wtorek, 21 maja 2013

9. Ch.B. Weyland

      Koszmar minionych dni wciąż powracał, sprawiając, że nawet sesje terapeutyczne nie pomagały Markusowi. Zamknięty w bezpiecznym pokoju bez klamek i sprzętów, krzyczał po nocach i błagał o litość.
     Charles Bishop Weyland, dziadek Markusa i właściciel wielkiej korporacji, ze smutkiem patrzył na wnuka przez niewielki iluminator w drzwiach. Stracił już syna i nie mógł teraz stracić jedynej osoby, dla której budował swoje wielkie imperium.
   - Chłopak wciąż bredzi - powiedziała ładna pani doktor w średnim wieku. Ubrana w biały fartuch, ze stetoskopem przewieszonym przez szyję i okularami w ciemnych oprawkach, wyglądała bardzo profesjonalnie. Ciemne, krótko obcięte kręcone włosy nadawały jej nieco drapieżnego wyglądu. - Te traumatyczne przeżycia mogą pozostawić w nim ślad do końca życia - kontynuowała.
   - Proszę zrobić wszystko, co w pani mocy. Wszystko, co jest możliwe, koszty nie grają roli - odparł mężczyzna, przyglądając się pozbawionej wyrazu twarzy jasnowłosego młodzieńca, siedzącego nago na zimnej, betonowej posadzce.
  - Tu nie chodzi o pieniądze, panie Weyland. Pewnych rzeczy nie można przyśpieszyć, czas i spokój to najlepsze metody. Wiem, co robię, proszę mi zaufać - odrzekła pani doktor, po czym podchwytując spojrzenie swego mocodawcy, dodała. - On sam się...
   - Rozumiem. Czego się pani dowiedziała? - przerwał jej Weyland.
  - Sporządziłam raport. Proszę, oto on, ale moim zdaniem to nie wydarzyło się naprawdę, a przynajmniej sprawca musiał być inny, niż opisuje go pański wnuk. Przypuszczam, że to wina jakichś środków odurzających, Markus miał tego sporo w swoim organizmie.
   - Dziękuję. Pozwoli pani jednak, że sam to ocenię. - Mężczyzna wyciągnął dłoń w jej kierunku, ich spojrzenia na chwilę się spotkały, lecz ta krótka chwila wystarczyła, by kobieta ujrzała w jego oczach iskierkę ekscytacji, zniecierpliwienia, pożądania?
   - Tak... oczywiście, proszę - powiedziała wręczając mu czarną teczkę.
Mężczyzna przyjął wręczany przedmiot i skierował się do wyjścia. W tej chwili pożądał jak nigdy wcześniej, pożądał informacji.

Przed budynkiem czekała na niego limuzyna, wsiadł i spojrzał na siedzącą w środku młodą kobietę. Jasne jak słoma włosy miała upięte w koński ogon, błękitne oczy podkreślone granatową kredką do oczu zdradzały dużą inteligencję. Z pomiędzy pomalowanych karminową szminką ust jaśniały białe, równe zęby. Zgrabną figurę ukrywał szary żakiet.
   - Wszystko gotowe - powiedziała, gdy samochód ruszył. - Zlokalizowaliśmy miejsce ostatniego pobytu pańskiego wnuka, ekipa jest już w drodze. Dowódca skontaktuje się z nami, gdy tylko tam dotrą. - Tak jak się spodziewała, jej słowa wywarły na nim wrażenie, które objawiło się niewielkim grymasem ust.
Blondynka uważnie przyjrzała się swemu pracodawcy. Mężczyzna miał sześćdziesiąt pięć lat, był szczupły i jak na swój wiek dobrze się trzymał, choć siwe włosy zaczęły przeważać już na jego głowie. Twarz miał szczupłą i pociągłą z błękitno-szarymi oczami. Kobieta oderwała od niego wzrok; nie chciała, żeby się zorientował, że się jej podoba. Zawsze lubiła starszych mężczyzn, a ten był wyjątkowy. Posiadał duże pieniądze, a co za tym idzie - władzę. To zawsze ją podniecało. Nie, nie potrzebowała pieniędzy, jako jego prywatna asystentka zarabiała bardzo dobrze, ale brakowało jej tego poczucia bezpieczeństwa, które odczuwała w jego towarzystwie. Spotykała się oczywiście z mężczyznami w swoim wieku, lecz jedyne, co się jej w nich podobało, to ich mięśnie i to, co mieli w spodniach. Poza tym nigdy nie spotkała takiego, z którym znalazłaby wspólny język. Charles to co innego, powierzał jej największe sekrety nie tylko firmy, ale i swoje prywatne, była jedyną osobą, której mógł zaufać - tak przynajmniej mawiał.

   - Dobrze, bardzo dobrze - powiedział, przerywając jej myśli, a potem wyjął z teczki portret pamięciowy sprawcy masakry, którą przeżył jego wnuk.
   - Co pani na to? - Podsunął kartkę kobiecie.
  - Więc jednak... - szepnęła, przyglądając się rysunkowi. - Jak to możliwe, że do tej pory żadnego nie złapaliśmy?
Weyland wybuchł gromkim śmiechem.
   - Myśli pani, że to takie proste złapać dużego, silnego kosmitę? Do tej pory dysponowaliśmy jedynie domysłami i strzępkami informacji. Teraz wiemy, z czym mamy do czynienia i na następne spotkanie na pewno będziemy przygotowani.
   - Dlaczego nikt się wcześniej nie zorientował? Pański wnuk nigdy nic nie mówił?
   - On żył w swoim świecie, nic go nie interesowało, teraz przynajmniej się na coś przydał.


*
    Trzy potężne helikoptery typu CH-47F Chinook leciały w kierunku małej, skalistej wyspy położonej gdzieś na Pacyfiku. Warkot silników zagłuszał nawet szum oceanu. W każdym śmigłowcu siedziało po dwudziestu mężczyzn ubranych w mundury i uzbrojonych w najnowocześniejszą broń, jaka była dostępna na Ziemi. Prywatna armia koncernu Weylanda zmierzała, by zbadać największą tajemnicę, jaką odkryto na tej planecie. Oprócz najemników i tysięcy kilogramów sprzętu, w helikopterach znajdowali się też naukowcy z różnych dziedzin nauki. Byli tam lekarz patolog i specjaliści do: kryminalistyki, balistyki, łączności, genetyki oraz wszyscy ci, którzy zdaniem twórców tej misji mogli się przydać.
      Łopaty ogromnych, wirujących śmigieł wzbudzały potężne podmuchy, gdy helikoptery jeden po drugim lądowały, by wypuścić ze swego wnętrza ludzi. Wreszcie ostatnia maszyna wzbiła się w powietrze, pozostawiając ekipę wraz z jej sprzętem.
Za bazę wybrano stare budynki pozostawione przez ornitologów. Po zabezpieczeniu terenu i rozpakowaniu sprzętu, wybrano dziesięcioosobowy zespół złożony z byłych żołnierzy jednostek specjalnych. Grupa miała zbadać teren i sprawdzić, czy jest bezpiecznie, potem misję przejmowali naukowcy.
Zaledwie krótka i, jak się zdawało, zbędna odprawa poprzedziła wymarsz grupy. Komandosi w niewielkim rozproszeniu ruszyli w kierunku domu pięknie wkomponowanego w skalisty teren. Zewnętrzne mury zbudowane były z gładko oszlifowanego czarnego granitu, duże okna musiały wpuszczać do środka sporo dziennego światła, teraz jednak zasłonięte były czymś w rodzaju żelaznych kurtyn. Tylna część budynku ginęła w skale; wyglądało to tak, jakby jakiś olbrzym wcisnął go w górę, a w rzeczywistości połowa domu znajdowała się w naturalnej jaskini. Przed domem roztaczał się duży płaski teren, ale nie było na nim trawy czy chociażby drogi prowadzącej do domu. Sprawiało to dość dziwnie wrażenie i od razu zwróciło uwagę dowódcy grupy zwiadowczej.
   - Gordon! Sprawdź to! Zbadaj, czy nie ma promieniowania. Ten plac wygląda jak lądowisko - rozkazał dowódca; na oko czterdziestopięcioletni mężczyzna o śniadej cerze i ciemnych, brązowych oczach.
   - Nie tylko wygląda, ale jest! - poinformował jeden z żołnierzy stojących jakieś kilkanaście metrów dalej. - To się chyba nawet otwiera. Tu widać różnicę w budowie i poziomie terenu! - Dłonią odzianą w ochronną rękawicę rozgarniał piasek w miejscu, w którym przykucnął.
   - Czujnik Geigera wyskoczył poza zakres! Musimy wrócić po specjalny sprzęt! - zakomunikował Gordon; rudowłosy, piegowaty mężczyzna o zawziętym wyrazie twarzy.
   - Niech to szlak! Nie cierpię tych kombinezonów, ograniczają swobodę - zdenerwował się dowódca. - Okej, panowie, wracamy do bazy! - rozkazał. Nie chciał umierać w ten okrutny sposób, jaki serwuje choroba popromienna i zamierzał nacieszyć się jeszcze forsą zarobioną z tej misji. Przypomniał sobie Adama, przyjaciela z lat dziecinnych, który w samotności pogrążał się teraz coraz bardziej w szaleństwie. Syndrom Zatoki Perskiej zniszczył tego człowieka i niszczył go nadal. To były tylko przeciwpancerne pociski ze zubożonym uranem - pomyślał dowódca grupy. - Nie zamierzam tak skończyć.

*
 
      Kolejny raz przeszywa ją ból, gdy składa kolejne jajo. Musi mieć ich jak najwięcej, by przejąć tę planetę. Zawsze znajdzie się sposób, na znalezienie nosiciela. Larwy są małe i cechują się dużą wytrzymałością, znajdą go, choćby same miały przepłynąć ocean.
Potężna i piękna, w swej inności, królowa unosi głowę zwieńczoną ogromną koroną. Dzieworództwo, wspaniały wynalazek ewolucji, pozwoli jej gatunkowi zasiedlić nową ziemię. Największe gniazdo we wszechświecie, oto czym się stanie. Wizję tak wspaniałej przyszłości przerywa potężny huk na zewnątrz. Królowa "spogląda" w stronę najwcześniej złożonych jaj, nadszedł czas. Syczeniem daje znak dzieciom. Jaja otwierają się i twarzołapy wychodzą na zewnątrz.
Idźcie, moje dzieci, sprawdźcie, co się dzieje - wydaje im polecenie.
Dziesięć twarzołapów przypominających duże pająki z ogonami, szybko biegnie w kierunku wyjścia. Matka syczy i odwróciła głowę w kierunku pierworodnego dziecka. Wykluło się parę dni wcześniej z ciała człowieka, który raz w tygodniu przywoził prowiant mieszkańcom tej wyspy. Wysyła go w ślad za młodszym rodzeństwem. Pilnuj ich - rozlega się w jego głowie.

 *

  - I co? Co znaleźliście? Jest bezpiecznie? Możemy wyruszać? - genetyk zasypał gradem pytań powracającą grupę, ale nie doczekał się odpowiedzi od mijających go mężczyzn.
   -Nic, nie weszliśmy. - Usłyszał nagle za sobą tubalny głos, w którym każde "r" było jak dźwięk wydobywający się uruchomionego motoru. -  Teren skażony. Jutro rano idziemy jeszcze raz - pada rzeczowa odpowiedź z ust prawie dwumetrowego, czarnoskórego mężczyzny.


      Wieczorem w bazie głównej wyprawy rozstawiono straże. W końcu, ludzie nie wiedzieli, czy wyspa była opuszczona, czy tylko na taką wygląda. Pierwsza noc zapowiadała się spokojnie. Niebo było gwieździste, ocean spokojny i wszędzie panowała cisza. Po zmroku dwóch mężczyzn samotnie opuściło strzeżony teren i udało się w głąb wyspy. Rosły tu skarłowaciałe drzewa i krzewy.
   - Zapalisz? - zaproponował genetyk, wyciągając błyszczącą papierośnicę z kieszeni na piersi.
   - Nie, dziękuję, staram się rzucić - odparł patolog.
   - A ja zapalę, bo inaczej mnie skręci - powiedział genetyk i odpalił papierosa, po czym zaciągnął się i puścił piękne kółko z dymu, które na tle prawie czarnego nieba wyglądało jak maleńki statek kosmiczny ulatujący w przestrzeń. - Wiesz - kontynuował rozmowę - brałem udział w różnych misjach, w różnych częściach świata, ale to... bije wszystko. Stary, UFO, kosmici... szkoda że nie będę mógł umieścić tego w swoim życiorysie.
   - Ależ umieść, nie krępuj się, tylko wątpię, by ktoś wziął cię na poważnie. - Ironia w głosie patologa była wyraźnie wyczuwalna.
   - Chyba wiesz, co mówisz. W końcu to ty próbowałeś podać do wiadomości publicznej odkrycia z Ekwadoru i zrobiłeś z siebie pośmiewisko - odciął się genetyk.
   - Tak, więc ucz się na błędach innych,  a o wybujałych ideach zapomnij, one cię nie nakarmią, a Korporacja Weyland owszem.
   - Ciekawe, co tam zastaniemy? - zamyślił się genetyk, patrząc w stronę ukrytego w mroku domu.
Nagle usłyszał, że jego towarzysz dziwnie charczy, jakby się dusił. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i zobaczył, że głowę patologa oplata jakieś dziwne zwierzę. Ogon stworzenia owinięty był wokół szyi człowieka i zaciskał się mocniej z każdą próbą uwolnienia. Genetyk rzucił się na pomoc przyjacielowi; wtedy i jego świat przysłoniła ciemność.


*

      Piętnaście minut po wyjściu z gniazda wraca pierworodne dziecię Królowej. Pomału zbliża się do matki, pochyla wielką głowę i syczy. W umyśle królowej tworzy się myśl, którego demiurgiem jest jej własne dziecko. Za mało. Za mało młodych, dwunożnych istot jest więcej.
Królowa chwieje całym swoim ciałem na boki i donośnie syczy. Jak na rozkaz otwierają się wszystkie jaja. Dziesiątki zwinnych twarzołapów opuszcza bezpieczne schronienie.
Prowadź je - dociera do pierworodnego. Ten opada na przednie łapy i rusza w kierunku wielkiej, metalowej szafy stojącej krzywo przy ścinie. Wciska się za nią, by dostać się do niewielkiego tunelu prowadzącego na zewnątrz. Larwy podążają za nim.

*

      Budynek starej bazy ornitologicznej okazał się za mały dla całej ekipy, więc podjęto decyzję o rozstawieniu pięciu namiotów. W dwóch rozstawiono łóżka polowe, trzy pozostałe miały służyć jako tymczasowe laboratoria.
W budynku zamieszkać mieli naukowcy. Uprzątnięto więc z niego wszystkie stare meble, składając je przy jednej z zewnętrznych ścian. W środku było sześć pomieszczeń: trzy sypialnie, kuchnia, łazienka i jedno większe pomieszczenie z dużymi oknami, w którym pracowali kiedyś ornitolodzy badający tutejszą populację ptaków. Po wielu latach nieużywania dom był w opłakanym stanie. Resztki farby odchodziły od tynku, a krokwie utrzymujące płaski dach były już nadgniłe. Na podłodze leżały śmieci i gruba warstwa kurzu; nie sprzątano tego, rozstawiono tylko łóżka, bo ludzie nie planowali tu zbyt długiego pobytu. Przybysze mieli jedynie znaleźć i spakować wszystko, co ich zadaniem, mogło być przydatne w poznaniu mieszkańców tej wyspy.

   - Ładnie tu, co? - zagadnął towarzysza jeden z pełniących straż najemników.
Zagadnięty mężczyzna odwrócił się w stronę kolegi. Był to ten sam wysoki, umięśniony Afrykańczyk, który odpowiedział genetykowi. Jego skóra była tak ciemna, że aż prawie czarna, a gruby kark i głowa ogolona na łyso nadawały mu wygląd brutala. Kąciki ust opadające nieco w dół sprawiały wrażenie, jakby wciąż był zły. Mężczyzna uśmiechnął się, w ciemności zalśniły jego białe zęby.
  - Tobie, Colb, byle gówno się podoba - odezwał się niskim barytonem.
  - A tobie, Marabi - Colb podkreślił nazwisko towarzysza, dziwnie je akcentując - nic się nie podoba.
  - Co niby ma mi się tu podobać? Kupa obsranych kamieni i to wszystko.
  - A tam, zaraz obsranych - oburzył się Colb.
  - Nie byłeś na zwiadzie, to nie mów. Cała tamta strona wyspy to jedno wielkie ptasie gówno.
  - Nic dziwnego, w końcu jest tu spora kolonia Głuptaków.
  - Znawca się znalazł - zadrwił Marabi.
  - Kurczę, zimno się zaczyna robić i chyba będzie padać, a my, standardowo, na straży. Zawsze jak trzeba wystawić straże, sprawdzić teren, czy rozbroić minę, to wysyłają czarnych - zmienił temat Colb. Mężczyzna miał metr siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i był mulatem. Na głowie nosił zawiązaną chustkę we wzorek moro, spod której wystawały zaplecione w cienkie warkoczyki włosy. Dwudziestodziewięcioletni Colb miał już za sobą niejedną misję i, jako doświadczony były żołnierz Legi Cudzoziemskiej, świetnie znał się na swoim fachu.

   - Nie marudź - zganił go towarzysz.
   - Ale taka jest prawda. Ciągle musimy włazić w te białe tyłki - uparcie kontynuował mulat.
   - Za taką kasę, Colb, wlazłbym i w żółty.
   - Pewnie masz na myśli tę swoją śliczną, drobną Japoneczkę, co? A wiesz, co ja zrobię, jak ta misja się skończy? Pojadę na Borneo i załatwię sobie jakąś laseczkę, najlepiej dziewicę, podobno pełno tam tego kwiatu.
   - I będziesz gwałcił dzieci?
   - No co ty!
   - A przyszło ci na myśl, że one nie robią tego dobrowolnie i większość z nich jest nieletnia?
   - Ale z ciebie moralista. Głodem na świecie też się tak przejmujesz? Ciekawy jestem, czy byłeś taki honorowy, jak w Afryce robiliście czystki etniczne.

Marabi już miał odpowiedzieć jakąś ciętą ripostą, gdy na skraju oświetlonego terenu coś szybko przemknęło.
   - Widziałeś to? - zapytał Colb.
   - Tak.
   - Co to było?
   - Nie wiem, może jaszczurka. - Ciemnoskóry mężczyzna próbował wypatrzeć coś w mroku.
   - Weź latarkę i sprawdź to! - rozkazał Colb, odbezpieczając karabin.
Nagle z zachodniego posterunku dał się słyszeć krzyk, a potem wystrzały.
   - Uważaj! - krzyknął Marabi, dostrzegając czającego się na kamieniu twarzołapa.
Dziwne stworzenie rzuciło się na ludzi, Colb rozwalił je jednym celnym strzałem.

"Mayday, mayday, zostaliśmy zaatakowani!" dobiegło ze słuchawek, które mężczyźni mieli wetknięte do uszu.

Na wszystkich czterech posterunkach rozległy się wystrzały z broni maszynowej. W ciemności dało się ujrzeć ich rozbłyski.
Z namiotów wybiegła reszta żołnierzy, każdy trzymał broń.
   - Co się, kurwa, dzieje?! - krzyczał jeden z nich w kierunku Marabiego i Colba.
   - Strzelać! - padł rozkaz, nie wiadomo skąd.
  - Do czego mam strzelać?! - darł się ten sam żołnierz, gdy na stojącego obok niego człowieka rzuciła się pająkowata istota. Żołnierz w szoku próbował pomóc zaatakowanemu, a chwilę później sam leżał obok niego.
Twarzołapy uparcie parły na przód, nie zważając na ostrzał. Ludzie, nie wiedząc, z czym mają do czynienia, zarządzili odwrót do budynku. Atak pająkowatych istot ustał, gdy znaleźli się w środku.
   - Ja pierdolę! Widzieliście to?
   - Co to jest? Jesteście naukowcami, co nas zaatakowało? - żołnierze próbowali uzyskać odpowiedź od badaczy, ale ci jej nie znali.
   - Spokój! - zarządził dowódca. - Marabi, Colb, sprawdźcie, co dzieje się na zewnątrz! Tylko ostrożnie.
   - A nie mówiłem? Zawsze wyślą czarnego - marudził pod nosem Colb.
   - Jezusie słodki, i ty, Najświętsza Panienko z Gwadelupy, miejcie nas w swojej opiece.
   - Ramirez? Co tobie? - powiedział dowódca i spojrzał na żołnierza, który przed chwilą wzywał boskiej pomocy.
Ramirez stał i wpatrywał się w sufit, oświetlając go latarką zamontowaną nad laserowym celownikiem swojego karabinu. Na suficie kłębiły się dziesiątki olbrzymich pająków z długimi ogonami.
   - Boże! - powiedział dowódca.



        Genetyk ocknął się i spostrzegł, że leży na ziemi. Nie wiedział, ile czasu był nie przytomny, ale z całą pewnością parę godzin, bo na wschodzie niebo zaczęło się już przejaśniać. Usiadł, całe ciało go bolało, a w głowie szumiało mu, jakby hulał w niej wiatr. Rozejrzał się w poszukiwaniu kolegi, ten leżał na brzuchu jakieś pięć metrów dalej. Genetyk podczołgał się do przyjaciela, nie mógł wstać, nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Spróbował odwrócić nieprzytomnego na plecy, lecz ciało okazało się dziwnie sztywne. Spróbował jeszcze raz, udało się, a oczom genetyka ukazała się wielka dziura w klatce piersiowej patologa oraz jego zastygła w bólu twarz. Mężczyzna odsunął się z obrzydzeniem od trupa. Poczuł dziwny uścisk w piersi i dławienie w gardle, kwasy żołądkowe podeszły mu do ust, zwymiotował. Odetchnął ciężko, nim kolejna fala skurczów żołądka wypchnęła na zewnątrz jego zawartość. Genetyk przyjrzał się wymiocinom, pomiędzy resztkami wczorajszego posiłku było coś dziwnego. Wyglądało jak larwa; zwinięte w kłębek o szarym kolorze z głową nieproporcjonalnie dużą i z długim ogonem zawiniętym wokół ciała. Kwaśny zapach wymiocin spowodował kolejną falę skurczów. Mężczyzna zaczerpnął parę głębokich wdechów, po czym dotknął "paskudztwo" patykiem. Nie ruszało się, chyba było martwe. Człowiek skupił się i przypomniał sobie, co zaszło wieczorem, gdy rozmawiał z przyjacielem. Przypomniał sobie dziwną pająkowatą istotę na twarzy towarzysza.

     Z trudem pozbierał się i ruszył z powrotem do obozu, ciało pomału zaczynało go słuchać. Dotarł w końcu do celu, ale niepokoiła go panująca cisza i brak strażników. Wszedł do budynku i zrozumiał dlaczego panował taki spokój. Wszędzie leżały ciała ludzi i pająkowatych istot. Niektóre z tych stworów były podziurawione kulami, inne wyglądały, jakby same zdechły. Genetyk potknął się na metalowych łuskach pokrywających podłogę; ludzie musieli bronić się zaciekle, strzelając, gdzie popadnie, bo ściany i sufit wyglądały jak szwajcarski ser. Mężczyzna przeszukał pomieszczenia w poszukiwaniu telefonu satelitarnego, wiedział, że gdzieś musi być. W końcu znalazł go w jednej ze skrzyń i wezwał pomoc.

*

     Charles Bishop Weyland siedział w swoim prywatnym odrzutowcu i leciał na Borneo. Stamtąd helikopterem miał udać się na Launii, prywatną wyspę korporacji Weyland.

Na wyspie mieściły się tajne ośrodki badawcze i laboratoria. Zawsze bowiem znalazło się coś, co trzeba było ukryć przed opinią publiczną i rządem, który za bardzo mieszał się w politykę firmy. Na szczęście dla tej, jak i innych korporacji, na świecie było mnóstwo biednych państw i kochających pieniądze przywódców gotowych sprzedać kawałek swego kraju za odpowiednio wysoką kwotę. Launii była właśnie kawałkiem takiego kraju, rządzonego przez takiego właśnie człowieka.

Na wyspie mieszkało kilkuset tubylców, nie przesiedlono ich jednak, bo skutecznie odwracali uwagę od tego, co naprawdę działo się na wyspie. Launii położona z dala od wszystkich szlaków turystycznych i handlowych stanowiła idealną bazę. Większość pomieszczeń laboratoryjnych ukryta była w wygasłym już wulkanie. Niewielkie lądowisko dla helikopterów wyglądało jak mała polanka pośrodku bujnego, tropikalnego lasu porastającego wyspę. Mała zatoka z północnej strony pozwalała na cumowanie statków z zaopatrzeniem. Oddelegowani na Launii pracownicy korporacji spędzali tu prawie cały rok, do domów wracając tylko na największe święta. Wysokie zarobki skutecznie rekompensowały im brak kontaktu ze światem.

     Dziadek Markusa opuścił helikopter i wsiadł do terenowego wozu; na wyspie nie było dróg, by nie wzbudzać podejrzeń. Wyboje i błoto skutecznie psuły podróż i możliwość podziwienia piękna tropikalnej wyspy.
W bazie już na niego czekano. Z miny Dyrektora do Spraw Ochrony wywnioskował, że stało się coś złego.
   - W biurze! - uprzedził wypowiedź nim dyrektor otworzył usta.

     Weyland wygodnie zasiadł za pięknym, rzeźbionym, lakierowanym na wysoki połysk, hebanowym biurkiem w swoim gabinecie i odpalił cygaro; drogie, ręcznie zwijane na udzie pięknej Kubanki, taką przynajmniej miał nadzieję, wkładając je do ust.
   - Chce mi pan coś powiedzieć? - zapytał.
  - Nasza misja poniosła klęskę. Cały oddział nie żyje z wyjątkiem jednej osoby. Doktora Mc Alistera, genetyka - odpowiedział mały, gruby mężczyzna i bawełnianą chustką do nosa otarł pot z czoła, a potem schował ją do kieszeni krótkich spodenek w kolorze khaki. Środkowym palcem poprawił wielkie okulary o plastikowej oprawie, które z powodu potu ciągle zsuwały mu się z nosa. Bujne kasztanowe włosy, zarost na twarzy i hawajska koszula dopełniały luźny styl mężczyzny.
   - Co się dokładnie stało? - spokojnie zapytał Weyland.
   - Nie wiemy. Jakaś obca forma życia. Podobno pasożyt, czy coś.
  - Czy coś?! Jakie coś?! - zdenerwował się Weyland. - Trzeba wysłać więcej ludzi i lepszy sprzęt. Macie się dowiedzieć, co się stało! Chcę mieć to, co jest na tej wyspie. Zrozumiano!
   - Tak, oczywiście.
   - A, co z tym... Mc Alisterem?
   - Wciąż jest na wyspie, skontaktował się z nami dwie godziny temu.
   - Kiedy zbierze pan nowy zespół?
   - Najszybciej za dwa dni.
   - Za wolno.
   - Ludzie rozsiani są po całym świecie, a tu potrzebni są najlepsi.
   - Dobra, niech ten doktorek gdzieś się ukryje i przeczeka.

Rozmowa była skończona. Charles wiedział, że wszystko będzie dopięte na ostatni guzik, w końcu zatrudniał najlepszych i płacił im krocie. Odchylił się w wygodnym skórzanym fotelu i głęboko odetchnął. Był tak blisko. Tak blisko zdobycia potrzebnej wiedzy i technologi. Nie może się teraz wycofać, nic go nie powstrzyma.

*

     - Dwa dni, dwa cholerne dni w tej trupiarni. Ale wytrzymam, muszę wytrzymać. Nie dam się zeżreć temu ścierwu. Przeżyłem, tak? Tylko ja przeżyłem. Nie wiem czemu, ale to paskudztwo nie rozwinęło się w moim organizmie. Mam w sobie coś, co zabija te robale. - Doktor Mc Alister stał przy dużym oknie, w którym kiedyś było dwanaście małych szybek umieszczonych w metalowej kratownicy, a teraz zostały zaledwie trzy i to tak brudne, że nic nie było przez nie widać. Mężczyzna z niepokojem wyglądał na zewnątrz. Dopiero po pięciu godzinach zauważył, że ciała przed budynkiem zaczęły znikać. Dwie godziny wywlekał truchło z budynku, a teraz ciała znikały. Widział, że jest ich coraz mniej.
     - Coś lub ktoś zabiera je, tylko co lub kto? I dlaczego? Ten robak, którego wyrzygałem, był za mały, by udźwignąć dorosłego mężczyznę. Nawet jeśli byłoby ich więcej, to i tak nie dałyby rady. - Mówił sam do siebie.

A co, jeśli są już większe, dużo większe. Siedzą w krzakach lub za skałami i czekają, by zaatakować. Broń, muszę mieć więcej broni i amunicji - myślał.

Genetyk rozejrzał się po zdemolowanym pomieszczeniu i podszedł do miejsca, w którym złożył wszystką broń, jaką znalazł przy żołnierzach. Ze stosu wybrał automatyczny karabin XM8 z granatnikiem. Broń wykonana była z lekkiego polimerowego materiału. Mężczyzna wziął karabin do ręki; okazał się wyjątkowo lekki.
   - Jak to cholerstwo działa? Nigdy nie trzymałem broni, no może raz, ale nie taką. Zaraz, jak to było...? "Pełny automatyk, opcje pojedynczego strzału i seriami oraz ostrzał ciągły do wyczerpania magazynku", tak chyba mówił jeden z tych najemników.

     Mężczyzna nacisnął spust i wywalił cały magazynek w okno na przeciwko, ostatnie szyby wyleciały z brzdękiem tłuczonego szkła.
   - Cholera, niech to jasny szlag! - krzyknął sam do siebie. - Jak tu się wymienia magazynek?

Coś śliskiego i ciągnącego, niczym wielki smark, spadło mu na ramię. Z wyrazem obrzydzenia genetyk spojrzał na swoją piękną, czarną koszulę od Armaniego upaćkaną jakimś paskudztwem, a potem przeniósł wzrok do góry. Na suficie siedział dziwny, czarny stwór; miał podłużną głowę i chude ciało zakończone długim ogonem. Był wielkości niskiego człowieka, dziwnie syczał, a z pyska ciekła mu ślina.

Mężczyzna podniósł broń, nawet nie celował, tylko nacisnął spust.
   - Kurwa!!! - wrzasnął, gdy zamiast huku wystrzału usłyszał jedynie szczęk pustego zamka.