środa, 21 sierpnia 2013

13. Zła Krew



     Lin-kar wrócił na swój statek. W sumie niewiele się dowiedział, to znaczy dużo szczegółów z anatomii, ale nadal nie wiedział, gdzie szukać chłopaka. Postanowi więc udać się w miejsce, gdzie porządni Yautja nigdy się nie zapuszczają - do bazy głównej tych, którzy są wykluczeni ze społeczeństwa, tych, którzy złamali kodeks honorowy i tych, którzy chcą żyć nieograniczani prawami lub po prostu marzą im się przygody. Postanowił udać się do Złej Krwi.
Lin-kar wiedział, że wśród nich byli nie tylko przestępcy, ale zdarzali się też Yautja honoru, którzy znaleźli się tam przez nieszczęśliwe zrządzenie losu.
Swego czasu i on miał się tam znaleźć, lecz w porę dobrowolnie opuścił Yautjal. Oskarżony o zabicie brata i zgwałcenie jego żony, po niemiłym zabiegu przeprowadzonym pod narkozą, wyjechał, zabierając ze sobą dziecko i tajemnicę.
Tak naprawdę nikogo nie obchodziło, że to drugie oskarżenie było z palca wyssane, a Ten-ku nie miał żony. Jakimś cudem na rozprawie zjawiła się kobieta, która twierdziła, że jest zgwałconą żoną brata Lin-kara i że to on, Lin-kar, ją zgwałcił. Rady Starszych i Wielkiego Zgromadzenia Kobiet jakoś nie interesował fakt, że jego brat zajmował się zakazanymi eksperymentami genetycznymi - najważniejszy był gwałt i fakt, że dla niego zabił brata.

Po nieszczęsnym zabiegu na wniosek ówczesnego Przewodniczącego zwolniono go z aresztu i pozbawiono wszelkich praw. Lin-kar zabrał dziecko i udał się na Ziemię, uprzednio rozpuściwszy wśród znajomych pogłoskę, że zamierza poświęcić się polowaniom. Dziwnym trafem nikogo więcej nie sądzono, choć w akcji brało udział około dwudziestu Yautja; z czego trzech zginęło, a pięciu odniosło rany.
On i jego mini armia przeszli przez Centrum Badań, w którym rezydował jego brat Ten-ku, jak czarna śmierć przez średniowieczną Europę, nie pozostawiając przy życiu nikogo. Zniszczyli laboratorium i gotowe do narodzin hybrydy, a resztki dokumentacji zabrali.
Ten-ku musiał mieć bogatych i wpływowych sponsorów, którzy nie chcieli rozgłosu, więc sprawę umorzono, a Lin-kara próbowano się pozbyć i, gdyby nie protekcja Przewodniczącego, już dawno zjadłyby go robaki.

     Siedziba Złej Krwi mieściła się na planecie Styks. Miejsce nie było wybrane przypadkowo, była to bowiem najbardziej oddalona od Yautjalu, możliwa do kolonizacji, planeta. Wielkością i wyglądem przypominała Ziemię z tą małą różnicą, że nie było na niej oceanów a tylko niewielkie morza śródziemne. Porośnięta gęstym lasem zamieszkiwanym przez tysiące zwierząt różnych gatunków była wymarzonym miejscem dla Łowców i tylko fakt, że została odkryta przez Złą Krew sprawił, że nie włączono jej do panteonu planet, na których urządzano polowania.
Wygnani zbudowali na niej dziesięć dużych miast, o których wszyscy wiedzieli i kilka mniejszych, ukrytych we wnętrzu planety. Nie obowiązywały ich zasady i prawa Yautjalu, więc kwitła tam: międzygatunkowa prostytucja, handel bronią i wszelkimi używkami, niewolnictwo oraz wszystko to, o czym mógł zamarzyć zwyrodniały umysł.
Parę razy podejmowano próby pozbycia się złego klanu i wysyłano tam kampanie zbrojne, ale jakimś dziwnym trafem wszyscy wysłani, a przynajmniej większość z nich, przechodziła na stronę wroga; ci, którzy byli bardziej honorowi lub głupi - ginęli. Zaprzestano więc tych prób, by nie powiększać i tak już sporej liczby wyrzutków.



     Podróż z Yautjalu na Styks miała trwać około trzech tygodni, bo statek Lin-kara nie był międzygalaktycznym krążownikiem, który zagina przestrzeń i w ten sposób w jednej chwili może znaleźć się po drugiej stronie galaktyki, jego pojazd należał do statków kategorii C: osiągał duże prędkości, był nowoczesny i cholernie drogi. Miał ergonomiczny kształt, choć w próżni nie miało to większego znaczenia, ale robiło duże wrażenie na patrzących. Wąski z przodu z opadającym nieco w dół dziobem rozszerzał się ku tyłowi. Posiadał cztery silniki z tyłu i po dwa manewrowe - wysuwane z wnętrza statku. Wewnątrz przewidziano kajuty dla pięciu podróżnych, każda miała własną łazienkę. Poza tym, jak w każdym innym statku, była kuchnia, zbrojownia i ładownia. Najciekawszym jednak miejscem była sterownia. Po wejściu do niej pierwsze, co rzucało się w oczy, to zupełnie białe, wręcz sterylne, ściany i wielki monitor zastępujący umieszczony zwykle w tym miejscu wizjer. Z kamer i czujników znajdujących się na kadłubie statku, nieustannie spływały informacje dotyczące położenia względem gwiazd i planet, które były punktami orientacyjnymi w przestrzeni. Raz wprowadzone współrzędne same się korygowały, biorąc pod uwagę zmienne panujące w kosmosie. Pod wielkim monitorem znajdowała się sporych rozmiarów konsola sterująca czuła na dotyk. Przed nią umieszczono całkiem wygodny fotel, który sam dostosowywał się do wzrostu zasiadającego w nim Yautjańczyka.


     W pomieszczeniu panowała ciemność rozświetlana zimnym, błękitnym blaskiem monitora. Siedząc za sterami, Lin-kar zauważył, że ktoś wysłał mu wiadomość. To był Sahinde, który chciał poprawić przyjacielowi humor, opowiadając o rzezi, jaką ktoś urządził w domu Mu-shena. Przyjaciel rozgadał się tak strasznie, że Lin-kar poczuł się zmęczony i głodny. Więc gdy tylko Sahinde skończył mówić, ojciec Nan-ku nacisnął jeden z przycisków w oparciu pod prawe ramię i cały fotel odsunął się trochę do tyłu, a następnie przekręcił się w lewą stronę. Lin-kar wstał i poszedł przygotować sobie posiłek. Kiedy opuścił sterownię, na włączonym monitorze pojawiła się smutna twarz Nan-ku. Chłopak mówił coś przez chwilę, a potem się rozłączył - akurat wtedy, gdy jego ojciec wrócił, niosąc talerz z jedzeniem. Lin-kar usiadł, fotel powrócił do poprzedniej pozycji, a Yautjańczyk wykasował wszystkie odsłuchane wiadomości. Wciąż przecież czekał na tę najważniejszą - od syna.

    Po trzech tygodniach lotu i wykonaniu tysięcy brzuszków, pompek, przysiadów i innych niezbędnych do podtrzymania formy ćwiczeń, Lin-kar dotarł wreszcie na Styks. Nie szukał tajnych miast, gdzie produkowano wszelkiego rodzaju broń, czy budowano elementy do statków kosmicznych. On udał się do stolicy Złej Krwi - miasta szumowin, skrytobójców, złodziei i dziwek. W tym jakże doborowym towarzystwie Lin-kar szukał jednej osoby, rachmistrza Rotha. Wydawać by się mogło, że na takiej planecie każdy robił, co chciał, otóż nic bardziej mylnego. Prowadzono tu szczegółowy zapis wszystkich mieszkańców, daty ich przybycia, profesji oraz przestępstw, za jakie zostali wykluczeni ze społeczeństwa. Jak mawiał Roth: Nigdy nie wiadomo, kiedy taka wiedza może się przydać.

     Lin-kar wylądował na lotnisku za miastem. Opuścił statek i poczuł chłód, jaki panował o tej porze roku. Jesień, pomyślał, rozglądając się. Głęboko wciągnął powietrze, nie odpowiadała mu ta atmosfera, za bardzo przypominała ziemską, założył więc maskę i ruszył wolnym krokiem. Przy wyjściu z lądowiska zaczepił go jakiś dziwny, kudłaty osobnik, który przypominał małpę. Poruszał się tak jak one, wspierając się na rękach, miał brązową sierść, płaską małpią twarz i dziwnie zielone oczy. Gdy się wyprostował, to sięgał Yautji do pasa.
   - Może podwieźć, panie? - przemówił łamanym yautjańskim. - Tanio, panie. Naprawdę tanio.
Lin-kar zastanowił się - w sumie miał ochotę na spacer, ale nie wiedział, czy może sobie na niego pozwolić; w końcu sama podróż zajęła mu dużo czasu, a po za tym... uniknąłby niewybrednych zaczepek ze strony ciężko pracujących tu kobiet.
   - Wiesz, gdzie rezyduje rachmistrz Roth? - zapytał małpoluda.
   - Ja wiem, panie. Ja wszystko wiem - odparł kudłacz, przymilnie się uśmiechając.
   - Dobra, to zawieź mnie tam! - rozkazał Lin-kar.

Taksówka, bo chyba tak można nazwać ten pojazd, służyła do przewozu jednego pasażera. Były też większe modele, ale dla potrzeb Lin-kara ta była w sam raz. Wąski pojazd unosił się na polu magnetycznym i można nim było latać jedynie nad specjalnie do tego przygotowanymi drogami; poza miastem był bezużyteczny. Z przodu znajdował się fotel kierowcy i drążek sterowniczy, z tyłu był fotel dla pasażera. Całość wyglądała jak bardzo wąski samochód bez kół.
Ojciec Nan-ku usadowił się wygodnie.
   - Dobrze, panie, robicie. Trza się najpierw zarejestrować - zagadnął niezwykły kierowca.
Lin-kar nie odpowiedział, nie zamierzał wdawać się z tym podgatunkiem w rozmowy.
   - A może chcecie, panie, najpierw odpocząć, odświeżyć się, zażyć przyjemności. Nasze kobiety piękne, panie, i chętne. Bardzo chętne, zrobią, co karzesz.
   - Nagabywanie to twoja druga profesja? Wieź mnie do Rotha i się zamknij - zdenerwował się Yautjańczyk. Irytowało go paplanie autochtona.
   - Dobrze, panie. Wasza rzecz. Chcecie, to się zamknę, chcecie, to pokażę wam miasto. Pierwszy raz jesteście na Styksie, panie? Bo jeśli tak, to szkoda tak się od razu meldować, lepiej poużywać trochę. Mówię wam... wielu tak robi...

Zapowiadało się na dłuższy wywód, więc Lin-kar trzepnął małpoluda po łbie i kazał mu się zamknąć, bo jak nie, to wyrwie mu język, a potem karze mu go połknąć. Kierowca najwyraźniej wziął sobie te słowa do serca, bo więcej się nie odezwał. W końcu zatrzymali się przed płaskim budynkiem. Lin-kar wyciągnął monetę i wręczył ją małpoludowi.
   - Co to ma być, panie? - zapytał podejrzliwie małpolud, przyglądając się monecie.
   - Pieniądze. A co, nie widać?
   - Tak... ale yautjańskie, panie.
Lin-kar oniemiał.
   - Zdaje mi się, czy ta planeta należy do Yautji? - zapytał, świdrując kierowcę wzrokiem.
   - Tak, tak, ale tu, panie, płacimy erfrytem.
   - Co? Zgłupieliście czy co! - zapienił się pasażer.
  - Nie ja ustalałem taką walutę, panie. Radzę wymienić wasze pieniądze, bo tu za nie nic nie kupicie.

Niech to szlag! pomyślał Yautja. Ostatnim razem, gdy tu byłem, to można było płacić yautjanami, musieli ostatnio to zmienić.
   - To... ile chcesz? - zapytał głośno.
   - Dziesięć tysięcy yautjanów może być, panie.
   - Tyś chyba na głowę upadł, w życiu ci tyle nie dam! - zakrztusił się Lin-kar, zaciskając dłonie w pięści.
   - Oj, dacie, panie, albo będziecie mieli nieproszonych gości - zupełnie spokojnie odpowiedział małpolud. Jego uśmiech sprawił, że pasażer miał ochotę wyrwać mu serce gołymi rękoma.

W końcu Lin-kar, wściekły jak szerszeń, zapłacił taksiarzowi. Besztając się w myślach za swoją naiwność i lenistwo, opuścił taksówkę i stanął przed budynkiem. Budowla miała płaski dach, pięciokątne okna i wykonana była z czarnego kamienia nakrapianego zielonymi plamkami. Mężczyzna wszedł do środka, jak na złość poczekalnia pełna była petentów.
   - Pauk-de! - zaklął Wojownik i skierował się do wyjścia, nie chciało mu się czekać, a na dodatek czuł straszne parcie na pęcherz.
   - Hej ty! - usłyszał za sobą. - Czekaj!
Odwrócił się. Przed nim stał gruby Yautjańczyk odziany w długi płaszcz, włosy na wysokości piersi upięte miał w cztery luźno zwisające kucyki, dwa widoczne były z przodu, a dwa zwisały z tyłu.
   - Lin-kar, prawda? - zapytał, bacznie przyglądając się postawnemu Wojownikowi o krzywo przyciętych włosach.
Zagadnięty spojrzał podejrzliwie.
   - Nie pamiętasz mnie? Jestem Roth - przypomniał się Rachmistrz.
Lin-kar odetchnął z ulgą, już myślał, że będą kłopoty.
   - Nie poznałem cię, bo... bardzo się zmieniłeś - dodał po chwili wahania.
   - Chciałeś powiedzieć, że się spasłem. Masz rację, jestem gruby jak świnia, to przez te kobiety. Chodź, zapraszam do mojego biura.

      Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było spore. Wielkie, kamienne biurko stało na środku, z lewej duże okno wpuszczało dzienne światło, z prawej strony przy ścianie stał regał, na którym - jak książki - poukładane były przenośne komputery; w zasadzie to były same monitory czułe na dotyk.
 
   - Niedawno skończyłem sto lat i powiem ci, że to piękny wiek. Dopiero teraz czuję, że żyję. Wszystko smakuje inaczej. Przestałem polować, dlatego tak wyglądam, ale samicom to się podoba. Nie wiem czemu...? może dlatego, że wszyscy mężczyźni wyglądają jak wyrzeźbieni z kamienia, a ja jeden nie - kontynuował swoją myśl Roth, zasiadając za biurkiem.
Spojrzał na Lin-kara i wskazał mu fotel przed sobą. Łowca zajął wskazane miejsce. Rachmistrz nacisnął przycisk w kształcie słoneczka, po chwili do biura weszła młoda kobieta.
   - Droga Na-ri, przygotuj nam, proszę, trochę tego boskiego napoju z owoców Ka'nau.
Dziewczyna kiwnęła głową na znak aprobaty i wyszła, nie obdarzywszy nawet jednym spojrzeniem gościa swego pracodawcy. Nie minęła nawet minuta i Yautjanka wróciła niosąc dwa kubki i mały czajniczek, z którego unosiła się para; na małym talerzyku podała też ciastka słodzone miodem.

    - Pamiętam, jak byłeś tu ostatnim razem - rozpoczął rozmowę Roth.
   - Jak możesz to pamiętać? Minęło tyle lat, a ty spotykasz wielu Yautja. Dlaczego więc pamiętasz akurat moją wizytę? - dziwił się Lin-kar.
  - Tak... byłeś wtedy młodszy - ciągnął swoje rachmistrz, jakby w ogóle nie słuchał swojego rozmówcy.  - Mogłeś tu zostać. Nie byłoby ci tu źle. A twój syn... też przyleciał?
   - Nie, Nan-ku nie ma tu ze mną, choć to z jego powodu tu jestem - odparł Lin-kar, sięgając po kubek z naparem. Herbata miała słodki zapach i żółty kolor.
   - Pytałeś, dlaczego zapamiętałem akurat twoją wizytę? Przez twojego syna właśnie, gówniarz jeden. W życiu nie widziałem, by jedno dziecko narobiło takiego bajzlu.
   - A tak. Faktycznie, trochę przesadził - przypomniał sobie Lin-kar.
   - Przesadził? Dwa lata zajęło mi odtworzenie tego, co on zniszczył w dwie minuty. Do tamtego dnia nie wiedziałem, że komputery też mogą chorować.
   - Chorować? - zdziwił się Lin-kar.
   - No tak. Miały jakiegoś wirusa... tak przynajmniej powiedział ten twój szczeniak. Cały system nam padł, a on z niewinną minką oświadczył, że chciał sobie tylko pograć i to nie jego wina, że w gierce był wirus.
   - To w sumie nie dziwię się, że to pamiętasz.

Rachmistrz pokiwał głową, wspominając stare czasy. - A teraz, co cię sprowadza? Przyjechałeś może odebrać nową zbroję syna? - zapytał Roth.
   - Nie, tak naprawdę szukam go. Zwiał z domu.
   - Uciekł? Czemu?
Lin-kar wzruszył ramionami, udając, że nie zna powodów.
   - Pewnie mu zabroniłeś z dziewczyną się spotykać, co?
Serce Lin-kara zabiło szybciej na te słowa.
  - Ach, ta dzisiejsza młodzież - mówił dalej Roth - zero szacunku dla tradycji i starszych. Wolność seksualna im się marzy. Nie chcą, by ktoś mądrzejszy wybierał im partnera. Mam to samo z córką. Za mąż chciałem ją wydać, ale powiedziała, że się jeszcze taki nie urodził, coby jej dogodził. Rozumiesz? Takie słowa do ojca?
   - To... nie było go tutaj?
   - Co? Nie, nie było, bo wiedziałbym o tym i kazałbym zamknąć szczeniaka, żeby znowu czegoś nie zmajstrował.
   - Dasz mi znać, gdyby się pojawił? - zniecierpliwił się Lin-kar.
   - Tak, oczywiście. Napij się. To może przejdziemy do interesów, skoro już tu jesteś. Twoja ostatnia dostawa narobiła nam trochę kłopotów. - Roth odchylił się w fotelu i oparł splecione palcami dłonie na wydatnym brzuchu.
   - Kłopotów? - Brwi ojca Nan-ku uniosły się w wyrazie zdziwienia.
   - Tak, zginęło trzech dobrych Łowców.
   - Skoro zginęli, to nie byli tacy dobrzy - skwitował Lin-kar.
   - A może z twoją zwierzyną jest coś nie tak.
   - Zwierzyna jest dobra i taka jak chcieliście. Zawsze wybieram najlepszych ludzi z danej profesji. Chcieliście, by walczyli, chcieliście mieć prawdziwe polowanie.
   - Ale klienci płacą krocie za to, by polować i wygrywać, a nie ginąć.
   - To co, mam wam dostarczać dzieci i staruszki, bo z żołnierzami i mordercami nie dajecie rady?! - zdenerwował się Wojownik.
  - Dobrze wiesz, że nie. Ale jeden człowiek już od dziesięciu sezonów wymyka się naszym Łowcom.
  - Tak? Który?
Rachmistrz wstał i podszedł do jednej z półek, wziął z niej monitor i wrócił na swoje miejsce. Przez chwilę wciskał ukazujące się na nim znaki, a potem położył ekran przed gościem. Lin-kar zerknął na wyświetlające się zdjęcie człowieka o ciemnej skórze i wściekłym wyrazie twarzy oraz na opis widniejący obok zdjęcia, po czym uśmiechnął się nieznacznie.
   - No i...? - zapytał.
  - Jak to... i? Jest problem,  teraz do tego człowieka dołączyła jeszcze cała ostatnia grupa. Nowi Łowcy dostali nawet specjalnie zmodyfikowane zwierzęta tropiące.
   - I też nie dali rady? - otwarcie śmiał się Lin-kar. - To kogo ty wysyłasz na te polowania? Bezkrwawych? A po za tym, to nie mój problem. Ja miałem dostarczać ludzi jako zwierzynę i to wszystko, a co wy z nimi robicie i co oni robią wam, to już nie mój problem.
   - Musisz jednak pamiętać, że twoje usługi drogo nas kosztują i jeśli ofiara okaże się zbyt mocna, to nikt nie będzie chciał nam płacić za taką rozrywkę.
   - Nie przesadzaj, to tylko ludzie, może są dobrzy, ale to tylko ludzie... - Zapadło krótkie milczenie, po którym Lin-kar dodał. - Chciałbym zobaczyć te wasze zwierzęta tropiące.
   - Dobrze, przyjdź jutro pod baraki za miastem. Pamiętasz jeszcze, gdzie to jest?
   - Tak, pamiętam.

Lin-kar spędził z Rachmistrzem jeszcze dwie godziny, wspominając stare czasy i rozwodząc się nad nowymi. Na noc Roth zaprosił go swojego domu, Łowca hołdując starym zwyczajom, przyjął zaproszenie.

wtorek, 13 sierpnia 2013

12. Yautjański pogrzeb


     Minęło parę dni od nieszczęśliwego zajścia w domu Mu-shena. Atmosfera z dnia na dzień uspokajała się, a domownicy zachowywali nakazaną tradycją ciszę. Sha-uni, jedyna żyjąca ofiara ataku, wracała pomału do psychicznej równowagi. W obliczu zaistniałej sytuacji jej ciąża zeszła na drugi plan.
      Uroczystości pogrzebowe odbyć się miały ósmego dnia po zgonie, taka była tradycja, a liczba osiem miała na Yautjalu wyjątkową, magiczną moc.
Pierwszego dnia po zajściu przetransportowano wszystkie ciała do Wielkiej Świątyni Cetanu - boga śmierci. Świątynia była duża i miała kształt piramidy o trójkątnej podstawie i płaskim szczycie. Jej gładkie ściany zbudowane były z zielonego kamienia; na tle białych budowli wyglądała jak krwawy yautjański szmaragd ciśnięty w śnieg. Do wejścia prowadziła szeroka aleja wzdłuż, której wznosiła się kolumnada. Po obu stronach ogromnych wrót znajdowały się posągi wyobrażające Boga Cetanu jako: łagodnego ojca prowadzącego za rękę swe yautjańskie dzieci i jako okrutnego boga, demona zadającego ból i cierpienie.
Tam zwłoki miały być przechowywane i przygotowywane do pochówku. Każdego dnia rodzina udawała się do świątyni, niosąc dary dla bóstwa i jego kapłanów. Modlono się i szykowano do pogrzebu.

Nastał wreszcie ósmy dzień po śmierci starego mistrza i jego uczniów. Pogrzeb chłopców miał odbyć się o świcie, ponieważ nie byli oni jeszcze Łowcami i nie mogli odbyć drogi przeznaczonej dla zasłużonych.
Sha-uni wstała bardzo wcześnie, słońce nie podniosło się jeszcze zza horyzontu i nad Yautem unosiła się gęsta mgła. Dziewczyna założyła skromne żałobne szaty i wyszła do ogrodu. Wszyscy byli już na miejscu z wyjątkiem synów, których Mu-shen wysłał do To'hi i tych, którzy polecieli na Ziemię. Pośród tłumu dziewczyna ujrzała swoją matkę, podeszła do niej i ze smutkiem spojrzała jej w twarz, kobieta objęła ją ramieniem, przytuliła - w tej jednej chwili były sobie naprawdę bliskie, co rzadko im się zdarzało. Z domu wyniesiono zamknięte w specjalnych skrzyniach ciała chłopców, były zbyt zmasakrowane by nieść je na tradycyjnych platformach pogrzebowych. Niewielki korowód zmierzał do rodzinnego grobowca znajdującego się w głębi ogrodu. Ponad konarami drzew uniosło się złote słońce, pierwsze ciepłe promienie oblały swym blaskiem ostatnią z trumien, w której spoczywał najmłodszy z chłopców. Przeżył zaledwie dziesięć lat, a teraz miał spocząć obok ciała kobiety, której nawet nie znał.
Dwóch starszych braci, którzy nieśli małą trumnę weszło do wnętrza grobowca. Podeszli do przeciwległej ściany i wsunęli ją w specjalny otwór przeznaczony do składania ciał. Przed budynkiem stał stary kapłan, który przybył na uroczystość i stukał opuszkami palców w mały rytualny bębenek. Jego biała niczym kreda skóra i równie białe włosy nadawały mu posągowego wyglądu. Nucił pieśń chwalebną kiwając się w rytm dźwięków wydawanych przez bębenek. Po złożeniu ostatniej trumny kapłan pożegnał się z żałobnikami i wrócił do swojej świątyni.
Ogród opustoszał. Pod wielkim drzewem w cieniu samotnej altany stała Sha-uni i z uporem wpatrywała się w jej ciemne wnętrze. Nie była tu od czasu wizyty Łowcy w czerwonej zbroi. Wielki żal wypełniał jej serce, a łzy cisnęły się do oczu. Nigdy więcej tu nie przyjdzie, nie usiądzie w cieniu wielkiego drzewa, nie schroni się w upalne dni, nie odpocznie po ciężkich ćwiczeniach.
Wiatr poruszył gałęziami drzewa, liście ładnie szumiały, dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na najwyższe, najcieńsze gałązki. Kołysały się jak dziecko tulone przez matkę - wkrótce i ona będzie tak tuliła swoje maleństwo.

Ten dzień zdawał się być krótszy niż wszystkie inne dni. Przed południem, z zachodu nadpłynęły chmury i szczelnie zakryły słońce. Całe miasto wyglądało jak okryte szarą, brudną firanką. Potem spadł drobny deszcz, był zbyt słaby, by mógł spłukać kurz z budynków i roślin - nadał im jedynie obskurnego wyglądu. Na białych murach niczym zmarszczki na twarzy starca widniały brunatne zacieki. Zbliżała się pora deszczowa i coraz częściej stolicę Yautjalu nawiedzać będą burze i ulewy. Silny, siarczysty deszcz oczyści wkrótce miasto z pyłu i przywróci mu śnieżną, nieskazitelną biel.

Wieczorem tego samego dnia odbył się również pogrzeb starego mistrza. Łowca należał do Honorowych, więc uroczystość zaplanowano z wielką pompą. Wzięła w niej udział Rada Starszych, rodzina Mu-shena, synowie starego mistrza i wielu Łowców, którzy go znali. Wielki pochód wyruszył ze świątyni boga Cetanu i szedł za platformą niesioną przez wojowników. Wszyscy zmierzali w jednym kierunku, do największej budowli na planecie. Mauzoleum Starożytnych było miejscem spoczynku wszystkich wielkich Łowców. Wewnątrz od niepamiętnych czasów umieszczano prochy myśliwych. Nad każdą kryptą znajdował się niewielki monitor, na którym można było przeczytać o czynach i trofeach pochowanego pod nim Łowcy.
Śpiewając pieśń żałobną, pogrzebowy korowód wolnym krokiem przemierzał miasto. Zawsze, gdy chowano jakiegoś Łowcę, na ulice wylegały tłumy, by oddać mu pokłon i cześć. W końcu dotarli do wrót Mauzoleum. Budowla o kształcie pięciu połączonych ze sobą piramid schodkowych sięgała swym szczytem prawie do chmur - takie przynajmniej miało się wrażenie, stojąc u jej podstawy. Największa piramida znajdowała się w środku, a na każdym z jej czterech rogów umieszczona była znacznie mniejsza budowla.

      Pieśń żałobna ucichła, rzeźbiona brama, przedstawiająca sceny z polowań, otworzyła się, a z wnętrza budowli wyszło trzech Yautja. Jeden w bardzo podeszłym już wieku okazał się być tym, który brał udział w pogrzebie w domu Sha-uni, dwóch pozostałych było znacznie młodszych. Wszyscy trzej byli tego samego wzrostu, odziani w długie ceremonialne białe szaty, z rozcięciami z boków ułatwiającymi chodzenie, ukrywali swe dłonie w obszernych rękawach. Na piersiach czerwoną nicią wyhaftowany był znak Paya - włócznia. Skóra kapłanów i włosy, sięgające kolan, miały biały kolor, nazywano ich Posłańcami Boga; zawsze, gdy na świat przychodziło dziecko o wyjątkowo jasnej skórze oddawane było przez rodziców do świątyni. Tradycja nakazywała, by posłańcy od dzieciństwa uczyli się bożych przykazań, stronili od przemocy i pokus życia poza świątynią.
   - Dlaczego zakłócacie spokój śpiącym? - zapytał najstarszy kapłan w starożytnym języku Yautja, młodszy tłumaczył jego słowa.
    - Przybyliśmy oddać naszego brata w ręce sprawiedliwych! - odpowiedziano z tłumu, młody kapłan znowu przetłumaczył.
   - Czy brat wasz żył zgodnie z kodeksem?
   - Tak!
   - Czy szanował święte prawa naszego ludu?
   - Tak!
   - Czy składał jałmużnę i świętował dni nakazane?
   -Tak!
   - Czy zginął z bronią w ręku?
   - Tak!
   - A zatem, o co prosicie Najwyższego Paya i jego sługi?
   - Najwyższego prosimy, by przyjął naszego brata i pozwolił mu polować po wsze czasy w Krainie Wiecznych Łowców, a sługi Pana naszego prosimy, by zajęli się jego ciałem w tej ostatniej drodze!
   - Rzekliście, tak się stanie!
Ze świątyni wyszło jeszcze czterech kapłanów i wraz z tymi, którzy już tam byli, przejęli platformę z ciałem i prowadzeni przez głównego kapłana, weszli do świątyni. Drzwi zamknęły się, uroczystość była skończona. Całe miasto, budynki, ulice, lasy, wszystko zabarwiło się na czerwono w blasku zachodzącego słońca, które wychynęło na chwilę zza gęstych chmur, jakby żegnało starego Mistrza.


     Dzień po pogrzebie Sha-uni miała udać się do starej położnej; kobieta od wielu lat odbierała porody w jej rodzinie, miała medyczne wykształcenie i dobrze znała się na tym, co robiła. Matka dziewczyny towarzyszyła jej w wizycie, której celem było sprawdzenie, czy płód rozwija się prawidłowo i czy otaczająca go miękka skorupka jest prawidłowej grubości. Yautaja w odróżnieniu od ludzi i innych ssaków nie mają pępka, a to dlatego, że ich małe rozwijają się w ciele matki w jajku, przypomina to trochę sposób rozmnażania żyworodnych węży. Płód rośnie i rozwija się wraz z jajkiem, czerpiąc z niego wszystkie potrzebne do rozwoju składniki, a gdy jest już dostatecznie duży i gotowy do narodzin, przebija skorupkę. Dalej poród wygląda tak jak u ludzi.

Po wczorajszym niewielkim deszczu, poza brudnymi zaciekami, nie pozostał nawet ślad. Sha-uni wraz z matką szły właśnie do położnej, w czasie drogi nie rozmawiały ze sobą. Miasto tętniło już życiem. Kobiety podążały brukowaną ulicą, na której specjalną farbą wyznaczono pasy dla pieszych i zmotoryzowanych, z lewej mijały je pędzące pojazdy magnetyczne, w których Yautjańczycy zwykli podróżować po swej ogromnej stolicy. Tą stroną drogi można było się poruszać tylko w jedną stronę, przed siebie. Można więc było mieć pewność, że nie wpadnie się na nikogo idącego z przeciwnej strony. Sha-uni spojrzała na wielki mur, wzdłuż którego teraz szła, był biały jak wszystkie w mieście, ale porastała go piękna pnąca roślina. Każda szczelina czy pęknięcie w murze zajęte było przez jej małe korzenie. Szerokie, pięcioklapowe liście szczelnie ukrywały pod sobą kamień, z którego zbudowano ścianę, na wąskich łodyżkach poruszane lekkim wiatrem kołysały się drobne, dzwonkowate kwiaty. On wiedziałby jaki mają kolor - pomyślała dziewczyna - potrafił tak pięknie opisywać wszystko, co go otacza. Kiedyś my też widzieliśmy kolory, dawno... zanim sprzeciwiliśmy się woli Wielkiej Matki, nim nastał Paya.

     Wielka Matka zrodziła cały wszechświat, wszystkie planety i gwiazdy, z jej łona narodziło się wszelkie życie. Otoczona swym dziełem Rodzicielka nadal czuła się bardzo samotna. Miała rośliny i zwierzęta, ale nie miała z kim rozmawiać i śmiać się, postanowiła więc wydać na świat jeszcze jedną istotę. Skupiła całą energię we wnętrzu swego ciała; energii było tak dużo, że powstały dwa embriony. Po miesiącach oczekiwania na świat przyszły bliźnięta, nie były jednak do siebie podobne. Jedno było małe i delikatne, drugie duże i mocne. Matka nazwała ich Gaja i Yah-uth. Bliźnięta rosły i rozwijały się, Wielka Matka nawet nie spostrzegła, gdy stały się dorosłe. Małe i delikatne wyrosło na piękną ludzką kobietą, a duże i silne stało się Yautjańskim mężczyzną. Rodzicielka kochała swoje dzieci jednakową, silną miłością, jednak widząc delikatność swej córki we wszystkim jej pomagała. Yah-uth spoglądał zazdrośnie na siostrę, ale ponieważ był od niej dużo silniejszy i większy, to sam musiał sobie ze wszystkim radzić. Któregoś dnia zaślepiony zazdrością uwięził swoją siostrę, Gaja broniła się, jak mogła, ale Yah-uth wpadł we wściekłość i nie panując nad sobą, zabił ją. Przerażony własną siłą i widokiem zakrwawionego ciała Gaii, uciekł i ukrył się w potężnych lasach Yautjalu. Wielka Matka szukała swoich dzieci przez cały dzień, w końcu znalazła ciało córki, zrozpaczona wylała wiele łez, ziemia przyjęła je i na powierzchni planety powstały ogromne, nieprzebyte bagna. Yah-uth, widząc smutek matki, przyznał się, że to on zabił siostrę targany straszną zawiścią. Rodzicielka wpadła w złość - za ten hańbiący czyn ukarała syna życiem w ciemnościach, pozbawiając go możliwości widzenia dziennych kolorów. Od tej pory wszyscy Yautja widzą tylko ciepło ciała swej ofiary i polują w nocy, a ludzi traktują jak przyczynę swego nieszczęścia.
Ciało Gaii Wielka Matka zabrała na inną planetę, tam z jej krwi utworzyła nowy lud, który nazwała Ziemianami, a planetę Ziemią. Ostatnią wolą rodzicielki było, by Yautja i ludzie nigdy więcej się nie spotkali. Matka bardzo żałowała, że uczyniła ich tak podobnymi do siebie, a jednocześnie tak różnymi.

    - Dlaczego czytasz te bzdury? - zapytał ją ojciec; miała wtedy dziesięć lat i, leżąc w łóżku, czytała starożytne legendy.
    - To nie są bzdury.
    - Ależ owszem są. Wymyślono je tysiące lat temu, by wytłumaczyć ciemnocie fakt podobieństwa do nas nowo odkrytej rasy. Ludzie i Yautja nie są braćmi. Nigdy nie byli i nigdy nie będą.
    - Ale ojcze, ta legenda tak pięknie tłumaczy dlaczego nie widzimy kolorów.
  - To też kolejna bzdura. Nigdy ich nie widzieliśmy, to naturalnie uzyskane, drogą ewolucji, przystosowanie do warunków w jakich żyli nasi przodkowie. Oddaj mi tę książkę i idź już spać.
    - Obiecałeś, że jak będę grzeczna, to opowiesz mi historię.
Mu-shen westchnął i usiadł na skraju łóżka córki.
    - Dobrze - powiedział. - Opowiem ci. Opowiem ci o boskim posłańcu. Wojowniku, który karał śmiercią tchórzliwych. O posłańcu starożytnej bogini, która wzywała na próbę wszystkich młodych Yautja. Opowiem ci o Thei'de.

Rozmyślając i wspominając starożytną legendę, Sha-uni nie zauważyła, gdy wraz z matką znalazły się w domu położnej. Kobieta otworzyła im drzwi i zaprosiła je do środka. Dziewczyna zmierzyła wzrokiem jej postać i oceniła, że Yautjanaka musi mieć już ponad sto lat.
   - Wejdźcie, proszę. - Przepuściła je do środka i wskazała drzwi do pomieszczenia, które znajdowało się tuż obok.
Ushi-ni skłoniła się w geście podziękowania i pociągnęła córkę za sobą. Jasny pokój i duże skórzane fotele zachęcały by usiąść i odpocząć, co skwapliwie wykonała dziewczyna.
   - Co się tak rozsiadasz? - zbeształa ją matka. - Idź do gabinetu!
Sha-uni prychnęła i podniosła się z wygodnego siedzenia. Raźnie weszła do pomieszczenia i rozejrzała się w poszukiwaniu położnej, ta siedziała przy stole, na którym stał komputer i inny elektroniczny sprzęt medyczny.
   -Podejdź, proszę, i ułóż się tu wygodnie. Nic się nie bój, to nie będzie bolało. Odsłoń brzuch, zobaczymy, co kryje się w środku.
Dziewczyna podciągnęła wysoko sukienkę, odsłaniając nogi i płaski jeszcze brzuch. Kobieta przyłożyła do niego dziwny płaski przedmiot i w pomieszczeniu rozległo się szybkie miarowe dudnienie.
   - Co to? - przestraszyła się Sha-uni.
Położna roześmiała się niskim głosem.
   - To, moja mała, jest serduszko twojego dziecka, prawda, że szybko bije? Dobrze, a teraz zobaczymy, jak wygląda.
Schowała przyrząd, który przed chwilą używała i wyjęła inny. Rozwinęła go niczym matę, wyglądał jak materiał,  na powierzchni którego błyszczały drobne układy scalone. Owinęła nim brzuch dziewczyny i uruchomiła urządzenie. Komputer przetworzył dane i wyświetlił je w postaci trójwymiarowago hologramu. Położna przyglądała się przez chwilę i mruczała coś pod nosem, potem wstała i zawołała matkę Sha-uni.
   - No i co? - Zapytała Ushi-ni. - Wszystko dobrze?
   - Wszystko wydaje się być w porządku, tyko że...
   - Tak
   - Dziecko wydaje się być za duże jak na wiek, który podałyście. Powiedź mi, moja droga, jesteś pewna co do czasu, gdy zaszłaś w ciążę?
   - Tak,oczywiście. Czy to jakiś problem?
   - Nie, skądże. Może to kwestia genów.
Sha-uni uśmiechnęła się w duszy - to na pewno geny - pomyślała, wspominając pokaźny wzrost ukochanego.
   - No dobrze, ja nie widzę potrzeby zatrzymywania cię tu dłużej. Wróć do domu, dobrze się odżywiaj, odpoczywaj i przyjdź do mnie za jakiś miesiąc. Chyba żeby wydarzyło się coś niepokojącego to wcześniej. Aha, i żadnego biegania po lasach i machania włócznią. Jasne? Tak?
   - Tak, dziękuję.

Po powrocie do domu Sha-uni była w dobrym nastroju. Matka pogodziła się chyba z faktem, że zostanie babką i tylko ojca dziewczyna się bała. Nie wiedziała czy to, co mówił, było na poważnie czy tylko po to, by ją nastraszyć. W domu panowała cisza, nastały dni żałoby i wszelkie oznaki radości były niewskazane. Dziewczyna udała się do swojego pokoju, lubiła to miejsce. Jej sypialnia nie była duża, przeciwnie wręcz malutka. Mieściło się w niej wąskie łóżko i mała szafa, dziewczyna nie lubiła się stroić, więc nie miała wielu ubrań. Pod oknem stał mały stolik z lakierowanego czarnego drewna i taki sam taboret, na stoliku leżał przenośny komputer. Z okna rozpościerał się widok na główny plac stolicy i na gmach, w którym rezydowała Rada Starszych. Ściany sypialni Sha-uni miały jsanopomarańczowy kolor, a to ze względu na kamień jakim zostało wyłożone wnętrze jej pokoju, ojciec sprowadził go z odległej planety specjalnie na dziesiąte urodziny dziewczyny.
Młoda Yautjanka rozejrzała się po pokoju i podeszła do stolika. Usiadła, oparła głowę na dłoniach, zamyśliła się, po czym uruchomiła komputer. Miała wiadomość, otworzyła ją. Na ekranie zajaśniała twarz jej ukochanego. Chciał się z nią spotkać, na razie tylko z nią, na osobności. Ucieszyła się, bardzo tęskniła: za nim, za jego dotykiem, za ciepłem, które od niego biło, za uśmiechem i łagodnym głosem. Teraz wszystko będzie dobrze - pomyślała - wszystko się ułoży.

czwartek, 1 sierpnia 2013

11. Kantra

     Biegł, choć czuł, że jego ciało nie ma już sił i że mięśnie lada moment odmówią mu posłuszeństwa. Z trudem łapał oddech, a powietrze paliło go w gardło. Łomoczące serce już dawno nie pracowało na takich obrotach, ale on nie mógł się zatrzymać. Za sobą słyszał krzyki niedobitków i lament ocalałych, przed sobą widział szczupłą sylwetkę tego, który zwał się Thei'de. 
Ktokolwiek stanął na drodze młodego Wojownika, ginął. I nie robiło mu różnicy czy to mężczyzna, czy kobieta. Niewielki miecz, który zabrał zabitemu Mistrzowi, co jakiś czas błyskał w słońcu, dając znak Cetanu, że oto nadchodzi kolejna dusza.

W końcu po morderczym maratonie dotarli na statek Czerwonego. Gdy tylko Gavo znalazł się wewnątrz pojazdu, wyczerpany opadł na podłogę. Młody Łowca wyminął go, zasiadł za sterami i, nie czekając na pozwolenie, wystartował. Ich niewielki pojazd trząsł się od nabieranej prędkości.
   - Atmosfera jest zbyt gęsta, nie możesz... - wykrzyknął Gavo.
   - Wiem, co mogę, a czego nie! - przerwał mu Thei'de. - Wytrzyma.
Na czworaka naukowiec podpełzł do drugiego fotela i z trudem usadowił się w nim. Statek sprawiał wrażenie, jakby miał się za chwilę rozpaść. Mężczyzna zapiął pasy. Boże, on jest szalony, pomyślał.
        
     Po paru minutach byli już poza układem yautjańskim. Młody Łowca wprowadził koordynaty lotu, odpiął pasy i odwrócił się w fotelu w stronę naukowca. Jego szare oczy zwęziły się, gdy na niego patrzył, Gavo głośno przełknął ślinę. Czuł się nieswojo pod tym spojrzeniem. Powoli młody Wojownik uniósł się z fotela i bez słowa opuścił sterownię. Gavo wychylił się w fotelu, zaglądając za swoim wybawicielem. Łowca zniknął na chwilę w pomieszczeniu na końcu korytarza, po czym pojawił się z powrotem, tym razem bez zbroi. Stanął przed wejściem do messy, rozejrzał się, jakby podejmował decyzję, gdzie skierować swoje kroki, po czym  zajął się sprzątaniem, co trochę zdziwiło starego Gavo. Do swojego gościa Thei'de w ogóle się nie odzywał, jakby stracił całe zainteresowanie uratowanym przez siebie naukowcem. Kiedy ogarnął messę i sterownię zabrał się za czyszczenie swojej zbroi. Obserwujący go starzec coraz niżej opuszczał dolne kły. W końcu nie wytrzymał i ryknął.
   - Czego się drzesz? - warknął na niego Thei'de.
   - Co, ja? Tak tylko, bo wiesz... kogoś mi przypominasz. Kogoś, kogo znałem bardzo dawno temu.
   - Super, ale mnie nie interesuje historia twojego życia.
   - A powinna - mruknął cicho Gavo.
  - Mówiłeś coś? - Thei'de oderwał się od swojego zajęcia i spojrzał na starego Yautję. Mężczyzna przecząco pokręcił głową. Owszem, miał wiele rzeczy do powiedzenia, ale nie wiedział, jak zacząć.
   - Gdzie mam cię wysadzić? - zapytał niespodziewanie Thei'de.
   - Co? A tak. Znasz może planetę Styks?
   - Eee, nie - gładko skłamał Thei'de. -  Ale nazwę kojarzę z ziemskiej mitologi.
  - Możliwe, w końcu nie tylko budować ich nauczyliśmy. Styks, to słowo ze starożytnego yautjańskiego i oznacza...
   - Nie obchodzi mnie, co oznacza. Gadaj, gdzie to jest i jak daleko!
Gavo spochmurniał.
   - Dobrze, dam ci namiary, ale najpierw polecimy na Olteran, bo tam jest mój statek - powiedział ostrożnie, jakby bał się reakcji młodego mężczyzny.
   - W takim razie Olteran, a dalej polecisz sam.
   - Ale ja chciałem ci coś pokazać.
  - No a ja... nie chcę niczego oglądać. I nie rób ze mnie głupka, bo tak się składa, że mam raczej wysoki iloraz inteligencji. A, i przestań się tak gapić, bo to jakieś dziwne jest - zakończył rozmowę Thei'de i pozbierał swoje rzeczy. Zbroję ustawił na stojaku, przez chwilę podumał nad ząbkowanym, ogromnym mieczem, po czym odwrócił się i bez słowa wyszedł, kierując się do swojej kajuty.
    - A niech to - wyszeptał, przyglądając się swoim rękom. Dłonie miał czyste, ale ramiona wciąż upstrzone były krwią. Wyciągnął więc z szafy czyste płótno, poszedł do łazienki, wziął szybki, gorący prysznic i już miał wychodzić spod strumienia wody, gdy poczuł się jakoś dziwnie. Wcisnął szybko przycisk na ścianie, woda przestała lecieć, i osunął się na podłogę. W głowie mu się kręciło, więc usiadł, wsparł czoło na kolanach i czekał, aż mu przejdzie. Po chwili dziwna słabość zniknęła.  Znowu odpłynąłem, pomyślał, wstając. Wytarł się, a potem poszedł do kuchni. Przecierając oczy, do których naleciało mu troczę mydła, podszedł do szafki z jedzeniem. Wyciągnął czekoladowe płatki śniadaniowe, które zabrał z Ziemi i już sięgał do lodówki po mleko, gdy usłyszał ciche - Cześć.
 Odwrócił się jak oparzony.
   - No ładnie - powiedział starzec siedzący przy stole.
Czerwony nie ukrywając zdziwienia, zapytał.
   - A tyś co za jeden i co robisz w mojej kuchni?
Stary mężczyzna zrobił równie zaskoczoną minę co jego gospodarz i westchnął.
  - Jestem Gavo, uratowałaś mnie, nie pamiętasz? A, odpowiadając na twoje drugie pytanie: siedzę, piję i podziwiam.
   - Co podziwiasz? - zapytał niepewnym głosem Czerwony.
   - Jednego takiego co biega na golasa i wymachuje mi fujarą przed oczami - powiedział Gavo, zrobił znaczącą minę i zmierzył wzrokiem Czerwonego z góry na dół. Ten jednak nie od razu zrozumiał, że chodzi o niego.
   - Może byś się tak ubrał? Chyba że coś chcesz, ale ostrzegam, wolę kobiety.
   - Co?! Chyba zgłupiałeś! - krzyknął młody Yautja i poszedł się ubrać.
Naukowiec podniósł się z miejsca, przeciągnął, wziął kubek w dłoń i poszedł do sterowni. Pochyliwszy się nad kokpitem, sprawdził ustawienia lotu i współrzędne.
   - Hej! Młody! Coś ci tu miga, odkąd przyszliśmy. Masz chyba nieodebraną wiadomość! - krzyknął Gavo i nacisnął odtwarzanie. Na ekranie pojawił się jakiś Yautjańczyk w średnim wieku, już otwierał usta, lecz Czerwony wcisnął klawisz "kasuj" i usunął wiadomość. Zaraz też pojawiła się następna twarz z drugiej wiadomości.
   - Hej, to ta dziewczyna co mnie... co ty... Znasz ją? - Gavo zaglądał nad ramieniem Czerwonego.
  - To prywatna wiadomość. - Zdenerwował się młody Łowca i wypchnął Starego za drzwi. - Wynocha!
Na ekranie widniała smutna twarz Sha-uni. Dziewczyna nawijała na palec jeden ze swoich włosów, zawsze tak robiła, gdy była zdenerwowana.
"Witaj - powiedziała. - Miałam do ciebie nie wysyłać wiadomości, ale wydarzyło się coś ważnego i... - Głęboko nabrała powietrza. - Ojciec powiedział, że jeśli nie przyjedziesz to... Bo widzisz, wszystko się wydało... znaczy to, że byłam z mężczyzną i... Och Paya, pomóż mi. - Przymknęła oczy. - Jestem w ciąży - powiedziała w końcu stanowczo. - To twoje dziecko i ojciec chce cię poznać. Więc przyjedź, jeśli możesz. - Uśmiechnęła się lekko. - Do zobaczenia - dodała."
Twarz dziewczyny zniknęła z monitora, a Czerwony nadal się w niego gapił. Stary Yautja podsłuchiwał pod drzwiami.
Nagle młody mężczyzna jakby ocknął się z zadumy i zaczął grzebać przy kokpicie.
   - Lecimy na Yautjal! - powiedział stanowczym głosem.
   - Co?! Ty chyba żartujesz, nie możemy tam wrócić! - Gavo złapał za fotel pilota i odwrócił go w swoją stronę.
   - Ona mnie potrzebuje.
   - Po tym co zrobiłeś jej rodzinie i jej samej, jedyną osobą, jaką potrzebuje ta dziewczyna, jest lekarz, a ty mi na medyka nie wyglądasz!
   - Co ty pieprzysz!
   - Młody ocknij się! Zabiłeś jej braci, ją samą potraktowałeś jak dziwkę z zamtuzu*, a na dodatek nie pamiętasz, co się stało. To się nazywa zaburzenie dysocjacyjne tożsamości**, czy jakoś tak. Bardzo rzadkie u Yautja, ale się zdarza! Rozumiesz, co mówię Thei'de?
   - Co ty mówisz? Że niby co ja jej zrobiłem? - pytał Czerwony, a straszne przeczucie dławiło go w gardle. To nie byłby pierwszy raz, gdy coś działo się wokół niego, a on nie pamiętał.
   - Opowiem ci, ale nie będziesz zadowolony. Nie, kiedy jesteś sobą.

*zamtuz - śr. określenie pochodzące z jęz. niemieckiego oznaczające burdel
** zaburzenie dysocjacyjne tożsamości - pot. rozdwojenie jaźni (osobowości)


     *


    Gavo siedział sam w sterowni. Po rozmowie młody Yautja zamknął się w swojej kajucie i praktycznie jej nie opuszczał. Do starego naukowca wcale się nie odzywał, więc ten, nudząc się, wielokrotnie przeglądał nagrania z maski młodego i swojej własnej. Analizował wydarzenia towarzyszące jego uwolnieniu i zdumiewał go zwłaszcza fakt zmiany przez młodego Łowcę nie tylko samej świadomości, ale praktycznie całego ubarwienia. Wcześniej chłopak miał jasną trochę różowawą skórę z brązowymi plamkami, po zmianie stała się ona intensywnie żółta i przechodziła w pomarańcz przeplatający się z brązowymi paskami na bokach ciała, ramionach i udach. Włosy zaś u nasady stały się czerwone.
 Gavo był zafascynowany takimi możliwościami, lecz to nie było wszystko. Po zabiciu starego mistrza w wyglądzie chłopka zaszła jeszcze jedna zmiana. Pomarańczowy kolor skóry w ułamku sekundy stał się czerwony, a paski na ciele przybrały zupełnie czarny kolor, nawet włosy nie zostały bez zmiany, stając się na całej swej długości czerwone. Takie ubarwienia sprawiało wielkie wrażenie i ostrzegało patrzącego o agresji osobnika, który je nosi. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że to zdarzało się tylko w świecie zwierząt, a nie Yautja. Starego naukowca niepokoiło trochę to przechodzenie od jednego stanu do drugiego. Był przekonany, że to nie jest naturalny proces, zwłaszcza kiedy młody wpadał w ten - szał zabijania. Nie myślał wtedy racjonalnie, tak jakby nie potrafił się powstrzymać. Gavo postanowił, że musi zbadać Thei'de.
   Lecieli teraz na Olteran, piaszczystą planetę, na której znajdował się statek Gavo. Tam według planów Młodego mieli się rozstać. Stary Yautja miał jednak zupełnie inne plany.
Teraz siedział przed komputerem i wpisywał jakieś znaki. Na ekranie pojawił się szary obraz i szum, Gavo wcisnął jeszcze jeden znak i na monitorze pojawiła się wściekła twarz jakiegoś Yautjańczyka.
   - Ell-osde pauk-de - krzyknął ten, z drugiej strony.
   - Oj, nie wściekaj się tak - uspokajał go Gavo.
   - Co nie wściekaj się! Jeśli miałeś z tym coś wspólnego, obedrę cię ze skóry.
   - Ki'dte! Zamknij się wreszcie i posłuchaj, co chcę ci powiedzieć. Znalazłem go. Rozumiesz? To znaczy, to on mnie znalazł, ale to nie ważne, bo wszystko będzie tak, jak miało być.
Łowca z drugiej strony łącza zamilkł zszokowany. Zaciskał we wściekłości kły i pięści, ale nie wybuchł już gniewem.
   - To on narobił takiego bałaganu? - zapytał. Kły drżały mu z nerwów.
   - A co... myślałeś, że Cetanu obdarzył cię swą obecnością? Chociaż jak sobie tak wspomnę, to mają coś wspólnego... Tak czy inaczej, nasze stare plany wracają do życia. Muszę tylko jakoś go przekonać, a z tym może być problem. Nie lubi, gdy mu się rozkazuje.
   - Oby to, co mówisz było prawdą. Bo jeśli tylko starasz się kryć tego rzeźnika, to... zginiecie obaj.
   - Nie groź, nie jesteś dość silny... ani ty, ani żaden z twoich pupili. Muszę kończyć - dodał Gavo i rozłączył się.
     W wizjerze widać już było Olteran. Gavo przygotował się do lądowania, zmniejszył moc silników i zwolnił, ostrożnie wprowadził statek w atmosferę planety. Gdy był już nisko nad powierzchnią, zmienił ustawienie silników i jeszcze raz zmniejszył moc, sprawiając, że pojazd zaczął pomału opadać. Lądując statek wzniecił tumany kurzu.
   - Już jesteśmy? - Gavo usłyszał smutny głos za sobą. Obejrzał się, chłopak nie wyglądał najlepiej, był blady.
   - Tak, idziesz ze mną?
   - Nie, chcę być sam.
   - To chyba nie jest najlepszy pomysł. Chodź ze mną, coś ci pokarzę.
   - Odprowadzę cię kawałek, i tyle.

    Żar lał się z nieba, zupełnie tak jak wtedy, gdy był tu ostatni raz. Piasek przesypywał się pod stopami i wpychał się do butów. Czerwony wlókł się noga za nogą, z każdą chwilą zostając coraz bardziej z tyłu. Jego towarzysz, choć dużo starszy, niestrudzenie brnął naprzód. W końcu po godzinie marszu i przebyciu dwóch pasm wzgórz Czerwony zgubił się zupełnie. Skręcił na południe i poszedł swoją drogą. Chciał odnaleźć to miejsce, w którym pierwszy raz zobaczył Sha-uni. Chodził po pustyni i nie mógł sobie przypomnieć, gdzie to było. Usiadł, więc na skale i zatopił się we wspomnieniach.

    Było tak cholernie gorąco i te paskudne robale, które musiał wypatroszyć i wtedy ona się zjawiła. Uratowała mu życie, to znaczy chciał, żeby tak myślała, bo świetnie dałby sobie radę sam. Wyglądała naprawdę pięknie w tej swojej złoconej zbroi, taka dumna i pewna siebie. Aż go zatkało i tak ładnie pachniała. Nigdy wcześniej nie spotkał takiej dziewczyny, od razu mu się spodobała. Miotał się jak głupek nie wiedząc, jak z nią rozmawiać. Zgrywał twardziela, a ona i tak miała go za ofiarę. Co on się napocił, żeby ją zdobyć. Jaki misterny plan sobie ułożył - tak bardzo chciał, by zwróciła na niego uwagę. By spojrzała na niego jak na mężczyznę.
    Burza piaskowa nie ustawała od paru dni, więc poszedł na zewnątrz sprawdzić, czy nie uszkodziła poszycia statku. Na zewnątrz schował się i czekał, piach siekał go po całym ciele, ale on uparcie trwał na swoim miejscu. Po około półgodzinie uruchomił się mechanizm włazu, Czerwony padł na ziemię i udawał nieprzytomnego - jak się potem okazało, to nie był najlepszy pomysł. Ze statku wyszła Sha-uni zmartwiona jego długą nieobecnością i zaczęła go szukać. Znalazłszy go leżącego twarzą do ziemi, rzuciła mu się na ratunek. Odwróciła go i stwierdziwszy, że oddycha spróbowała ocucić go silnym ciosem w szczękę. Tego się nie spodziewał, miało być romantycznie, a nie brutalnie. Nie poddał się jednak i nadal udawał nieprzytomnego. Sha-uni spróbowała go dźwignąć, ale okazał się dla niej za ciężki, w końcu był od niej dużo wyższy i cięższy. Poszła więc do statku, a po chwili wróciła ciągnąc za sobą linę. Co ona zamierza z ty zrobić? przemknęło mu przez myśl. Dziewczyna obwiązała mu nogi liną i weszła do wnętrza statku, po minucie lina naprężyła się zwijana przez wyciągarkę służącą do transportu dużej zdobyczy. No, tego było już za wiele, ale jak się powiedziało "a", to trzeba powiedzieć "b". Czerwony był bardzo dzielny i chociaż zdarł sobie skórę na pośladkach i plecach, a jego duma też srogo ucierpiała, to nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Leżąc bezwładnie pozwolił, by lina wciągnęła go do wnętrza statku, nabijając mu przy tym wielkiego guza o próg. Ale było warto, bo potem było już tylko lepiej. Sha-uni przyniosła poduszki i miękkie skóry, żaby było mu wygodnie. Obejrzała go z góry na dół i z każdej strony, co okazało się nawet przyjemne. Jego misterny plan zagrania na jej kobiecych, macierzyńskich instynktach, powiódł się w stu procentach.
Naprawdę chciał, by była szczęśliwa. Nieba by jej przychylił, gdyby mógł, no, i będą mieli dziecko. Zastanawiał się nad tym - może jeden raz wystarczy - myślał o tym dniu, gdy uciekł z domu i poleciał do niej, a ona - ni z tego, ni z owego - zaciągnęła go do łóżka.
     Nie, nie będzie dziecka ani ukochanej, nie będzie szczęśliwego zakończenia. Wszystko zniszczył, wszystko stracił. Tego nie da się już naprawić, teraz może zrobić tylko jedno - nie dopuścić, by to się powtórzyło.
     Zacisnął pięści decyzja była podjęta. Otworzył pokrywę przenośnego komputera i wprowadził kod aktywujący ładunek. Szybkie i radykalne rozwiązanie. Jeszcze parę sekund dzieliło go od wolności, zamknął oczy, opuścił głowę i w myślach począł odmawiać starą modlitwę tych, którzy wybrali honorową śmierć.
Panie mój, dziś szukam Ciebie i pragnie Ciebie dusza moja.
Jak sucha ziemia łaknie wody, tak ciało moje tęskni za tobą.
Oto w ciemności wpatruję się w Ciebie, by ujrzeć siłę i potęgę Twą.
Osaczyły mnie wszystkie narody, lecz w imię Twoje je pokonałem.
Ze wszystkich stron mnie okrążyły, lecz w imię Twoje je pokonałem.
Bo tyś siłą mego ramienia. Prowadzisz, gdy zadaję cios.
Tyś światłem moich oczu. Wskazujesz, gdy wybieram cel.
Tyś moją drogą i przeznaczeniem. Kierujesz, gdy stawiam krok.
Tyś bólem mym i cierpieniem. Karzesz, gdy popełniam błąd.
Tyś chwałą mą i wywyższeniem. Nagradzasz, gdy zwyciężam bój.
Dziś wzywasz mnie do siebie Panie, bo drogi mej nadszedł kres.
Dziś duszę mą oddaję tobie i własną przelewam krew.
Z padołu wołam do Ciebie Panie. Wysłuchaj głosu mego.
W ostatniej chwili życia tej. Twe imię wzywam Cetanu.
     Gavo szedł sobie raźnym krokiem i nucił zbereźną piosenkę zasłyszaną w jednym z burdeli na Styksie. Był zadowolony, bo wszystko zaczęło układać się po jego myśli.
   -To tutaj - powiedział spoglądając na pusty duży teren przed, nim i zrobił to z taką dumą, jakby wprowadzał Czerwonego, co najmniej, w bramy raju. Odpowiedziała mu kompletna cisza. Stary Yautja obejrzał się za siebie i ze zgrozą stwierdził, że jest sam. Zaczął rozglądać się zdezorientowany nagłym zniknięciem towarzysza i swoją nieuwagą. Spostrzegł, że na piasku odbite są tylko jego własne ślady, więc postanowił wrócić po nich aż do momentu, w którym zgubił chłopaka. Szedł już parę minut, gdy pomarańczową atmosferę Olteranu rozświetlił biały rozbłysk.
   - O, pauk! - szepnął Gavo i rzucił się na piach, nim potężna fala uderzeniowa przetoczyła się nad nim. Gdy przeszła, Yautja dźwignął się i biegiem ruszył w kierunku rozbłysku. Gnał jak szalony, a w duchu modlił się, by to, co się stało, nie było tym, czym podejrzewał.
   - Cholera, ale za mnie głupiec - syczał z wściekłości. Po piętnastu minutach szybkiego biegu dotarł na miejsce eksplozji. Wyskoczył zza wydmy i wpadł na coś śliskiego i błyszczącego, co rozpościerało się na ziemi. To coś miało okrągły kształt i przypominało wielką szklaną miskę. Gavo ślizgając się i potykając dotarł do środka leja, lecz jedyne co tam znalazł to szczątki przenośnej bomby. Rozejrzał się niepewnie, pokiwał przecząco głową i skierował się w drogę powrotną.