sobota, 26 lipca 2014

31. Prezes

   - Jak przebiegają prace? - Pytanie wydawało się być zbędne zważywszy na codzienne raporty, jakie zespół badawczy dostarczał nowemu prezesowi Korporacji Weyland, jednak Markus miał serdecznie dość czytania fachowych raportów i oczekiwał do swoich podwładnych szczerej rozmowy. – Tylko błagam was, nie karmcie mnie znowu tymi naukowymi frazesami, po ludzku proszę.
   - No, więc... – rozpoczął młody informatyk i haker z zamiłowania, który po ukończeniu studiów z wyróżnieniem otrzymał natychmiast intratną posadkę w korporacji przy projekcie objętym ścisłą tajemnicą. Każdego dnia wstając do pracy, podniecał się faktem, że wie o czymś, za co inni oddaliby nawet własne narządy.
    - Peter, zanim zaczniesz – przerwał mu Markus - błagam cię... bez tej całej profesjonalnej gatki, ok?
    - Jasne, spoko szefie. – Wypalił ciemnowłosy chłopak i mrugnął do prezesa porozumiewawczo. Lubił swojego „bossa”, bo był młody, zabawny, miał pociąg do dobrych trunków i ładnych kobiet i na dodatek za wszystko płacił, z czego Piotr skrzętnie korzystał.
Informatyk odsunął nieznacznie obrotowe krzesło na kółkach od długiego szklanego stołu, przy którym siedział cały zespół, wyciągnął żutą przez siebie gumę i przykleił ją do rantu trzymanego przez siebie tabletu. Potem oparł stopy na blacie stołu, prezentując w ten sposób swoje nowiuteńkie adidasy ze śmieszną zygzakowatą podeszwą.
Markus uśmiechnął się pod nosem, lubił tego młodego Polaka urodzonego w Stanach, podobał mu się jego sposób bycia, gadulstwo i niechlujstwo; przypominał mu starego przyjaciela. Boże! myślał często Markus, gdyby Nan-ku miał być człowiekiem, z całą pewnością przypominałby Petera. Obaj bezustannie gadali, snuli opowieści, które Markus często uważał za całkowicie zmyślone, obaj lubili robić zwariowane rzeczy, jak skoki na spadochronach z najwyższych budynków, obaj uwielbiali twórczy bałagan, w którym tylko oni sami umieli coś znaleźć i obaj byli jego przyjaciółmi. Na pewno zaprzyjaźniliby się też ze sobą, pomyślał młody prezes, gdyby...
   - Szefie, słuchasz mnie w ogóle? Bo mam wrażenie, że gadam do ściany. – Rozbawiony głos Petera wyrwał go z marzeń.
   - Co? Aaa, przepraszam, możesz od początku? Zamyśliłem się.
   - Jasne, ty tu jesteś szefem. Mówiłem właśnie, że podzieliliśmy to, co znajdowało się na twardzielu tego obcego kompa, na osobne działy i przydzieliliśmy to specjalistom z danej dziedziny. Tak więc, wszystko co dotyczyło UFA, przepraszam, statków kosmicznych, dostała załoga złożona z naszych ludzi i tych przysłanych nam przez rząd z NASA. Potem mamy jeszcze uzbrojenie i to dostały oddzielne zespoły w zależności od rodzaju broni, nad którą przyszło im pracować...
   - Dobrze, możesz pominąć szczegóły. Coś jeszcze?
   - A jakże, ktoś tu nie czyta raportów.
Zimne spojrzenie sprawiło, że Piotr zmienił ton na bardziej uległy.
   - Chciałem powiedzieć szefie, że jest tam też coś o społeczeństwie tych całych Yautja, czy jak oni siebie tam zwą. Tym zajęła się banda psycholi, znaczy psychologów i socjologów, antropologów i kulturoznawców, mamy też paru lingwistów od starożytnych języków. I... To chyba powinno znaleźć się tylko w pańskich rękach. – Piotr podniósł okrągły tyłek z obrotowego krzesła, podszedł do Markusa i położył przed nim mini dysk SD. Spojrzał przyjacielowi w oczu, uśmiechając się porozumiewawczo.
   - Jeżeli można... to chciałabym porozmawiać jeszcze o sprawach finansowych. – Wtrąciła się była asystentka nieżyjącego już Charles Bishopa Weylanda.
Markus zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem, które ostatnio powodowało u niej szybsze bicie serca. Kobieta zarumieniła się i odchrząknęła, by ukryć budzące się w niej pożądanie. Spotykali się co prawda już od trzech miesięcy, ale ciągle czuła się jak na pierwszej randce. Markus bardzo się zmienił, znała go wcześniej jako rozpieszczonego gówniarza, któremu wydawało się, że wszystko mu się należy. Teraz bardziej przypominał dziadka, był stanowczy i podejmował trudne decyzje, często wbrew radzie nadzorczej, która najchętniej potroiłaby, i tak spory majątek firmy, wyprzedając zdobyte projekty obcej cywilizacji, nie martwiąc się o przyszłość ludzkiego gatunku. Markus był inny, chciał ratować świat, tym właśnie tak jej imponował.
   - O tym porozmawiamy później – odpowiedział jej beznamiętnym tonem, bo wśród zebranych znajdował się człowiek, którego Markus szczerze nie znosił. Mężczyzna ów należał do starej kliki i donosił radzie o każdym posunięciu młodego prezesa, pakiet większościowy jego dziadka powiększony o jego własne akcje dawał mu niepodważalną władzę w firmie, ale ciągle zmuszał go, do liczenia się ze zdaniem zgrai starych pierdzieli, których największą bolączką był spadek zysków ich własnych kieszeni oraz utrzymanie licznych nieruchomości i jachtów kotwiczących w najpiękniejszych portach Europy i Półwyspu Arabskiego.

     Zebranie potrwało jeszcze półgodziny, Markus był już szczerze zmęczony tym wszystkim, na dodatek należał do nielicznej grupy osób, które obejrzały nagrania znajdujące się w komputerze Nan-ku. To, co przedstawiały, wstrząsnęło nim i przywołało z pamięci ową noc, podczas której młody Yautja zmasakrował wszystkich przyjaciół Markusa. Nauczka na przyszłość, pomyślał, nigdy nie ufać obcym formom życia. Domyślał się, co ich czeka po wyznaczonym terminie i nazywał to „Wojną światów”. Nan-ku miał odpały, ale teraz przekroczył wszelkie granice. 
Markus wiedział, że teraz wszystko się zmieni: oblicze ludzkości, planeta, wiara, wartości moralne. Istnienie obcej, inteligentnej rasy zdolnej przemierzać wszechświat i odwiedzającej Ziemię należało zachować w tajemnicy przed opinią publiczną jak najdłużej, a przynajmniej do czasu rozpoczęcia prac nad ziemską flotą kosmiczną, wtedy to już nie będzie miało znaczenia. Zbyt wiele środków i ludzi należało w to zaangażować i nie udałoby się zachować tajemnicy.
Rozległo się ciche pukanie i do obszernego gabinetu prezesa weszła ładna blondynka. Kołysząc biodrami i stawiając stopę przed stopą niczym modelka, podeszła do dużego biurka, za którym siedział Markus.
   - Coś cię martwi? – zapytała z troską w głosie.
   - Owszem, wiele rzeczy. Nie sądziłem, że nasze życie tak szybko ulegnie zmianie i nie wiem, czy jestem na to gotowy.
   - Nikt nie jest gotowy na to, co musi się stać.
   - Pewnie masz rację, ale ja ciągle w głębi serca mam nadzieję, że on tylko żartował. Przecież my, ludzie, nic im nie zrobiliśmy.
   - Może kierują się innymi zasadami niż my, może sam fakt naszego istnienia jest dla nich powodem by...
   - Nie mów tak, znałem jednego z nich i wierz mi, to nie jest powód.
Markus spojrzał na zdjęcie stojące na biurku, przedstawiało ono jego dziadka na jednej z jego szalonych wypraw. Mężczyzna miał jeszcze ciemne włosy, a jego twarzy nie pokrywała sieć zmarszczek. Z tyłu za Charlsem znajdowało się dziwaczne wejście o jajowatym kształcie niespotykanie dużych rozmiarów. Człowiek z zadowoleniem uśmiechał się, wskazując dziwne znaki nad wejściem, które przypominały trochę klinowe pismo, w drugiej dłoni trzymał niewielki przedmiot w kształcie płaskiego dysku.
Markus przeniósł wzrok ze zdjęcia na owalny przedmiot leżący tuż przy zdjęciu. Delikatnie pogładził jego powierzchnię, a wtedy z wnętrza wydobył się dziwny gardłowy dźwięk. Przez chwilę wypełniał całe pomieszczenie. Wibrował, podnosząc się i opadając do tak niskiego, że aż niemożliwego do wytworzenia przez człowieka. Blondynka opierająca się na biurku otrząsnęła się ze wstrętem, ten głos sprawił, że po całym jej ciele przeszły ciarki.
   - Wiesz co to? - Markus zapytał zasłuchaną kobietę. – W ten sposób Innuici przekazywali sobie wiadomości. Ale wiesz, co jest najlepsze? Na ziemi nie ma dziś człowieka, który potrafiłby przetłumaczyć tę wiadomość. Co więcej starsi z klanów łowców fok twierdzą, że to język starych duchów lodu.
   - Nie rozumiem, co to ma wspólnego z przybyszami z gwiazd?
   - Nie jestem tego jeszcze pewien, ale wydaje mi się, że bardzo wiele. Te znaki są bardzo podobne do pisma, którym posługiwał się Nan-ku. Jest coś jeszcze. Metoda radiowęglowego datowania przedmiotu.
   - Jest stary?
Młody mężczyzna roześmiał się szczerze, zbijając tym z tropu ładną blondynkę.
   - No co? Powiedziałam coś nie tak?
   - Nie, to nie to.
   - Więc z czego się śmiejesz?
   - Przepraszam, nie przejmuj się. Chodzi o to, że ta metoda jest skuteczna podczas badania wszystkich przedmiotów pochodzących z Ziemi, co ja mówię z naszego Wszechświata, ale wobec tego przedmiotu jest nie skuteczna. Po prostu ta rzecz nie posiada izotopów węgla.
   - Nie posiada? - Kobieta zamyśliła się. – Ale to by oznaczało, że nie pochodzi z naszego świata.
   - Dokładnie tak. Jest jeszcze coś. Nie potrafimy określić jego składu chemicznego, bo pierwiastki, z których się składa, nie występują w naszym układzie słonecznym. Możliwe jest, że nie występują też w tym Wszechświecie.
   - Jeśli nie w naszym, to w jakim? 
   - Nie wiemy, może Nan-ku znałby odpowiedź, ale nie mam z nim kontaktu. Wysyłałem mu wiadomości i nic.
   - Możesz się z nim skontaktować? – Głos kobiety był wyraźnie napięty.
   - Mogłem, ponieważ dał mi to. – Markus sięgnął do szuflady, by wyjąć z niej płaski monitor. - Zawsze się kontaktowaliśmy, nawet wtedy, gdy znajdował się poza naszym Układem.
Katlin pochyliła się nad urządzeniem, by lepiej mu się przyjrzeć.
   - Spróbuj jeszcze raz – poprosiła.
   - Nie, to nie ma sensu – protestował Markus.
   - Co ci szkodzi spróbować? – nalegała.
W końcu mężczyzna uruchomił komunikator, w powietrze wystrzelił słup światła i trójwymiarowy hologram. Z półprzeźroczystego obrazu spoglądała na niego pochmurna postać yautjańskiego wojownika o krzywo obciętych włosach.
   - Ty!? - Wydobył się ochrypły głos Predatora.


*

      - Jasna cholera! Gdzie się podziały wszystkie zwierzęta? Już całą noc tu siedzimy i ani jedna sarna się nie pojawiła. – Biadolił chudy jak patyk mężczyzna o przetłuszczonych, sięgających szczęki i wiszących niczym strączki fasoli, włosach. Po czym podniósł się z klęczek, wychylił za barierkę i zatykając lewą dziurkę w nosie, dmuchnął z całej siły. Zielono-żółte smarki oderwały się i spadły na leśną ściółkę u podstawy myśliwskiej ambony.
   - Musisz tak robić? To obrzydliwe – powiedział jego kompan, napakowany sterydami mięśniak. Jego kanciasta twarz skrzywiła się z obrzydzeniem.
    - Ach, bo wyobraziłem sobie, że na dole stoi moja stara. Czasami... mówię ci, miałbym ochotę na charkać jej w ten paskudny pysk.
   - To po coś się z nią żenił?!
   - Pijany, kurcze, byłem, a ona sama się nastawiła, to wziąłem. No wiesz, chciało mi się.
   - Ty jednak durny jesteś, wiesz, Ed. – Zbeształ towarzysza mięśniak. Nagle po lewej stronie w oddali dał się słyszeć potężny huk, ziemia zadrżała, a w powietrze uniósł się ogromny słup ognia.
   - O, rzesz w mordę bity! Widziałeś to? – wrzasnął zasmarkany chudzielec. - Co to było?
   - Jezu, to w miasteczku!
   - Co ty, w mieście? A co by tam tak mogło walnąć? – zastanawiał się Ed i z uporem wpatrywał się we wcale niemalejące płomienie. - Musi palić się coś, no wiesz, łatwopalnego.
    - Dawaj na dół, głąbie!
Ed wychylił się jeszcze raz za barierkę i spostrzegł, jak jego kompan biegnie już w kierunku drogi, na której zostawili samochód.
   - Cholera, zaczekaj na mnie. Dawid, zaczekaj! – darł się Ed, starając się jednocześnie jak najszybciej zejść po śliskiej od rosy drewnianej drabinie. Niestety, jego odziana w ciężki traperski but stopa ześlizgnęła się ze szczebla i mężczyzna oderwał się od drabiny. Upadając zdążył jeszcze odrzucić karabin na bok.
    - Kurwa, moja dupa – zaklął pod nosem. Po czym pozbierał swoje rzeczy i ruszył pędem za kolegą.

Dawid biegł już od paru minut i nie oglądał się za siebie. Z doświadczenia wiedział, a było ono całkiem spore, że taki ogień bierze się tylko wtedy, gdy na przykład podpalisz sporą ilość benzyny albo wywali w powietrze butla z gazem. Ale nie jakaś tam mała turystyczna butla, tylko konkretna duża jakiej używa się przy ogrzewaniu budynków. W czasie swojej policyjnej kariery widział taki wybuch tylko raz. Było to wtedy, gdy odwaliło staremu Elmerowi. Pierdziel rozkręcił rurę doprowadzającą gaz do domu, a potem odpalił zapałkę. Pierdolnęło tak, że szyby wyleciały na wszystkich sąsiednich ulicach.
Kiedy Ed dotarł w końcu do samochodu, Dawid siedział już w środku i, nie czekając na kompana, ruszył z miejsca. Ed w desperackim akcie rzucił się na pakę samochodu, ułożył na zimnej stali i spoglądał na przesuwające się nad nim z niewiarygodnie dużą prędkością gałęzie drzew. Dawid nie oszczędzał ani terenowego Mustanga, ani kumpla leżącego z tyłu. Wiedział, że dotarcie do miasteczka zajmie im około półgodziny. Skupiony spoglądał przed siebie, kropelki drobnego potu perliły się na jego czole.
Nagle z całej siły nadepnął na hamulec, ABS nie pozwolił by koła się zablokowały, a mimo to samochód wpadł w poślizg na piaszczystej leśnej drodze i stanął w jej poprzek.
   - W dupę jebany! Popieprzyło cię do końca? – Ed darł się plując śliną i masując biodro, w które rąbnął się podczas hamowania.
Dawid, nie reagując na jego przekleństwa, spoglądał przed siebie, mrużąc oczy, by lepiej dojrzeć to, co się przed nim znajdowało.
Na środku drogi leżało coś czarnego i naprawdę sporego. Mężczyzna siedzący za kierownicą pochylił się do przodu. Bez okularów to, co znajdowało się dalej, było rozmazane. Dawid wiedział, że powinien je nosić, ale taki twardziel jak on, nie chciał się do tego przyznać.
    - Co to jest, co? – zapytał wciąż wypluwającego z siebie przekleństwa Eda.
Chudzielec zamilkł i przez szybę z tyłu Pikapa zerknął na to, co wskazywał mu kompan.
   - Co jest co? – sparafrazował idiotycznie Dawida.
Zwierzę, bo tym było dziwne czarne coś na drodze, podniosło się na dwie nogi i stanęło w pozycji wyprostowanej, unosząc jednocześnie owalną głowę o wydłużonej mózgoczaszce do góry. Wyciągnęło szyję i, kierując pysk w ich stronę, zdawało się węszyć.
Ed wyprostował się i, wsparłszy dłonie na dachu szoferki, przyglądał się stworzeniu. Z całą pewnością nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Co za pomiot szatana? przemknęło mu przez myśl. W tym momencie piekielny stwór rzucił się w ich stronę. Opadł na przednie łapy i gnał z niewiarygodną wręcz prędkością, by przed samą maską wybić się do skoku.
Dawid nie ruszył się z miejsca, siedział i, jak urzeczony, wpatrywał się w atakującą ich istotę. Widział jej chude ciało pokryte chitynowymi wyrostkami na plecach, jej ogromne szponiaste łapy i błyszczący w słońcu podłużny łeb, widział białe zęby i ściekającą z pyska ślinę. A potem zobaczył zieloną krew i szarą tkankę mózgu z rozbryzgującego się łba. Posoka ochlapała maskę i przednią szybę Pikapa. Dawid włączył wycieraczki, by zetrzeć ją z pola widzenia. Wycieraczka uniosła się i utknęła w dziurze wypalonej żrącym kwasem. Mężczyzna nadal spoglądał przed siebie oszołomiony. Powoli dotarło do niego, że przed chwilą usłyszał huk wystrzału i że coś ich zaatakowało. Mocne szarpnięcie wyciągnęło go z samochodu, najpierw lekkie potrząsanie, a potem cios w szczękę przywróciły go do świata żywych.
   - Dawid, człowieku, ocknij się. –  Przed sobą dostrzegł wreszcie podziurawioną bliznami po ospie twarz Eda.
   - Co to było? - zapytał prawie szepcząc.
   - Skąd mam widzieć. Rzuciło się na nas, więc to zastrzeliłem. Chodź przyjrzymy się.
Mężczyźni podeszli do zabitego stwora, jego nogi poruszały się jeszcze napędzane skurczami mięśni.
   - Ale paskudne cholerstwo – stwierdził rzeczowo Ed. - Widziałeś, co zrobił z samochodem? - Dodał i ukucnął przy truchle, wyciągnął broń przed siebie, a potem dźgnął lufą bok stora. Było mu mało, chciał dotknąć go dłonią, chciał poczuć jego gładką skórę.
   - Nie robiłbym tego – odezwał się w końcu Dawid. - Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a zdaje się, że my jesteśmy już bardzo blisko niego.
   - Co z tym zrobimy?
   - Zostawimy.
   - Ale...
   - Powiedziałem. Poza tym w co chcesz to zapakować? Widziałeś, jak rozpuściła się szyba w samochodzie? Spójrz na maskę... z niej też niewiele zostało. – Dawid ostrożnie podszedł do samochodu, uważał, aby nie nadepnąć na walającą się wszędzie tkankę. Wsiadł za kierownicę i pociągnął za wajchę odblokowującą klapę zabezpieczającą silnik. Ed uniósł maskę i zaklął pod nosem.
   - Wątpię, by udało się go uruchomić – powiedział.


*

     Zaskakujące, jak Ksenomorfy szybko przystosowują się do nowego środowiska. Jak szybko rosną i dojrzewają. Tydzień od wyklucia były już w pełni wyrośnięte i zajęły się tym, do czego zostały stworzone - dostarczaniem nosicieli i pokarmu dla królowej. Wiele z wysłanych młodych nie wróciło, ale taka strata zawsze wpisana była w życie tych stworzeń.
Niewielka polana, na której yautjańscy myśliwi pozostawili królową, zmieniła się zupełnie. Po dotarciu tu pierwszych ksenów narodzonych z nosicieli rozpoczęła się intensywna praca. Gniazdo rozrastało się z każdym dniem. Młode pracowały nieustannie, jako budulca używając własnej śliny, która po pewnym czasie twardniała. Najbliższe drzewa tonęły już po wierzchołki w ciemnej masie gniazda, wkomponowane w nie jakby za sprawą najlepszego architekta. Dziesiątki wejść; długich, ciągnących się metrami tuneli oraz większych i mniejszych komór, wypełniał nieustanny ruch i syk mieszkańców. W samym środku, w największej komorze otoczona swymi dziećmi leżała królowa. Posilając się ścierwem łosia, z którego niedawno wykluło się młode, szykowała się do najważniejszego w swoim życiu wydarzenia. Wkrótce wydać miała na świat to jedno, najważniejsze jajo - jajo przyszłej królowej.
Ona była już zmęczona, wyeksploatowana; po złożeniu ostatniego z jaj, z których wykluli się robotnicy, jej ciało zaprzestało produkcji. Teraz zbierała siły, jeżeli odpocznie, będzie dobrze odżywiona to, prawdopodobnie, wyda więcej niż jedno królewskie jajo, lecz jeśli nie zadba o siebie dostatecznie, to nawet to jedno może okazać się zbyt wątłe. Królowa musi być silna i zdrowa. Ogromną komorę wewnętrzną otaczają spiralnie mniejsze, w każdej z nich podłoże zastawione jest jajami, ostatnimi jakie złożyła królowa. Ściany - wyglądające niczym błoniaste, mięsiste wnętrze gargantuicznego potwora - oklejone są żywymi jeszcze inkubatorami. Pełno ich tutaj, tych słabych i wątłych dwunożnych istot, które wolno biegają i łatwo je złapać. Robotnicy dobrze się spisali, znosząc ich tu dziesiątkami; małych, dużych i rozdzielnych płciowo co, jak udowadnia natura, jest całkowicie zbędne.
Leżąc w swej „komnacie”, królowa słyszy, jak inkubatory wrzeszczą, gdy ocknąwszy się, zdają sobie sprawę, że nie uciekną; jak wydzierają się, gdy z któregoś z nich wykluwa się jej młode; wiedzą, że wkrótce przyjdzie ich kolej na śmierć.

*

     Dawid i Ed pieszo dotarli do pierwszych zabudowań. Już z daleka usłyszeli odgłosy wystrzałów, a to nie wróżyło nic dobrego. Pierwszego, a w zasadzie drugiego, stwora zobaczyli w ogródku starej pani Flin. Paskudztwo wlekło wrzeszczącą kobietę po ziemi za lewą nogę, druga, prawa, była wygięta pod dziwnym kątem. Ed wycelował i wystrzelił.
   - Nie! - krzyknął jego kompan. Niestety było już za późno, zbyt duży kaliber sprawił, że w piersi stwora pojawiła się spora dziura, a wyrwana tkanka obryzgała nieszczęsną kobietę, wywołując jeszcze gorszy ból niż ten ze złamanej nogi. Dawid jednym susem przeskoczył niewysoki płotek i podbiegł do wijącej się w spazmatycznych bólach kobiety. Ed pobiegł za nim, jednak pani Flin skonała nim dotarł na miejsce. Mężczyzna wyjrzał zza pleców rosłego kompana; ciało kobiety drgało, przepalana tkanka bulgotała jakby się gotowała. Ed zwymiotował na trawnik, otarł wierzchem rękawa usta i z przepraszającą miną spojrzał na Dawida. Czekał na jego wybuch, na okrutne słowa, które niewątpliwie mu się należały, ale nie usłyszał nic. Przyjaciel podniósł się z klęczek, wyjął karabin z dłoni kolegi, przeładował, a potem oddał mu go z powrotem.
   - Następnym razem zaczekaj, aż odciągnę paskudę od ofiary - powiedział, patrząc Edowi w oczy.

Dwa budynki dalej pięcioosobowa rodzina patrzyła z przerażeniem, jak wielkie i brzydkie stworzenie rozszarpuje ich ojca. Mężczyzna zdołał zabić jednego z napastników, więc był niebezpieczny i musiał zginąć. O wiele większy stwór od tego, którego zabił, rozprawił się z min szybo, przebijając mu pierś długim ogonem. Ksen powtarzał tę czynność jeszcze kilkakrotnie, aż z człowieka pozostała jedynie obryzgana tkanką martwa kukła.
W kącie, skuleni za skórzanym narożnikiem, ukrywali się członkowie jego rodziny. Matka z całej siły przyciskała do siebie dzieci, najmłodszej dwójce zakrywając jednocześnie usta dłońmi. Cicho, bądźcie cicho, błagała w myślach swoje dzieci, one nie mają oczu, ale mogą nas usłyszeć.
W pokoju zapanowała nieznośna cisza. Po okropnych wrzaskach konającego mężczyzny, zdawała się być wręcz świdrująca. Ksenomorf opadł na przednie łapy, jego ogon poruszył się szybko w prawo i w lewo, strzepując z siebie ludzką krew. Życiodajny, czerwony płyn drobniutkimi plamkami poznaczył nowiuteńką tapetę, zaledwie miesiąc temu położoną przez zabitego człowieka.
Zwierzę rozchyliło paszczę i wydało niesłyszalny dla ludzkiego ucha dźwięk, ten odbił się do przedmiotów znajdujących się w pokoju i wrócił do stwora, tworząc w jego umyśle obraz miejsca polowania. Pusto. A mimo to węch mówił mu coś innego. Gorące, parujące wnętrzności zabitego człowieka tłumiły ten jakże inny zapach, ale nie przyćmiewały go zupełnie. W powietrze wyraźnie wybijała się woń francuskich perfum. Ksenomorf jednym skokiem pokonał dzielącą go od ukrywających się przeszkodę, doskoczył do kobiety próbującej osłonić swoim ciałem dzieci i zamachnąwszy się długim, chudym łapskiem, pozbawił ją przytomności, uderzając w głowę. Ciało kobiety nie dotknęło podłogi pochwycone w locie przez Ksena. Przerażone dzieci rzuciły się do ucieczki. Wybiegły do przedpokoju i tam zostały pochwycone przez dwa nieco mniejsze osobniki, które doskoczyły do bezbronnych pociech oszołomionej kobiety. Porwawszy po dwa, zarzuciły je sobie na ramiona i niosąc niczym worki, skierowały się do gniazda.
Dwa dni, tyle potrzebowały by opanować miasteczko i przetrzebić jego mieszkańców.




Co do śpiewu gardłowego, to można go sobie posłuchać na Youtube, naprawdę brzmi strasznie.

środa, 9 lipca 2014

Dekalog - część czwarta

Miało być w niedzielę, ale część jest gotowa i serduszka zrobiły swoje, więc publikuję dzisiaj. Pisałam, że zainspirował mnie sposób narracji w opowiadaniu Ann, dlatego narrator jest pierwszoosobowy, ale bezpłciowy. Moim celem było by każdy czytelnik - czy to kobieta, czy mężczyzna - czytając, poczuł się częścią opowieści. Czy udało mi się osiągnąć zamierzony cel? To zależy już od Was. Życzę przyjemnej lektury i mam nadzieję, że nie będziecie zawiedzeni.