czwartek, 25 grudnia 2014

35. Yu-shen

Yu-shen spędził z żoną noc w jaskini, wolałby zabrać ją na statek, ale wiązało się to z niebezpieczeństwem. Jeśli był śledzony, a takiej ewentualności nie mógł wykluczyć, nie po słowach garbatego, mógłby przysporzyć żonie tylko kłopotów. Dlatego siedział z nią na zimnej skale i próbował odbudować ich wzajemne relacje. Mirja miała do niego żal, tak mu się wydawało, i swą oziębłością, z pewnością, chciała go ukarać. Po przywitaniu nie pozwoliła mu się już dotknąć.
– Długo zamierzasz się dąsać? – zapytał z nadzieją w głosie.
– Aż podejmiesz jakąś sensowną decyzję, co do naszej dalszej przyszłości – odparła. Yu zerknął z ukosa na pochmurną twarz żony.
– Na razie musi zostać tak, jak jest.
– A ile ma trwać to twoje „na razie”?
– Do czasu aż załatwię sprawę z ojcem.
Mirja westchnęła i spojrzała na męża tymi swoimi dużymi, jasnożółtymi oczami.
– To może nigdy nie nastąpić. Nie masz żadnych sprzymierzeńców.
– Na razie nie mam – odparł Yu, myśląc o tym, jak przekonać sąsiada żony do współpracy.
– Chyba nie myślisz o Ung-sa? To, że zna kogoś, z kim twój ojciec jest w nie najlepszych stosunkach, nie oznacza, że jest w stanie pomóc ci w jakikolwiek sposób.
– Muszę spróbować, to nasza jedyna szansa, to jedyna szansa dla naszych synów. Muszę sprawić, by dał nam spokój, a to mogę osiągnąć jedynie wtedy, gdy będę miał na niego coś, co sprawi, że nie podejmie ryzyka zabicia was.
– Możesz nigdy czegoś takiego nie znaleźć.
– To co? Mamy się rozstać? Tego chcesz?! – Yu-shen poderwał się z miejsca i poszedł w kierunku wyjścia. Dobrze wiedział, jak grać na uczuciach żony. Mirja poczuła się winna, że zdenerwowała męża, nie chciała się rozstawać. Już i tak było jej ciężko, bo rzadko się widywali, nawet przed atakiem jego braci. Podeszła do niego i przytuliła się.
– Wiesz, że chcę być z tobą na zawsze. To ci przysięgałam. – Yu-shen spoglądał gdzieś przed siebie.
– Świta – stwierdził. – Powinnaś już iść.
– Ale...
Oswobodził się z jej uścisku.
– Przytul ode mnie chłopców – powiedział, odchodząc. Mirja przyglądała się, jak znika między drzewami i strasznie żałowała, że nie może iść tam, gdzie on, bo właśnie uzmysłowiła sobie, że wolałby podjąć takie ryzyko, niż żyć samotnie.

Yu-shen nie obejrzał się ani razu, tak było prościej, tę walkę musiał stoczyć sam. Był zdeterminowany, bo miał jasny i prosty cel. Po deszczu wraz ze wschodem słońca poczęły unosić się mgły, powietrze było chłodne i rześkie, co sprawiało, że syn Mu-shena poczuł w sobie wyjątkowy zapał do działania. Wrócił do Tohi tą samą drogą, którą szedł na spotkanie z żoną. Znał to miasteczko na tyle dobrze by wiedzieć, jak się po nim poruszać. Zapukał cicho w okno sąsiada żony. Nie od razu pojawiła się w nim znajoma twarz.
– Aaa, to tyy – sapnął Ung-sa. – Czeego chcesz?
– Twojej pomocy.
– Poomogłem ci przeecież, nic więcej nie moogę dla ciebie zroobić. Odejdź.
– Pomogłeś mojej żonie.
Ung-sa parsknął, zadziwiał go tok rozumowania młodego członka klanu Shen.
– Faakt, ale to tak, jaak bym pomógł toobie.
– Muszę odnaleźć siostrę.
– Aa co mnie to oobchodzi?
– Mam prawo myśleć, że z jej zniknięciem ma coś wspólnego ten cały Lin-kar i jego syn.
Ung-sa zacisnął szczęki i mierzył wzrokiem swojego rozmówcę. Zastanawiał się, ile jeszcze wie ten mężczyzna i co z tą wiedzą może zrobić. Nie chciał zaszkodzić Lin-karowi, wahał się.
– Chcę z nim tylko porozmawiać – dodał Yu-shen.
Ung-sa odsunął się od okna.
– Wejdź – powiedział.

Chwilę później siedzieli na materacach rozłożonych na podłodze, Ung-sa mieszkał w wyjątkowo spartańskich warunkach. Yu-shen rozglądał się zaskoczony faktem, że można tak żyć.
– Wieem tylko, że Lin-kar udał się na plaanetę wygnańców i z caałą pewnością twoojej siostry z nim nie byyło.
– Nie twierdziłem, że...
– Aale mówił mi, że szuuka... syna. Zdaje się, że chłoopak poznał twoją sioostrę na wyprawie i chyba...
– Jest w ciąży, więc...
– Co?! – Ung-sa poderwał się z miejsca, obalił Yu-shena i dociskając ramieniem jego szyję do materaca, począł go dusić. – Tylko mi nie mów, że z synem Lin-kara?!
Yu-shen charczał, nagle Ung-sa opanował się i usiadł obok syna Mu-shena.
– Wyybacz – wycedził znacznie spokojniej.
Yu-shen odsunął się na drugi koniec swojego materaca, wolał zachować w miarę bezpieczną odległość. Ung-sa marudził coś cicho sam do siebie, Lin-kar nie zostawił mu namiarów, a on nigdy na Olteranie nie był i się tam nie wybierał, obawiał się tego miejsca i jego mieszkańców.
– Ty coś wiesz?...
Ung-sa zaprzeczył ruchem głowy.
– Tak. I ja chcę wiedzieć co. Dlaczego tak zareagowałeś na wieść o ciąży mojej siostry? Dlaczego to takie ważne, kto jest ojcem dziecka?
– Nic nie wiem – burknął Ung-sa, wstając. – Idź już. – Wskazał drzwi.
Yu-shen podniósł się, postąpił krok do wyjścia, po czym odwróciwszy się, przemówił.
– To ma coś wspólnego z moim ojcem? Coś go łączy z Lin-karem i jego synem? Jakaś wspólna sprawa z przeszłości? Coś, co sprawia, że mój ojciec chce zniszczyć Lin-kara za wszelką cenę, nawet za cenę życia własnych dzieci. Powiedź mi, do cholery! Mam chyba prawo wiedzieć, dlaczego moi synowie omal nie przypłacili życiem jego szaleństwa!
– Myyślisz, że ta wiedza ci poomoże? Oona może cię tyylko zniszczyć! Przekroczysz graanicę, za którą już nie ma oodwrotu.
– Nie przesadzaj, to nie może być aż tak straszne. Już i tak stoję na krawędzi, albo mi pomożesz, albo powiem ojcu, czego się tu dziś dowiedziałem. – Zacisnął dłoń na rękojeści noża. Ung-sa zlustrował postać syna Mu-shena i zrozumiał, że może zginąć na pięć różnych sposobów, a nóż był tylko jedną z opcji. Odetchnął głęboko, od czasu Tel'ham-ar był pacyfistą, nie nosił broni i nie popierał zabijania.
– Staawiasz mnie w truudnej sytuacji.
– Raczej w sytuacji bez wyjścia.
– Zawsze moogę dać się zaabić – odparł Ung-sa, ponownie siadając na materacu i, sięgnąwszy po kawałek pieczywa, które nie wyglądało na świeże, włożył je do ust.
– Nie wydaje mi się, żebyś chciał umrzeć, na to zawsze będziesz miał czas, chociaż zważywszy na warunki, w których mieszkasz i styl życia, który prowadzisz, nie będzie to chwalebna śmierć. Raczej w samotności i zapomnieniu. Ja oferuję ci jakiś sens, bo widzę, że go straciłeś. Możesz  coś zrobić, możesz pomóc nie tylko mnie i Mirii, ale również swojemu kompanowi, wystarczy, że dźwigniesz tyłek z tego zarobaczywionego materaca i pójdziesz ze mną.
Ung-sa milczał, dawno nie opuszczał swojego domu i odwykł od podróży, wolał grzebać się w swoich archiwach, czytać je, analizować treści, wyciągać wnioski.
– Chceesz lecieć zaa nim na Styks? W tym wdziaanku paniczyka z doobrego domu i znakiem Muu-shena na hełmie? Zapakują ci oostrza pod żebra szybciej nniż ja zakłaadam gacie.
Yu skrzywił się, nie pomyślał o tym, że może zostać rozpoznany i że sława, choć to chyba nie jest dobre słowo, jego ojca sięga tak daleko.
– Co więc proponujesz?

Ung-sa grzebał na półkach kuchennych regałów, przewalał stosy papierów i dysków, które sypały się na podłogę niczym lawina na stoku góry. Yu zaskoczył fakt, że w takim miejscu można trzymać ważne dokumenty, zastanawiał się, gdzie ten mężczyzna przechowuje żywność, w wannie? Wszędzie panował nieład i aż strach było czegokolwiek dotknąć.
– Wiem, że gdzieeś to miałem... Wiesz, daawno tego niee używałem, kupiłem too kiedyś od jeednego handlaarza, cwany gość, przydało mi się paarę razy... – Zaprzestał grzebania i wpatrzył się w sufit.
Yu-shen zupełnie nie miał pojęcia, o czym mówi ten Yautjańczyk, tymczasem Ung-sa powrócił do przeszukiwania najniższych półek regału.
– Mam! – wykrzyknął nagle, sprawiając, że Yu jednym susem znalazł się obok niego. Przygarbiony Yautjańczyk wydobył skrzynkę, zdmuchnął z niej kurz, a potem postawił ją na kuchennym blacie.
– Muszę się tyylko podłączyć doo sieci.
Yu milczał, patrząc na niego wymownie.
– Tu nie moogę, nie mam punktu doostępu.
– Ja mam, na statku.
– Nie, niee będziemy taak ryzykować.

Ung-sa kazał mu zostawić zbroję i założyć jakieś stare łychy: rozciągniętą tunikę i za szerokie spodnie. Yu przymocował jeden nóż na łydce i zakrył go nogawką, a drugi umieścił za paskiem podtrzymującym spodnie. Czuł się wręcz nagi bez swojego pancerza i całego osprzętu.
– Czy to na prawdę konieczne? – zapytał przyglądającemu się mu Ung-sę.
– Nie – odparł tamten. – Ale spraawia mi przyjemność paatrzenie, jak się meęczysz.
Yu-shen zmarszczył brwi.
– Cooś jeszcze – dodał Ung-sa – i beędzie bolało.
Mężczyzna wygrzebał z górnej półki wielofunkcyjny klucz, otworzył potrzebną mu końcówkę, po czym, podgrzawszy go nad palnikiem, odwrócił się do Yu.
– Uusiądź – polecił mu.
Syn Mu-shena podstawił sobie stołek.
– Co chcesz zrobić?
– Aa jak myślisz? Muuszę zmodyfikować troochę twój roodowy znak.
Yu poderwał się z miejsca.
– Oszalałeś! Nie dam bezcześcić honoru rodziny.
Ung-sa spoglądał na niego z politowaniem, w dłoni trzymał rozżarzone  narzędzie. Yu  fuknął zrezygnowany, taka hańba, jak on się matce na oczy pokaże?  Garbaty sąsiad żony ponaglił go warknięciem, Yu-shen sceptycznie spojrzał na na rozgrzany do czerwoności przyrząd, jakoś nie za bardzo ufał temu Yautjańczykowi, nie na tyle by poddać się jego działaniu.
– Sam to zrobię. – Odebrał od Ung-sa narzędzie i wypalił sobie dwa punkty, jeden obok drugiego, tuż nad znakiem rodu Shen. Syknął przy tym, bardziej z wściekłości niż z bólu. Ung-sa z zadowoleniem ocenił dzieło.
– Na razie musisz czyymś to zasłonić – stwierdził, rozglądając się już za odpowiednią rzeczą.
– Oo, to będzie doobre. – Przyniósł chustę pomalowaną we wściekle kolorowe kwiaty.
Yu skrzywił się jeszcze bardziej.
– Żartujesz, prawda?

Wyszli, Ung-sa człapał przodem, za nim ciągnął się Yu. W burej tunice i spodniach,  z kolorową chustą przewiązaną przez czoło, wyglądał marnie. A przynajmniej tak o sobie myślał. Ung-sa kazał mu zdjąć nawet najskromniejszy pierścień z włosów i poza skórzanymi opaskami na przedramionach nic mu ze szlachetnego wyglądu nie zostało.
– Jaki ty masz w ogóle plan? – zapytał syn Mu-shena.
Un-ga zatrzymał się.
– Naajpierw za pomocą teego... – Wskazał skrzynkę. – Naadamy ci nową, loosową, ale zgodną z kryyteriami, toożsamość w sieci, potem przeproogramujemy twój czip, po to byyś mógł opuścić Yautjal beez wzbudzania podejrzeń.
– Jeżeli zmienisz mi tożsamość nie będę mógł pobierać środków z konta, jak chcesz wynająć statek?
– Aa kto mówił, żee będziemy cooś wynajmować?
– To jak chcesz się dostać na Styks?
– Too proste, zaabijemy kogoś w bóójce i nas deeportują.
– Odbiło ci? Nie zamierzam nikogo mordować!
– Aalbo zatrudnimy się w naajbliższej Styksowi koopalni helu dwa, Wyygnańcy na pewno taam przylatują poo ten pierwiastek, aa potem polecimy z niimi.
– Albo... – zaproponował Yu –  naruszysz trochę swój skromny budżet i sam wynajmiesz statek.
– Tak... to też jest rozwiązanie.

Nieznośnie długo trwały obrady i wybory nowego Przewodniczącego Rady Starszych. Chętnych było znacznie więcej, niż Mu-shen mógł przypuszczać, a Lamia, kobieta, która z jego polecenia i protekcji weszła do Rady, głosowała przeciw niemu. Wściekły jak sto Ksenów poprosił o przerwę, był już zmęczony. Wzrokiem płonącym ze złości powiódł po sali i zatrzymał go na Lamii, która nie zważając na niego, łagodnie przyjmowała nachalne zaloty innego. Obrady trwały już nieprzerwanie od czterdziestu yautjańskich godzin i wszyscy mieli dość. Wiceprzewodniczący, prowadzący obecne zgromadzenie, z ulgą ogłosił przerwę. Sala zebrań szybko opustoszała; Radni udawali się do swoich kwater, nie mogli opuścić gmachu, aż do uzyskania jednomyślności.
Mu-shen zerwał się ze swojego miejsca, chciał cichaczem podążyć za Lamią odprowadzaną przez namolnego adoratora. Szedł za nimi krok w krok i z bezpiecznej odległości obserwował, jak Nodu odprowadził Radną do jej kwatery, kilkakrotnie ukłonił się, szepnął coś do niej, a potem oddalił się. Lamia stała w drzwiach, spoglądając za nim. Mu-shen dopadł ją i brutalnie wepchnął do pomieszczenia.
– Jak śmiesz stawać przeciwko mnie!? – rozpoczął swoją słowną tyralierę, plując śliną.
Kobieta wyszarpała ramię z jego uścisku, podeszła do biurka, które stało pod trójkątnym oknem i nacisnęła przycisk wzywający obsługę, a potem odwróciła się w stronę mężczyzny.
– Jesteś głodny? Bo ja bardzo. Co ci zamówić? – spytała łagodnym głosem.
Mu-shen skrzywił się, jego twarz przybrała szpetny wygląd.
– Kobieto, w co ty ze mną pogrywasz?! – wrzasnął.
– W nic, jesteś zbyt pewny siebie. Nie dostrzegasz potrzeb innych...
– Ja nie dostrzegam...?
– Nie przerywaj mi! Jesteś taki pewien swego, pewien tego, że należy ci się przywództwo, że jesteś jedynym godnym tego stanowiska... To okropne. Co w ciebie wstąpiło?
– Myślałem, że stoisz po mojej stronie.
– Bo tak jest.
– Więc czemu głosujesz przeciw mnie? Czemu pozwalasz temu... temu... by wokół ciebie skakał?
– Więc to o to chodzi? Jesteś zazdrosny.
– Może i jestem.
Zamilkł, wpatrując się w nią. Lamia westchnęła ciężko.
– Obiecujesz, że nie będziesz robił mi scen zazdrości? – zapytała.
– Tak – padła krótka odpowiedź.
– Obiecujesz, że nie będziesz się szarogęsił?
– Proszę?
– Że nie będziesz podejmował sam żadnych inicjatyw i decyzji.
– Wiem, na czym polega rola przewodniczącego – odparł Mu-shen, krzyżując dwa palce za plecami; zabawny gest, który stosował jeszcze jako dziecko, gdy obiecywał coś, czego dotrzymać nie miał zamiaru.
– Cieszy mnie to. To jak... jesteś głodny?
– Owszem – zaśmiał się mężczyzna. – Najbardziej na ciebie.
Lamia prychnęła rozbawiona, do drzwi ktoś zapukał, kobieta otworzyła je i zamówiła spory posiłek, którym zamierzała podzielić się z Mu-shenem. Pracownica obsługi zapamiętała zamówienie i odeszła, powtarzając je w myślach.
– Przez ciebie pomyślą, że jestem obżartuchem – zażartowała Lamia, zamykając drzwi i spoglądając w głąb apartamentu, gdzie rozparty na krześle siedział Mu-shen. Mężczyzna obracał na palcu spory pierścień i zdawał się być myślami bardzo daleko stąd.
– Widziałeś, jak dziwnie zachowuje się Hasmuth, jakby nie był sobą?
Mu-shen oderwał wzrok od pierścienia.
– Przez całą sesję milczał, wpatrywał się w podłogę i głosował za tobą, a przecież wszyscy wiedzą, że on za tobą nie przepada. Zawsze stał w opozycji, skąd więc ta zmiana?
– Skąd mogę widzieć, może wreszcie coś do niego dotarło!
– Nie denerwuj się, po prostu nie tylko ja zauważyłam, że coś z nim jest nie tak, Nodu-tan...
Mu-shen uderzył pięścią w oparcie fotela. Przebrzydły lizus, przydupas Ker-linga, śmiał łapy wyciągać po jego własność.
– Co... powiedział Nodu-tan? – ryknął wściekły, że wspomniała o tym mężczyźnie. Do tej pory Nodu-tan, jeden z Honorowych, był mu całkowicie obojętny, nie przeszkadzało mu nawet to, że publicznie podważał jego wypowiedzi, Mu-shen tłumaczył to sobie zazdrością i faktem, że Nodu wywodził się z niższych kast, a wszystko, co osiągnął, zawdzięczał sobie, dlatego przykleił się do Ker-linga jak pijawka.
Ton Radnego zbił Lamię z tropu, Mu-shen wyraźnie był poddenerwowany, nie dziwiła mu się, tragedia w domu, zaginięcie ukochanej córki, a teraz walka o przewodnictwo w Radzie, to wszystko musiało na niego wpłynąć.
– Przecież wiesz, że nie przyjęłabym jego awansów – powiedziała łagodnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. Mu-shen oparłszy głowę o zagłówek fotela, przymknął oczy.
– Jestem zmęczony – szepnął. – Czasami mam ochotę zrestartować swoje życie. – Lamia odparła, że go rozumie, ale on wiedział, że było inaczej. Jak mogła rozumieć? Przecież nie znała całej prawdy o nim, na tej planecie nikt jej nie znał. Siedzieli w ciszy, Mu-shen wyraźnie nie miał ochoty na rozmowę.
– Sprawdzę, co z naszym jedzeniem – powiedziała w końcu Lamia. Przedłużająca się cisza i na nią źle wpływała. Mężczyzna nawet nie zareagował, wyglądał jakby zasnął. Kobieta cicho opuściła apartament i poszła w kierunku kuchni, idąc szerokim korytarzem mijała drzwi prowadzące do apartamentów innych radnych, przed drzwiami do kwatery Mu-shena stał Hasmuth i zaciętą miną wpatrywał się w nie. Zdawało się, że nie zauważył przechodzącej tuż obok kobiety, która znacznie zwolniła kroku.
– Szukasz Mu-shena? – zapytała. Hasmuth spojrzał na nią zaskoczony.
– Nie – odparł. – Dlaczego myślisz, że go szukam?
Lamia uśmiechnęła się niepewnie, coś w wyrazie twarzy tego wojownika mówiło jej, że powinna się wycofać.
– Wiesz, gdzie on jest? – zapytał mrużąc oczy.
– Nie – odparła szybko i zawróciła, nagle minęła jej ochota na jedzenie, miała wrażenie, że Hasmuth poderżnął by jej gardło, gdyby dowiedział się, że Mu-shen jest u niej. Teraz jeszcze mniej rozumiała, dlaczego ten wojownik głosował za Mu-shenem. Wróciła do pokoju, Radny siedział tam gdzie go zostawiła.
– Coś taka blada? – zapytał, dostrzegłszy wyraz jej twarzy.
– Hasmuth stoi przed drzwiami do twojej kwatery i wygląda, jakby oszalał – powiedziała na jednym wydechu. Mu-shen wyprostował się w fotelu. – Mówiłam ci, że zachowuje się dziwnie.
– Przejdzie mu, zobaczysz – odparł Mu-shen, a w myślach zanotował, żeby po skończonej sesji niezwłocznie skontaktować się z gildią zabójców ze Styksu i dowiedzieć się o stan zdrowia uprowadzonych dzieci Hasmutha.