wtorek, 30 października 2012

2. Czerwony

     Wschód słońca na jednej z planet w Galaktyce Drogi Mlecznej oblał chłodnym, błękitnym światłem strome szczyty tutejszych gór. Gruba warstwa lodu od zawsze pokrywała tę małą planetę. Odległe słońce nie ogrzewało jej dostatecznie mocno, by go stopić. Jak okiem sięgnąć wszędzie znajdowały się potężne góry, a szczyt każdej z nich pokryty był grubą warstwą lodu. Na jednym z takich szczytów stał młody Yautjańczyk, jego szczupłe ciało pokrywała czerwona zbroja. Jasna skóra o prawie ludzkim kolorze upstrzona była małymi brązowymi plamkami. Twarz ukryta pod maską wyrażała podniecenie, a długie włosy splecione w gruby warkocz sięgały mu do pasa. Na plecach Czerwonego spoczywała długa płaska deska. Łowca spojrzał w dół. Stromo - pomyślał, ale mimo to podobał mu się widok, jaki się stąd roztaczał. Zdjął z pleców deskę i położył ją na śniegu u swych stóp. Mroźny wiatr porwał w górę drobiny śniegu zasłaniając strome zbocze. Łowca wsunął obute stopy w specjalne zapięcia znajdujące się na desce. Jeszcze raz spojrzał w dół, by ocenić swoje szanse.
   - Jak to mawiają Oomanie? "Raz kozie śmierć?" - powiedział sam do siebie, po czym jednym małym podskokiem zmienił swoje ustawienie względem zbocza i pomału zaczął zjeżdżać w dół. Nowa, dobrze nasmarowana deska snowboardowa szybko nabrała zawrotnej prędkości. Młody Yautjańczyk z szeroko rozstawionymi rękoma i na zgiętych nogach próbował za wszelką cenę utrzymać się w pozycji pionowej. Przechylając ciało i zmieniając siłę nacisku, nadawał desce pożądany tor jazdy. Z prędkością wystrzelonego pocisku zbliżał się do sporej skały pokrytej śniegiem i wystającej ponad poziom terenu. W jego głowie zabłysła nowa myśl, skierował się w tamtą stronę, wjechał na skałę i wyleciał wysoko w powietrze, wykonawszy potrójny piruet, zaczął opadać w dół. Okazało się jednak, że po drugiej stronie skały nie było stromego zbocza, lecz urwisko.
    - Pauk! - krzyknął łowca, spadając niczym kamień. Uderzył o zmrożony śnieg, deska odpięła się od butów, a on, koziołkując, przeleciał jeszcze jakieś dwadzieścia metrów. W końcu udało mu się przestać obracać, jednak wciąż sunął po śniegu w dół. Obróciwszy się na brzuch, wyjął długi sztylet i wbił go w zewnętrzną warstwę lodu, to go trochę spowolniło, lecz nie zatrzymało, ostrze - ostre niczym skalpel - cięło lód jak nóż masło. Z każdą chwilą coraz bardziej zbliżał się do kolejnego urwiska, lecz tym razem była to naprawdę wielka przepaść. Tak to jest, kiedy się improwizuje - pomyślał, wyciągając drugi, znacznie większy nóż, z ostrzem wykonanym z grubego i wytrzymałego metalu. Powinienem był skręcić w lewą stronę, tak jak zaplanowałem - dokończył myśl, po czym wbił kolejne ostrze w śnieg. Tym razem się udało, zawisł nad samą przepaścią.
   - Chwała niech będzie Paya! - krzyknął na całe gardło i roześmiał się. Echo poniosło jego słowa daleko po górach, rezonując między szczytami i odbijając się od nich. Czerwony rozglądał się wokół siebie w poszukiwaniu wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji, gdy oba ostrza ze zgrzytem wysunęły się z lodu doprowadzając Yautjańczyka do kolejnego skoku adrenaliny.
   - Aaaa! - krzyknął, spadając sześć metrów w dół wprost na skalną półkę. Leżał przez chwilę nieruchomo, jakby bał się, że jakikolwiek ruch może spowodować kolejny niekontrolowany wypadek.  W końcu wstał, otrzepał się ze śniegu, potem przyklęknął i na czworaka podpełzł do krawędzi.
    - Nie jest tak źle, może uda mi się zejść na dół. - Powiedział sam do siebie. Z plecaka wyciągnął specjalny hak, poszukał odpowiedniej szczeliny i wsunął go do środka, potem przekręcił go lekko. Hak rozłożył się niczym kołek rozporowy, klinując się wewnątrz szczeliny. Teraz Łowca wyjął cienką, lecz wytrzymałą linkę, jej koniec zaczepił na haku, a resztę przymocował do uprzęży, którą miał na sobie; tak przygotowany podszedł do krawędzi. Trochę braknie, pomyślał, spoglądając w dół. Nagle ziemia pod jego stopami zaczęła drżeć. Czerwony rozejrzał się, dobrze wiedział, co zaraz się stanie, nie wiedział tylko, czy zdoła umknąć przed niszczycielskim żywiołem. Szybko opuścił skalną półkę i zaczął opuszczać się w dół, gdy z góry runęła na niego ogromna masa śniegu. Łowca nie utrzymał się, lawina porwała go ze sobą. Po paru minutach tysiące ton śnieżnej masy znalazły się w dolinie u podnóża gór, a w połowie wysokości skalnej ściany przyczepiony do linki wisiał obsypany śniegiem yautjański wojownik. Wiatr huśtał go jak pająka na pajęczynie. Łowca w końcu doszedł do siebie, złapał się linki jedną ręka, a drugą odpiął ją od paska. Potem puścił sznur i skoczył w dół, świeżo zwalony śnieg zamortyzował trochę upadek, jednak Czerwony zapadł się w niego po pas. Wściekły na siebie, warcząc, wypełzł na wierzch i spojrzał w górę, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdował. Nie żal mu było utraconego sprzętu ani "zmarnowanego na głupoty czasu", jak mawiał ten, który go tu przywiózł. Czerwony poza polowaniem pragnął też innych doznań, czasami równie mocnych ja te, które towarzyszą zabijaniu.

         Nagle młody Yautjańczyk doznał dziwnego uczucia, jakby był obserwowany; nie widział nikogo, ale czuł czyjąś obecność. Jakiś zapach wypełnił mroźne powietrze, był słodki, wabiący, przyjemny. Czerwony wziął głęboki wdech, a podniecająca woń wypełniła mu nozdrza. Co to jest? Nigdy nie czuł czegoś takiego, serce znowu zaczyna mu szybciej bić. Rozlega się śpiew, miły dla ucha, wabi go, kusi, prowadzi w dół zbocza i choć mroźnej ciszy nie zakłóca żaden dźwięk, to w jego głowie wciąż rozbrzmiewa śpiew. Uwodzi go, by w końcu zadać mu śmiertelny cios.
Lód pod stopami pęka i Czerwony zapada się pod niego. Uderza o coś miękkiego i wilgotnego, potężne ramiona chwytają go za nogi i ciągną w stronę otworu gębowego. Ogromne szczęki, przypominające wielki, papuzi dziób trzaskają z ogłuszającym szczękiem. Zdezorientowany Łowca wbija w skórę potwora podwójne ostrza, ale to nic nie daje. Stwór jest ogromny, pewnie był uśpiony, a on zjeżdżając z góry i wywołując lawinę, obudził go z letargu. Teraz bestia jest głodna i kieruje się tylko jedną potrzebą: zaspokoić głód. W desperackim akcie młody Yautjańczyk zaczyna szybko turlać się w lewą stronę, skręcając w ten sposób ramiona potwora, rozlega się ryk wściekłości, Czerwony strzela z naramiennego działka; odstrzelone ramiona wiją się w powietrzu. Łowca rzuca włócznią, która wbija się w skałę, po czym wyskakuje w powietrze, chwyta się jej i z tej dogodnej pozycji poczyna strzelać salwą z działka plazmowego umieszczonego na lewym ramieniu, celuje w rozwarte szczęki potwora. Bestia ginie.

Czerwony zeskoczył na krwawą miazgę, która kiedyś była stworem z zamierzchłej przeszłości tej planety, a dziś poiła swą czarną krwią jej zamarzniętą ziemię. Buty Łowcy zapadały się w tej ohydnej brei, gdy szedł po swoje niezaplanowane trofeum.
- Zabiorę sobie twoje szczęki - rozległ się melodyjny głoś Yautjańczyka noszącego czerwoną zbroję. Komputer na przedramieniu młodego mężczyzny zasygnalizował, że właśnie upłynął czas, który wyznaczył mu na spotkanie jego towarzysz i mistrz. Za chwilę nad jego głową pojawi się opływowy kształt ich statku i opuszczą to miejsce być może na zawsze, by udać się na inne planety w poszukiwaniu innych ofiar i atrakcji.

*

   Planeta nazywała się Akfazi i znajdowała się w centrum galaktyki Drogi Mlecznej. Prawie całą jej powierzchnię zajmowały oceany słodkiej wody, lądy stanowiły jedynie niewielki procent jej powierzchni. Na jednym z takich niewielkich skrawków ziemi, tuż na skraju klifu, stał Czerwony i spoglądał w dół.
   - O C'jit - mruknął sam do siebie, zerkając za krawędź klifu, gdzie ogromne fale rozbijały się o skalne brzegi urwiska.
   - Może być problem pod górę, jeśli coś pójdzie nie tak - zastanawiał się głośno.
Potężny podmuch wiatru poderwał długie włosy Łowcy do góry i zachwiał jego postawą. Wojownik cofną się. On zawsze wszystko sprawdzał dwa razy; planował; nie podejmował skoku, jeżeli nie wiedział, co jest na dole, a jednocześnie robił różne zwariowane rzeczy, których nie podjąłby się inny Yautjańczyk.

     Czerwona zbroja lśniła w blasku żółtego słońca, w tym świetle zdawała się być pomarańczowa. Na ziemi, obok Łowcy, spoczywał duży, trójkątny przedmiot zbudowany z lekkich, lecz wytrzymałych rurek z rozpostartym między nimi specjalnym materiałem. Już kiedyś tego próbował, ale nie w takim miejscu, nie w takich warunkach.
    Zdjął zbroję, była stanowczo za ciężka i mogłaby mu tylko przeszkadzać. W samej przepasce na biodrach podszedł do przedmiotu wciąż leżącego spokojnie na skale. Pod trójkątem znajdowała się specjalna uprząż. Yautjańczyk zapiął ją na swoim ciele, podniósł przedmiot, i choć ten był od niego dwa razy większy, to nie wydawał się ciężki.
   - Kto powiedział, że Yautja nie ptaki i nie latają! - krzyknął, biegnąc ku przepaści. W ostatniej chwili odbił się od ziemi i niesiony prądem powietrza poszybował nad spienionym morzem. Widok zapierał dech w piersiach; jak okiem sięgnąć wszędzie rozpościerały się spienione wody oceanu, co jakiś czas pod powierzchnią wody zamajaczył gigantyczny cień żyjących w jej głębinach istot, a nad fale wyskakiwały spłoszone przez giganty meduzowate stwory.
 
Yautjański wojownik szybował, podziwiając widoki, przez długi czas i jedynie fakt, że wiatr zniósł go na pełne morze, sprawił, że wyprawa przestała go bawić. Powrót na lotni okazał się niemożliwy. Jakkolwiekby nie próbował, zmiana kierunku się nie udawała, bo wiatr wiejący przedtem od morza,  dął teraz w drugą stronę, nieustannie spychając lotnika coraz dalej od lądu. No cóż, będę się musiał zmoczyć, pomyślał Czerwony, przypominając sobie jednocześnie, że w oceanach tej planety żyły niebezpieczne wodne stworzenia, przy których jego zwinność i umiejętności mogły okazać się niewystarczające; mimo to rozpiął pasy i z wielkim pluskiem wpadł do wody. Lotnia, pozbawiona obciążenia jakim było jego ciało, została gwałtownie poderwana przez wiatr do góry, zakręciła parę młynków i wpadła do wody kilkadziesiąt metrów od Łowcy.  Czerwony był dobrym pływakiem, od dziecka często trenował. Ale co innego przepłynąć te parę kilometrów, które dzieliły go od brzegu, a co innego walczyć w wodzie, gdy nie jest się do tego przygotowanym. Najgorsze było więc przed nim, zwłaszcza że cała broń została na lądzie. Z tej to przyczyny wojownik machał rękoma ile sił w mięśniach i szło mu naprawdę nieźle. Nie czuł zmęczenia i, choć woda była zimna, nie czuł też chłodu. Brzeg zbliżał się z każdą chwilą, a fale stawały się coraz wyższe, co oznaczało, że dno się spłyca.
Nagle potężne uderzenie od dołu wyrzuciło go w górę na kilka metrów. Oszołomiony wpadł pod wodę, wynurzył się szybko, ale nie mógł zaczerpnąć powietrza. Serce przyśpieszyło, adrenalina wyostrzyła zmysły - wojownik szukał napastnika, lecz nie mógł go znaleźć. W końcu szok po uderzeniu minął i Yautjańczyk, nabrawszy życiodajnego tlenu w płuca, zanurkował. Uważnie przyglądał się otaczającej go głębinie. Po prawej stronie zamajaczył jakiś ogromny cień, zmierzał w kierunku płynącego Łowcy.
     No, to chyba już po mnie, pomyślał Czerwony, a chwilę później został otoczony przez wielką ławicę małych, czarnych skorupiaków przypominających trochę krewetki. Gdy minęły go ostatnie osobniki spostrzegł, że za ławicą podąża sporej wielkości ryba lub coś, co przypominało rybę. Z wielkiej rozwartej paszczy wystawały trzy rzędy ostrych zębów; ogromne, wyłupiaste oczy sterczały po bokach głowy, przednie kończyny były płetwami, tylne zaś czymś w rodzaju żabich nóg. Całego stwora napędzał masywny i długi ogon.
Ryba przemknęła obok Czerwonego, ocierając się o niego całym bokiem i powodując dość nieprzyjemny ból. Yautjańczyk zauważył, że w miejscu zetknięcia nie ma naskórka. Potwór, który do tej pory polował na "krewetki", gwałtownie zawrócił. Najwyraźniej stwierdził, że Łowca będzie łatwiejszą zdobyczą. Z impetem ruszył na przód, kierując się dokładnie na Czerwonego, a ten jednoczesnym ruchem rąk i nóg zdołał uniknąć tego ataku. Ryba jednak nie dawała za wygraną, ponawiając próbę zdobycia obiadu; i tym razem wojownikowi udało się uniknąć ostrych szczęk. "Bydlę" - jak zaczął już nazywać je w myślach - nie zamierzało się poddać. Kolejny raz wykonało nawrót i przypuściło atak. Yautjańczyk o ułamek sekundy za późno wykonał unik. Łeb stwora palnął go w stopy, zmieniając jego położenie z pionowego na poziome. Reakcja Łowcy była błyskawiczna, mocno chwycił się płetwy grzbietowej Bydlaka, zaskoczona ryba próbowała zrzucić go z siebie. Ruszyła z wielki pędem do przodu, by zaraz gwałtownie zawrócić, kręciła piruety - bezskutecznie, Yautjańczyk wbijał pazury w jej ciało i systematycznie posuwał się w stronę głowy. Gdy znalazł się tuż przy niej objął rękoma jej "szyję" blokując dostęp do skrzeli. Życiodajna, bogata w tlen woda nie mogła swobodnie przepływać, więc ryba zaczęła się dusić i słabnąć.
Gdy zwolniła, Yautjańczyk puścił jedną rękę, zsunął się na bok i z całej siły wbił pazury w oko stwora, zagłębiając dłoń najdalej, jak mógł. Woda wokół walczących zabarwiła się na czerwono, Łowca wyciągnął rękę trzymając coś w dłoni, krew trysnęła jeszcze mocniej, ryba szarpnęła się, a on jeszcze raz wepchną rękę, jeszcze głębiej w pusty już oczodół. Ostatnie przedśmiertne konwulsje szarpnęły ciałem wodnego stworzenia, a potem zamarły.

W ferworze walki Czerwony nie zauważył nawet, jak blisko brzegu się teraz znajdował. Postanowił, więc zabrać swoją "złotą rybkę" na pamiątkę tego, że " Yautja nie latają ". Z trudem dotarł do skał u podnóża klifu i wyciągnął trofeum na jedną z nich. Znowu czuł się wspaniale, czuł, że nikt i nic nie może go powstrzymać i tylko jedna żądza paliła się w jego duszy - żądza zabijania. Dumny spojrzał w górę i cały zapał, jakim przed chwilą pałał, zniknął niczym śnieg w ciepły, słoneczny, marcowy dzień, teraz czekała go mozolna kilkudziesięciometrowa wspinaczka.
Po godzinie był już na szczycie, ostatkiem sił wdrapał się na płaski teren i położył na wznak na gołej ziemi.
    - No, co tam masz ciekawego? - zapytał Czerwonego jego towarzysz, który już od półtorej godziny przyglądał się wysiłkom młodego Łowcy, najpierw w wodzie, potem na ścianie klifu.
   - Dobrze, że jesteś, pomożesz mi - wysapał młody Yautjańczyk wciąż leżąc na ziemi.
Starszy Wojownik wyjrzał poza krawędź urwiska.
   - Chcesz to ścierwo w całości zabrać? - zapytał i, kopnąwszy mały kamień, przyglądał się jego spadaniu w dół.
   - Nie.
  - To ciekawy okaz, po drugiej stronie wyspy jest ich całe stado, siedzą na plaży i grzeją się w słońcu.
Czerwony spojrzał na swojego towarzysza z nieukrywanym zaciekawieniem, a ten kontynuował.
   - Z tego, co zaobserwowałem, to wodno-lądowe istoty. W wodzie pływają jak ryby, ale na lądzie skaczą, podpierając się ogonem. Jeśli chcesz, ustrzelimy jednego, zamiast męczyć się z wyciąganiem tego na dole.
Propozycja była kusząca, chociaż niezgodna z Kodeksem Łowcy.
   - Nie, zabiorę tego, którego zabiłem w wodzie - zadecydował Czerwony.
 
Wspólnie załadowali rybę na statek, a potem udali się na kolejną planetę, na której zamierzali polować, tą planetą miał być Olteran.

wtorek, 16 października 2012

1. Zebranie

     Dwadzieścia ziemskich lat to zaledwie chwila dla przedstawiciela długowiecznego gatunku jakim są Yautja. Dwadzieścia ziemskich lat to czas zbyt krótki, by zapomnieć i zostać zapomnianym, by zmienić przyzwyczajenia i rytuały, które wpajano od dziecka. 
    Siedział na podłodze wyściełanej cętkowaną skórą i przyglądał się swojej kolekcji; mimo banicji nie potrafił zrezygnować z tej tradycji. Ostrożnie podnosił każdą czaszkę, przyglądał się jej, wspominał walkę, którą musiał stoczyć, by ją zdobyć i odkładał z powrotem na miejsce. Trofea przypominały mu o życiu, z którego zrezygnował i o planecie, którą opuścił. Żółtymi tęczówkami wodził po białych kościach; otaczał go półmrok, który dla jego rasy nie był przeszkodą lecz wsparciem, bo ewolucja dała im dar postrzegania ciepła ciał ich ofiar. Zwał się Lin-kar i był jeszcze młody, zbyt młody by mieć syna w wieku Nan-ku. Zerknął z ukosa na wyjście tuż za nim, dochodziła stamtąd blada poświata i odgłosy uderzania o coś twardego. Lin-kar odłożył ostatnią czaszkę na miejsce i wstał, nie był bardzo wysoki, ale za to dobrze zbudowany; prawie każdego dnia ćwiczył i wzmacniał swoje mięśnie; w jego świecie sprawność fizyczna była wręcz fetyszem, który wszyscy wielbili. Wyszedł z ciemnego pokoju wykutego w skale i wąskim korytarzem przeszedł do następnego pomieszczenia, przez chwilę przyglądał się szczupłej i wysokiej postaci swojego syna; chłopak kornie wykonywał zadane przez Lin-kara ćwiczenia. Zadowolony wojownik wrócił do swojego pokoju, usiadł za biurkiem, którego w przeciwieństwie do właściciela tego domu się nie pozbył i uruchomił komputer, chciał zaplanować kolejną wyprawę. Jego palce zawisły nad klawiaturą naznaczoną glifami przypominającymi pismo klinowe - gdzie mogliby się udać? Droga Mleczna miała wiele układów, które mogli odwiedzić. Czerwone markery znaczyły planety, na których już byli, żółte oznaczały te, na które udać się nie mogli, a błękitne oznaczały miejsca nie warte odwiedzenia, jeśli się chciało polować, ale dobre do uzupełnienia zapasów. Yautjańczyk zacisnął pięści i warknął niezadowolony, z tej cholernej Błękitnej Planety wszędzie było daleko. Nic dziwnego, że Oomanie żyli w nieświadomości o istnieniu innych inteligentnych gatunków w ich galaktyce. Podniósł się ze skórzanego fotela i wyszedł, przemierzywszy część budynku wykutą w skale, przeszedł do tej wybudowanej przez Ziemianina, u którego gościł już od dwudziestu lat, a którego obdarł ze skóry zaraz po wylądowaniu. Nieszczęsny człowiek nie był jedyną ofiarą Yautjańskiego łowcy, w pobliżu wyspy, na której znajdowała się posiadłość, w ciągu tych lat zaginęło kilka jachtów i dwa samoloty, dlatego ludzie trzymali się od tego miejsca z daleka. 
W dużej, otwartej na salon kuchni znajdowała się ogromna chłodziarka, która tak jak reszta sprzętów w domu zasilana była z reaktora w statku Lin-kara. Yautjańczyk przywykł już dawno do ziemskiego wzornictwa i nie przeszkadzało mu ono tak, jak na początku. Otworzył drzwi chłodziarki i wydobył z niej butelkę yautjańskiego trunku, który zakupił na Planecie Wyrzutków.  Nie wiedział dlaczego, ale ostatnio często miewał nie najlepszy humor. Z butelką w dłoni wrócił do planowania wyprawy.

*

Planeta Yautja.

      Zebranie Rady Starszych dobiegało już końca, gdy do sali wszedł jakiś Łowca i skierował swe kroki prosto do jednego z radnych, wręczył mu coś, szepcząc, po czym oddalił się pośpiesznie. Radny ów natomiast wstał, prosząc w ten sposób o głos. Nie należał on do najwyższych przedstawicieli swojej rasy i jak większość męskiej części Yautja włosy nosił obcięte trochę poniżej linii ramion. Prawie na każdy z nich nanizany był gruby pierścień z kolorowego, szlachetnego metalu zdobionego grawerowaniem lub kamieniem szlachetnym. Czoło radnego zdobił naturalny rysunek w kształcie rombów o czerwono zielonym kolorze. Jego skóra miała odcień jasnej zieleni, przechodzącej w brąz na bokach ciała, które zdobiły również małe czarne plamki. Na sobie Yautjańczyk miał pięknie zdobioną zbroję w kolorze ciemnej zieleni, cały wyglądał dostojnie i władczo.
   - Zgromadzeni w tej sali - rozpoczął swoją przemowę. - Dobiegły nas niedawno pogłoski o Łowcy przeszkadzającym w polowaniach, który pojawia się znikąd, zabija naszą zwierzynę i znika. Nikt nie wie, kim jest. Nikt go dobrze nie widział. Wiemy, że nieźle walczy, że jest sprawnym myśliwym, że nosi czerwoną zbroję i na tym, niestety, kończy się nasza wiedza o nim. Dziś jednak otrzymałem nagrania z hełmów łowców biorących udział w polowaniu na Gliese. Zjawił się tam również nasz tajemniczy nieznajomy. Chciałbym abyście obejrzeli nagranie i podjęli decyzję, co powinniśmy z nim zrobić, bo tolerować tego dłużej nie możemy. Po tej przemowie radny zajął swoje miejsce na jednym z ogromnych foteli ustawionych w okręg, tak by każdy z dziewięciu członków Rady widział pozostałych. Z góry na środek sali słynął snop światła i ukazał się trójwymiarowy obraz przedstawiający Łowcę w czerwonej zbroi o dość szczupłej budowie ciała i dziwnie jasnej skórze. Łowca ów skakał z drzewa na drzewo, wywijając jednocześnie w powietrzu różne piruety i fikołki. Całość jednak prezentowała się dość oryginalnie i elegancko, przez co wzbudziła niemały podziw wśród oglądającej starszyzny. Nie takiej reakcji spodziewał się Mu-shen, który rościł sobie prawo do tytułu najlepszego Łowcy.
   - Chciałbym - odezwał się Mu-shen, przerywając w ten sposób falę zachwytów - zwrócić uwagę wszystkich obecnych na pewien szczegół, który być może umknął uwadze wielkiej Rady. Proszę spojrzeć na zbliżenie bio-hełmu naszego Czerwonego Łowcy, na razie tak go będę nazywał, zasrańca jednego - dodał w myślach. - Czy coś zwróciło może waszą uwagę?
   - Nie. Nic na nim nie ma. To zwyczajna maska, no... może po za kolorem - odezwał się głos z sali.
  - Właśnie. Nic! Nie ma znaku, jaki każdy Bezkrwawy otrzymuje po przystąpieniu do klanu Nowej Krwi, co sugeruje, że nasz Czerwony Łowca nie przeszedł tego rytuału. Kolejny wniosek nasuwa się sam, to wyrzutek lub syn wyrzutka, nie ma więc prawa polować.
   - Prawo mówi, że grzechy ojców nie przechodzą na synów - zabrał głos przewodniczący Rady. Jego twarz i ciało znaczyły liczne blizny świadczące o dużym doświadczeniu. Wielka szrama biegła wzdłuż całego czoła, przecinała lewe oko i kończyła się w miejscu, gdzie powinien się znajdować lewy dolny kieł. - Ale zgadzam się z Mu-shenem, trzeba coś z tym zrobić - dodał.
      W końcu zapadła decyzja, że tajemniczego Łowcę w czerwonej zbroi należy pochwycić żywego i dostarczyć przed majestat Rady Starszych, celem przesłuchania, osądzenia i być może wymierzenia kary. Od tego dnia każdy, kto udawał się na łowy i spotkałby czerwonego Yautję, miał obowiązek złapać go za wszelką cenę. Mu-shen był bardzo zadowolony z tej decyzji; wolał jednak nie liczyć na szczęście tych z klanu Krwawych, a już na pewno nie wierzył w szczęście i umiejętności Łowców Młodej Krwi.

   "Jeśli coś ma być zrobione dobrze, to trzeba zrobić to samemu" mawiał.

Obmyślił sobie plan: najpierw kazał rozpuścić pogłoski, że zapłaci hojnie każdemu, kto dostarczy mu owego myśliwego. Dla pewności postanowił też rozesłać synów na najczęściej odwiedzane planety. Młodzi Łowcy mieli rozlokować kamery i czujniki w różnych częściach tych planet, tak by można było kontrolować wszystkie przyloty.
   - Musimy go złapać, to sprawa honoru - wmawiał sobie i synom. Znajdował się teraz w swoim gabinecie i razem z najstarszymi potomkami planował całą akcję.
    - To może nie być takie proste - zauważył sceptycznie Yu-shen, najstarszy syn, który mimo swego wieku wciąż mieszkał z ojcem, bo ten nie zgadzał się, by jego syn, choć był już mężczyzną, założył własną rodzinę. Yu-shen był dobrym wojownikiem, chociaż nie o takim życiu marzył, i w przeciwieństwie do ojca nie pragnął tylko władzy, lecz jako najstarszy syn musiał podporządkować się tysiącletniej tradycji i przejąć po ojcu władzę w klanie. - Planet jest zbyt wiele, odległości między nimi też są spore, możemy nie zdążyć dolecieć i nasz ptaszek wyfrunie z klatki - kontynuował swą myśl Yu-shen.
   - Słusznie - zgodził się ojciec - a więc polecicie każdy na inną planetę i zostaniecie tam do czasu, aż schwytacie gagatka.
   - Pomysł jest dobry, tylko że planet jest znacznie więcej niż nas - skwitował pomysł ojca Ri-shen.
Ojciec warknął z niezadowolony.
   - Więc wynajmę wam kogoś do pomocy. - Mu-shen zamyślił się na chwilę. - Yu! Zawołaj swoją siostrę Sha-uni. Ma szansę sprawdzić się jako Łowczyni, zobaczymy, co pokaże z godnym przeciwnikiem. Skoro nie chce zajmować się tym, czym powinna zajmować się kobieta, to może przyda się w naszej sprawie.

*

      Sha-uni była jedną z ośmiu córek Mu-shena. Nie była ani najstarsza, ani najmłodsza, a w kanonie yautjanskiej urody nie była też najładniejsza. Według rodziny nie była również najmądrzejsza i spośród wszystkich córek Mu-shena wyróżniała się niskim wzrostem, to zaś czyniło ją kiepską kandydatką na matronę rodu.

   Dziewczyna już od najmłodszych lat przejawiała zainteresowanie bronią. Z ukrycia przyglądała się trenującym braciom, by potem po kryjomu powtarzać te same ruchy. Często wstawała przed świtem, biegła na tyły ogrodu, tam gdzie nikt nigdy nie chodził, i ćwiczyła, ćwiczyła wciąż to samo, aż do znudzenia. Wiedziała, że jeśli ktoś ją nakryje, to czeka ją sroga kara.
 Czasami podkradała ojcu księgi i uczyła się Kodeksu Łowcy. Mogła oczywiście przeczytać o tym wszystkim w komputerze podłączonym do ogólnodostępnej sieci, ale zapach starych pergaminów przywodził jej na myśl stare dzieje i wielkich, nigdy niezapomnianych Łowców. Marzyła często, że - tak jak oni - będzie podbijać Wszechświat, a jej imię wychwalać będą yautjańskie ballady. Niestety, ojciec nie tolerował inności, uważał, że rola kobiet ogranicza się do rodzenia potomstwa, co niewątpliwie było bardzo ważne, bo w świecie Yautja spora część mężczyzn ginęła nie zdążywszy założyć rodziny. Stąd też na Yautjalu było dwa razy więcej kobiet niż mężczyzn.
Sha-uni jednak nie chciała takiego życia, jakie prowadziło większość kobiet na jaj planecie. Pragnęła walki, dreszczu polowania.

     Kiedyś, w dniu wyprawy braci na polowanie, dziewczynka ukryła się w ładowni ich statku, chciała tylko popatrzeć. Po wylądowaniu wszyscy zebrali się na odprawie. Ojciec tłumaczył synom na co będą polować, pokazywał słabe punkty ofiary i objaśniał, którą z technik łowieckich najlepiej zastosować. Sha-uni przysłuchiwała się z wielkim zainteresowaniem, a gdy wszyscy opuścili statek i udali się na poszukiwanie ofiary, ona zabrała jedną z zapasowych włóczni i ruszyła ich tropem. Las wypełniały zapachy i dźwięki jakich Sha-uni nie znała. Wreszcie czuła się wolna. Skupiona i czujna brnęła na przód, gdy przed sobą usłyszała odgłosy jakie towarzyszą walce. Szybko ruszyła przed siebie, by nie stracić nic z odbywającego się właśnie boju.
Podniecona i szczęśliwa wpadła biegiem na małą polanę. Jakież było jej zaskoczenie, gdy ujrzała swego brata Ci-shena leżącego na ziemi i przygniatanego przez Varoksa, olbrzymiego gada wyglądem przypominającego jaszczurkę. Zwierzę miało zieloną skórę pokrytą łuskami, długie nogi i łapy zakończone ostrymi pazurami, na głowie posiadało skórny wachlarz, który rozkładało, gdy chciało przestraszyć agresora. Ciało Varoksa zakończone było długim ogonem, którego zwierzę używało jak bicza.
     Sha-uni zauważyła, że drugi Varoks przyczaił się na drzewie i czekał sposobnej chwili, by móc zacząć pożywiać się ciałem zabitego Yautja. Ci-shen jednak żył, choć stracił rękę i sporą część uda prawej nogi. Sha-uni nie namyślała się długo, skoczyła bratu na pomoc. Zaskoczony Varoks, który pastwił się nad Ci-shenem zginął od razu przebity włócznią na wylot, lecz drugi nie dał się zaskoczyć. Zlazł z drzewa i stanął na przeciwko dziewczyny, rozpościerając szeroko skórny wachlarz na głowie. To nie przestraszyło młodej Yautjanki, z całej siły rzuciła włócznią w potwora, raniąc go w tylną nogę. Teraz była bez broni, nie miała też zbroi, która chroniłaby jej ciało. Rozpostarła więc szeroko ręce i z przerażającym rykiem rzuciła się w stronę jaszczura, to wystarczyło, by zwierzę na chwilę straciło zapał do walki. Mała Yautjanka wykorzystała okazję, by dostać się do brata i wziąć jego dysk. Wiedziała co robić, wiele razy ćwiczyła rzut drewnianą atrapą. Jeden raz wystarczył, by łeb potwora wylądował na leśnej ściółce. Sha-uni wykonała unik przed powracającym dyskiem, techniki łapania jeszcze nie opanowała, a prawdziwa broń, to nie to samo co drewniana zabawka.
    Po tym wydarzeniu Ci-shen już nigdy nie polował, a ona została dopuszczona do Bezkrwawych, gdzie miała uczyć się sztuki łowieckiej. Ojciec traktował ją wyniośle i ciągle podkreślał, że to hańba dla kobiety, że nigdy nie znajdzie mężczyzny i nie da mu wnuka, którego on tak pragnie. Matka, natomiast w ogóle przestała się do niej odzywać, to jednak nie przeszkadzało Sha-uni, ona była szczęśliwa, miała to, o czym zawsze marzyła. 
W końcu rodzice pogodzili się z jej wyborem i podarowali jej nawet przepięknie zdobioną zbroję, taką jaką nie mogła poszczycić się żadna młoda Łowczyni. Zbroja była złocona, ładnie profilowana i grawerowana, cały zestaw uzupełniał dwukolorowy hełm. Dziewczyna z dumą nosiła ją na każdej wyprawie.

    Uśmiechnęła się, wygładzając fałdy sukienki i przyglądając się swojemu obiciu w lustrze. Jej skóra na brzuchu i wewnętrznej stronie ud była biała, plecy zaś, ramiona i nogi miały pomarańczowy odcień i nakrapiane były drobnymi brązowymi plamkami. W domu Sha-uni zawsze nosiła sukienki wykonane z delikatnego przewiewnego materiału, długie do kolan z rozcięciami z obydwu boków sięgającymi prawie do samych bioder. W pasie przewiązywała się długim rzemykiem zawijając go parę razy wokół tali. Yautjańskie sukienki za względu na gorący klimat nie miały rękawów, a jedynie szelki spinane na ramionach specjalnymi ozdobnymi klamrami. Ktoś zapukał do jej drzwi, dziewczyna odrzuciła na łóżko trzymaną przez siebie wstążkę, jeszcze sekundę wcześniej zastanawiała się, jak ją przewiązać. Drzwi uchyliły się zaledwie na kilka centymetrów.
   - Ojciec cię wzywa - usłyszała szept brata.

    Sha-uni z lekkim podnieceniem i obawą podążała na spotkanie z ojcem, rzadko była wzywana przed jego oblicze, więc wnioskowała, że musiało wydarzyć się coś ważnego. Weszła do gabinetu, ojciec stał wpatrując się w widok za oknem.
   - Wejdź - powiedział. - Wezwałem cię, żeby powiedzieć, że weźmiesz udział w misji, na którą wysyłam wszystkich twoich braci, oczywiście tych, którzy są już Łowcami. To bardzo ważne. Nie zawiedź mnie. Będziesz miała szansę udowodnić, że zasługujesz na honor bycia Łowczynią. - Przerwał na moment, jakby zastanawiał się nad doborem słów. - Pewnie słyszałaś o Yautji w czerwonej zbroi i o jego wyczynach? - podjął wątek. -  Złapanie go to teraz sprawa najwyższej wagi, zależy od niej honor całego naszego klanu. Jeżeli przyczynisz się bezpośrednio do ujęcia go, zostaniesz zaliczona w poczet Krwawych. Rozumiesz? - Tyle słów naraz wypowiedzianych przez ojca, Sha-uni nie słyszała od dawna.
   - Tak ojcze, nie zawiodę cię - zapewniła.
   - Yu-shen wyjaśni ci szczegóły. Idź już.

    Nareszcie szansa, na którą czekała. Uwodni ojcu, że jest świetną Łowczynią, imię Sha-uni będzie wypowiadane z szacunkiem, a nie drwiną.

Brat objaśnił jej, jaki był plan ojca. Dwa dni później dziewczyna wraz ze swoimi braćmi opuszczała Yautjal. Każdy z uczestników dostał swój statek, który ojciec wypożyczył od znajomych. Lot na planetę, którą wylosowała dziewczyna, miał trwać miesiąc, ponieważ była to jedna z najodleglejszych planet na jakie latali Yautja. Pierwsze, co ujrzała to mała żółta kula na tle kosmicznej czerni z każdą minutą zbliżająca się coraz bardziej. Kula rosła, by w końcu osiągnąć gigantyczne rozmiary i przysłonić sobą wszystko inne. Lądowanie przebiegło pomyślnie, właz uchylił się wpuszczając do grodzi żar, jaki panował na tej planecie. Pokrywały ją w całości pustynia i góry. Warunki były tu bardzo trudne, w skalistych górach szalały potężne wichury i prawie nieustannie padał zimny deszcz, woda jednak nie docierała do położonych u podnóży terenów, gdzie rozciągały się gorące piaski i skrajnie suchy klimat. Jeżeli cokolwiek żyło na tej planecie, to musiało być bardzo odporne.
    Sha-uni wiedziała co musi zrobić. Przed lądowaniem wykonała dokładny skan terenu. Komputer przetworzył dane i sporządził trójwymiarowy obraz planety. Dziewczyna wybrała dogodne miejsca, w których zamierzała umieścić czujniki. Jeśli ktokolwiek wyląduje w tym przeklętym miejscu, ona pierwsza będzie o tym wiedziała.
Nie podobała się jej ta planeta, znalazła się tu, bo przegrała losowanie. Była pewna, że jej bracia oszukiwali, zawsze dokuczali dziewczynie i nabijali się z jej pasji, mówili na nią Sha-shen jakby była chłopcem.
     Sha-uni głęboko wciągnęła powietrze z butli umieszczonej na plecach. Atmosfera była tu bardzo rozrzedzona, bez maski pewnie szybko straciłaby przytomność. Zeszła z pokładu i stanęła na rozgrzanym piasku.

   Ma chyba ze sto stopni - pomyślała. - No nic, nie ma co zwlekać, samo się nie zrobi.

   Po rozstawieniu wszystkich czujników, dziewczyna postanowiła jeszcze raz sprawdzić, co wiadomo na temat tej planety. Nazywała się Olteran, ale nie była zbyt popularna. Panowały na niej ogromne upały i susza, ale to już wiedziała. Nigdy nie zapadała na niej noc, bo oświetlały ją dwie gwiazdy.
Była planetą średniej wielkości, znajdującą się na środkowej orbicie swojego układu.
   - Dobra, a na co można tu zapolować? Skoro już tu jestem, to może uda mi się zdobyć jakieś trofeum. Choć z drugiej strony ojciec zabronił narażać się na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Cel misji... złapać łobuza. Ale ojca tu niema - pomyślała z zadowoleniem.
Postanowiła, że jutro się rozejrzy za jakąś niebezpieczną zwierzyną, bo w przewodniku nie ma nic na ten temat. Tylko jakieś Dżdżyle, ale one są łagodne.
Pogasiła wszystkie światła i zamknęła zewnętrzne ekrany na oknach. Zrobiło się ciemno. Spojrzała na czasomierz, był ustawiony według czasu na jej planecie, a tam - była już noc.


----------------------------------------------------------------------

PS Stworzony przeze mnie świat Yautja daleki jest od kanonu, ale to pierwsza rzecz jaką napisałam i tak naprawdę posłużyła mi jako ćwiczenie.

poniedziałek, 15 października 2012

Prolog: Początek końca

  Piętnaście lat czekał na ten dzień; dzień, w którym ludzkość miała stanąć do ostatecznej walki o przyszłość swojego gatunku.

    Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna spoglądał na wypaloną Ziemię. Miał jasne krótko przystrzyżone włosy, a jego skórę na twarzy i czaszce znaczyły liczne blizny. Ubrany w mundur sił powietrzno-desantowych, stał na pokładzie statku unoszącego się nad płonącymi lasami Amazonii. Po długiej i wyniszczającej wojnie populacja ludzi zmniejszyła się o cztery miliardy.

   Błękitne oczy mężczyzny wędrują z płonących lasów w stronę nieba, gdzie pierwsze międzygalaktyczne krążowniki zmaterializowały się po wejściu w atmosferę.
- Kapitanie? Czekamy na rozkazy - ponagla go pierwszy oficer.
- Odlatujemy! - wydaje rozkaz kapitan Pierwszej Ziemskiej Floty Kosmicznej. 
Statek korporacji Weyland-Yutani o nazwie Saragossa opuszcza strefę przyciągania ziemskiego i kieruje się w stronę Słońca.

A wszystko zaczęło się tak niewinnie, myśli mężczyzna. Od jednej cholernej imprezy.

niedziela, 14 października 2012

Moja zajawka





Powinnam chyba napisać, o czym będzie moje opowiadanie. Na pewno nie o pięknej, silnej psychicznie i fizycznie ziemskiej dziewczynie walczącej ramię w ramię z atletycznie zbudowanym Predatorem, ono będzie o atletycznie zbudowanym Predatorze. Opowiadanie jest tak skonstruowane, że wplata się pomiędzy trzy filmy o tym "milusim" przybyszu z gwiazd, ale nie powiem Wam, w które - musicie przeczytać, jeśli chcecie się dowiedzieć.

Postacie Predatorów, Obcych, pana Weylanda i jego korporacji nie są moim tworem, dziękuję więc ich twórcom za wymyślenie ich. Moje są natomiast wszystkie imiona Predków i innych postaci z wyjątkiem Nan-ku i Thei-de; te słowa są w słowniku Yautja dostępne dla każdego. Nazwę planety Yautjal ukradłam Katd, wybacz, błagam, ale tak sobie pomyślałam, że to zajebista nazwa, no i tyle. Zmieniłam jednak jej wygląd i miasta znajdujące się na niej są moim porąbanym wymysłem.
Lubiących tę tematykę, zapraszam do czytania, a całą resztę ściskam, całuję i życzę miłego dnia.

Wasza Sommer.