczynę i, burcząc coś do samego siebie, poszedł otworzyć „ten cholery właz”.
Ledwo wejście
stanęło otworem, do środka małego statku wpakowało się trzech postawnych Yautjańczyków
ubranych w szczelne kombinezony i, nie czekając na pozwolenie, zaczęli przetrzepywać
pomieszczenie po pomieszczeniu. Gavo stał jak wryty i z niemałym niepokojem
przyglądał się temu, co się działo. Pisk dobywający się zza roztrzaskanych
drzwi i wściekłe wrzaski Sha-uni utwierdziły go w przekonaniu, że nowoprzybyli
poczynają sobie zbyt śmiało.
– Wybacz nam te środki
ostrożności, ale sam rozumiesz, strzeżonego Paya strzeże – powiedział zabawnym
piskliwym głosem mały osobnik, który zjawił się w tym momencie. Gavo spojrzał
na niego zaskoczony. Yautjanczyk miał wzrost i posturę dziecka w okresie
dojrzewania.
– Jestem Funai i czekałem na... –
zamilkł, gdyż na niewielki korytarz zostały właśnie siłą wyciągnięte dwie
kobiety. Jedna z nich wściekłe się szarpała, a druga posłusznie pozwoliła się
prowadzić.
– To wszyscy? – zapytał lekko
zdziwionym głosem. – A gdzie nasz pacjent?
– Jest zamknięty w ładowani.
Trochę mu odbiło i... Zalecałbym większe środki ostrożności. – Wyczerpująco
udzielił odpowiedzi Gavo.
Funai odsunął się, by przepuścić
wychodzących mężczyzn eskortujących dwie kobiety.
– Gavo, co tu jest grane? –
wstrząsnęła Sha-uni i, wyrwawszy się z uchwytu prowadzącego ją Yautjanczyka,
wymierzyła mu solidny cios w splot słoneczny. Mężczyzna zaryczał wściekłe, w
tym momencie z tyłu statku dobiegł odgłos rozszczelnianych drzwi. Wszystkie
spojrzenia powędrowały w tamtym kierunku.
– Co tu się dzieje? – melodyjny,
niski głos poniósł się po wąskim korytarzu. Jego właściciel nie wyglądał
najlepiej, miał podkrążone oczy, bladą cerę i mętne, zagubione spojrzenie.
Chwiejąc się na nogach i podtrzymując ściany, podszedł go Gavo, chwycił go za
ubranie na piersi i ze złością zapytał:
– Co mi dałeś stary draniu?
Gavo zrobił przerażoną minę.
– Nawet nie próbuj zaprzeczać. –
Wyciągnął ramię, na którym wciąż widoczne były ślady po wkłuciach, a
dostrzegłszy zmasakrowane wnętrze statku zapytał: – Kto, do jasnej cholery, rozpieprzył drzwi do
mojej kajuty?
– Ty – odparła Sha-uni.
Mody Yautjańczyk oderwał wzrok od
wyrwy w drzwiach i, podszedłszy do dziewczyny, przytulił ją.
– Sha-uni, przepraszam, cokolwiek
narobiłem, przepraszam.
Dziewczyna stała prosto i sztywno,
jakby bała się poruszyć. Speszonym spojrzeniem zerkała na Gavo, który był
równie zmieszany co ona. Rozchyliła usta, by coś powiedzieć, lecz stary
naukowiec tylko zaprzeczył ruchem głowy.
– Nan-ku? – zapytał ostrożnie i
prawie szeptem.
Młody przytulił dziewczynę
jeszcze mocniej, ale czując, jaka jest spięta, odsunął się trochę.
– Jesteś zła? – zapytał z troską.
Sha-uni poczuła, że nogi się pod
nią uginają.
– Raczej zaskoczona – odparła
zgodnie z prawdą. Uśmiechnął się. „Jest taki przystojny, gdy się uśmiecha”,
pomyślała. Nan-ku pochylił się i szepnął jej do ucha:
– Co to za jedni? Nie bardzo ich
kojarzę, a nie chciałbym popełnić jakiejś gafy, wywalając ich stąd.
Uśmiechnęła się, był taki, jak
wtedy, gdy się poznali, jak wtedy, gdy go pokochała. Spoważniała równie szybko,
już raz ją oszukał, tam pod drzewem, kiedy najmniej się tego spodziewała. On
też się uśmiechał, a dojrzawszy ziemską kobietę, zapytał.
– Jesteśmy na Ziemi?
Gavo chwycił go za ramię.
– Możemy przez chwilę
porozmawiać... W zbrojowni – wycedził przez zęby, ciągnąć Młodego za sobą.
– Idę z wami. – Przyłączyła się
Sha-uni. Weszli do pomieszczenia, Gavo poprowadził ich w kąt.
– Nan-ku... – zaczął niepewnie –
co właściwie pamiętasz?
– Nie rozumiem?
– Jakie jest twoje ostatnie
wspomnienie?
Mody Yautjańczyk zamyślił się.
– Pamiętam... – Jego oczy
powędrowały ku górze, jakby gdzieś pod własną czaszką szukał odpowiedzi. –
Pamiętam naszą noc na Olteranie, Sha-uni. Pamiętam, że opowiadałem ci o sobie.
– Mówił, spoglądając na nią jak na ciastko, które właśnie w tej chwili chciałby
zjeść. Na jego twarzy gościł dobrze jej znany szelmowski, krzywy uśmieszek.
– I? – ponaglił go szeptem Gavo.
– I pamiętam ciebie, dziadku.
– Nie nazywaj mnie dziadkiem, nie
jestem jeszcze taki stary.
– Nie denerwuj się.
– Co jeszcze?
– Ratowałem cię z więzienia,
potem... Byliśmy chyba na Ziemi i tam... Wiesz, co się stało... Mogłeś mnie
powstrzymać.
– Nie mogłem. Co jeszcze pamiętasz?
– Polecieliśmy na Yautjal, grała muzyka, była parada. Dlaczego
szepczemy?
– Bo nie chcemy, żeby tamci nas
słyszeli.
– Czemu? Mamy kłopoty?
– Nie.
– To co tu się stało?
–Nan-ku, ty... – naukowiec
zawiesił głos, zastanawiał się, co i jak powiedzieć. – Byłeś... chory.
Młody mężczyzna analizował przez
chwilę informacje pozyskane od Gavo i te, które dostarczył mu jego własny
organizm.
– Faktycznie czuję się jakiś
osłabiony – powiedział. – I głodny – dodał, podchodząc do dużej stalowej,
dwudrzwiowej szafy. Na uchwytach zamocowano gruby łańcuch, który uniemożliwiał
dostanie się do środka.
– Dziwne – burknął, ujrzawszy go.
– Nie przypominam sobie, bym zakładał tu kłódkę. – Począł macać wierzch szafy,
aż natrafił tam na coś, czego szukał. Z triumfalnym uśmiechem wyciągnął przed
siebie dłoń, w palcach trzymał klucz. Szybko pozbył się kłódki i łańcucha,
otworzył drzwi, a z wnętrza wylała się na niego jasność, niczym ze skrzyni
pełnej skarbów na zachłannego pirata. W środku znajdowały się pojemniki,
pudełka i paczki różnych rozmiarów i kształtów. Nan-ku wydobył ze środka
sześciopak Budweisera.
– Piwa? – zapytał zupełnie
poważnie. Sha-uni przesunęła się w bok, by móc dokładniej przyjrzeć się
zawartości ziemskiej lodówki. Nan-ku szturchnął ją lekko, nie doczekawszy się
odpowiedzi.
– A co to jest? – zapytała
dziewczyna, przejmując od niego butelkę.
– Taki nabój z alkoholem, coś jak
c’njip tylko słabszy.
– Alkohol... – Oglądała butelkę z
wyraźną niechęcią.
– Wiesz co? Masz rację, to nie
najlepszy pomysł, może lepiej coś zjeść. – Zabrał butelkę i razem z resztą, wstawił
ją z powrotem do lodówki. – W takim razie może kabanosa? To wędzone i mielone
mięso, całkiem nieźle. Dziewczyna znowu zrobiła minę, jakby wszystko, co jej
proponował, było zepsute bądź niezjadliwe.
– Ja chcę – wtrącił się Gavo –
jestem tak głodny, że nie pogardzę żadnym mięskiem, nawet jeśli będzie
yautjańskie. – Ugryzł sporty kęs.
– Bo jest – odparł Nan-ku ze
śmiertelną powagą. Gavo przestał przeżywać i wlepił w Młodego przerażone spojrzenie.
– Żartowałem – roześmiał się
młody mężczyzna. – Matko, ale miałeś minę.
– To wszystko... To jedzenie? –
zapytała Sha-uni, dotykając pojemników. Nan-ku stanął zaraz za nią, tak że ich
ciała się dotykały.
– Spróbuj tego – powiedział,
wydobywczy okrągły, wąski pojemnik, na którym odwzorowano owoce. – To jogurt,
jest słodki.
– Czy my wam przeszkadzamy? – W
prześwicie drzwi do zbrojowni pojawił się korpulentny Yautjańczyk. Gavo
zareagował natychmiast, podszedłszy do niego, ujął go pod ramię i poprowadził
do wyjścia. Po drodze, gdy mijali jego obstawę, powiedział:
– Nie sądzę, by to było nam na
razie potrzebne. – Wskazał broń. – Postaram się porozmawiać z nim i przekonać
go, że musi podać się badaniom.
Yautjańczyk skrzywił się.
– Załatwię wam kwatery.
– Trzy wystarczą, Oomańska samica
może mieszkać ze mną.
Funai skrzywił się jeszcze
bardziej.
– Muszę was zameldować. W
jakim... charakterze...
– Jako... Moją... – mlaskał
niczym bezzębny staruszek. – Moje zwierzątko do towarzystwa.
– Ooman? Zwierzątkiem?
Gavo wzruszył ramionami.
– Jak chcesz – odparł Funai i
odszedł.