piątek, 13 grudnia 2013

22. Słabość

     Thei'de podziwiał zachód słońca nad stolicą Yautjalu. Ostatnie promienie nadawały miastu niesamowity wygląd, jakby całe stało w płomieniach. Ogromna słoneczna tarcza pomału kryła się za horyzontem wzgórz. W tym świetle jego żółtopomarańczowa skóra przybrała jeszcze bardziej intensywny kolor. Łagodny, chłodny, wieczorny wietrzyk przynosił ulgę po wyjątkowo skwarnym jak na tę porę roku dniu. Młody Łowca zamknął oczy i delektował się jego delikatnymi muśnięciami na skórze, gdy ze zdziwieniem stwierdził, że jest mu zimno w kark. Uniósł ręce i dotknął miejsca, w którym jeszcze przed chwilą był jego długi warkocz. Ból z unerwionych włosów przeszył mu głowę.
  - A to gnojek, odciął mi włosy, tego nie przewidziałem - szepnął zaskoczony nieprzyjemnym i bolesnym odkryciem. Rozejrzał się, poszukując odciętego warkocza; włosy leżały obok ciała Sha-uni. Łowca podszedł do niej niepewnym krokiem, przykucnął i zaczął przyglądać się dziewczynie. Leżała zwinięta w kłębek, umazana własną krwią; obok niej spoczywało coś dziwnego, małego i "obrzydliwego", jak stwierdził Thei'de. Pochylił się nad twarzą kobiety i odkrył, że wciąż żyje. Szczerze mówiąc, liczył na to, że Nan-ku ją zabije, tak byłoby prościej - dwie pieczenie na jednym ogniu.
     Dupek pozbył się tylko dzieciaka, czy ja wszystko muszę robić sam? pomyślał. Wyjął nóż i przystawił dziewczynie do gardła, już miał pchnąć, gdy cofnął rękę. Odetchnął dwa razy, zebrał się w sobie i znowu przyłożył nóż tym razem w miejscu, w którym biło jej serce. Spojrzał na wyraz bólu malujący się na kobiecej twarzy. Niech to szlag, pomyślał i schował broń.
  - Coś ty jej znowu zrobił! - krzyknął Gavo, stając za plecami Thei'de. Twarz młodego Yautji zmieniła wyraz z zakłopotania na całkowicie obojętną.
  - Tym razem to nie ja, on ją tak urządził. Fakt, że to ja go w to wmanipulowałem, ale...
  - Co?!
  - Ale ty mi pomogłeś - dokończył wypowiedź Thei'de, zmieniwszy sens tego, co chciał powiedzieć.
  - Jak ja ci pomogłem?
  - Powiedziałeś mu, że jego dziecko będzie takie jak ja, to mu chyba wystarczyło.
  - Czekaj, bo nie nadążam.
Thei'de rozłożył ręce w geście bezradności.
  - Nie moja wina - powiedział.
Gavo przyklęknął przy dziewczynie i zmierzył jej puls, był bardzo słaby.
  - Co jej się stało?
  - Poroniła.
  - Coraz mniej z tego wszystkiego rozumiem. Zabieraj ją na statek!
  - Ani myślę, chcesz ją ratować, to sam się papraj. Ona nie jest mi już do niczego potrzebna, spełniła swoje zadanie.
  - Przerażasz mnie - wyszeptał ze smutkiem stary naukowiec.
Thei'de wzruszył ramionami i poszedł, nie oglądając się za siebie. Gavo delikatnie podniósł dziewczynę, było mu jej żal. Biedna mała, pomyślał, gdybyś wiedziała, w coś ty się wpakowała.

     Po dotarciu do statku Thei'de zamknął się u siebie. Nie czuł się tak dobrze, jak się spodziewał, przeciwnie, dręczyło go poczucie, że zrobił coś nie tak. By stłumić ten nagły wyrzut sumienia zajął się zgłębianiem tajników yautjańskiej inżynierii lotniczej.
Gavo dowlókł się do statku skrajnie wykończony. Przez ten tłum musiał okrążyć centrum sporym łukiem, ciało nieprzytomnej dziewczyny ciążyło mu, a strach przed pochwyceniem nie ułatwiał sprawy. Gdyby go ujęto z córką Radnego na rękach, jak by się wytłumaczył? Że znalazł ją i zawiniętą w pled niesie do medyka? Kompletna bzdura, w którą nikt by nie uwierzył.

    Położywszy dziewczynę w swojej kajucie, naukowiec udał się do sterowni. Zamierzał opuścić Yaut i poszukać pomocy w jednym z mniejszych miast. Po półgodzinnym locie dotarli do miasteczka Kor'hi, stary Yautjańczyk wylądował na obrzeżach miasteczka i opuścił statek. Po pewnym czasie wrócił, prowadząc ze sobą kobietę o raczej mało kobiecych kształtach. Wysoka i dobrze umięśniona Yautjanka z powodzeniem mogłaby udawać mężczyznę. Miała szerokie ramiona, duże stopy i dłonie, a ogromne kły nadawały jej wręcz zwierzęcego, dzikiego wyglądu. Muskularne ciało ukrywała pod długą tuniką w zielonym kolorze, znaku rozpoznawczym profesji, którą się trudniła. Gdy przechodziła obok sypialni Thei'de, ten wyjrzał na chwilę. Ależ szkarada, przemknęło mu przez myśl , takiej nawet w największych ciemnościach bym nie dotknął. Mijając go, Gavo uśmiechnął się znacząco i szepnął.
   - Piękna jest, prawda?
Thei'de zrobił zdziwioną minę pomieszaną z wyrazem obrzydzenia i cofnął się do swojego pokoju.

Lekarka zajęła się Sha-uni wprawnie i szybko, wychodząc udzieliła Gavo instrukcji co do dalszego leczenia.
  - Tu, sai Gavo, są dwa leki. Ten proszę podawać rano i tylko raz dziennie, a ten, przeciwbólowy, trzy razy dziennie i proszę się nie martwić, dziewczynie nic nie będzie, wkrótce dojdzie do siebie. Aaa, gdzie jest ojciec dziecka?
   - Mijaliśmy go, ale teraz chyba zamknął się u siebie, nie przyjął tego zbyt dobrze, rozumiesz sai, tak się starał i bardzo mu zależało... - gładko skłamał naukowiec.
   - Tak, rozumiem. Proszę nie zapomnieć o lekarstwach, a za parę dni dojdzie do siebie.

Lekarka wyszła, Gavo stał w drzwiach i patrzył, jak kobieta się oddala, potem odwrócił się i wpadł na stojącego za nim Thei'de.
  - Kłamca - powiedział ostrym tonem młody mężczyzna, mrużąc jednocześnie oczy tak, że zrobiły się wąskie i prawie niewidoczne.
  - Nic jej nie będzie, skoro już pytasz! - krzyknął do niego starzec. W tej chwili miał wielką ochotę walnąć gówniarza w łeb, oczywiście gdyby dosięgnął, ale ponieważ był od niego znaczne niższy, to zadowolił się kopniakiem w piszczel.
  - Ulżyło ci? - zapytał młody Łowca.
  - Nie, jesteś taki...
  - No, jaki?
Stary otworzył usta i spoglądając w górę, prosto w twarz swego towarzysza, zacisnął pięści, a potem z głośnym świstem wypuścił całe powietrze, jakie zaczerpnął, by wygarnąć młodemu w jednym długim monologu wszystko to, co o nim myślał.
  - Chodź, musisz mi coś wyjaśnić - odpowiedział już spokojnie.
Obaj poszli na mostek, Thei'de usiadł za sterami, a Gavo oparł się o ścianę.
  - Co chcesz wiedzieć? - spytał Czerwony, akcentując każde słowo tak, jakby używał jednego ze znanych mu ziemskich języków. Stary naukowiec skrzywił się, słysząc tak strasznie okaleczony rodzinny język.
  - Nie wiem, może najpierw od jak dawna wiedziałeś o Nan-ku?
 - Od zawsze, to chyba oczywiste. Normalny, zdrowy Yautja nie ma luk w pamięci, a ja mam pamięć absolutną - odparł od niechcenia Thei'de.
  - Jak to... absolutną?
  - A tak, pamiętam nawet dzień swoich... nazwijmy to narodzin.
  - Tak? - zdziwił się Gavo, a w jego głosie dało się słyszeć nutkę strachu.
  - Tak, pamiętam twój głos. Byłeś tam wtedy, prawda? Ale wracając do tematu. Jak byś się czuł, gdyby z twojego życia wycięto nagle dwanaście lat, co? Pamiętam świetnie wydarzenia z Tel'ham-ar, pamiętam rzeź moich... braci to chyba zbytni eufemizm, replikantów to lepsze słowo. Chyba mogę ich tak nazywać, w końcu mieliśmy jedno DNA. - Młody zamyślił się na chwilę, a potem kontynuował, bawiąc się swoim nożem. 
  - A potem jest pustka... rozumiesz? Budzę się na łóżku, a nade mną pochyla się ten rzeźnik Lin-kar i nie jestem już małym dzieckiem. Nie wiedziałem, co się stało. Nie wiedziałem, gdzie byłem, wszystkiego musiałem dowiedzieć się sam. - Thei'de wstał i począł przechadzać się tam i z powrotem po małym pomieszczeniu. W końcu zatrzymał się, oparł ramieniem o ścianę i trzymanym w dłoni nożem, zaczął wykręcać śrubę, która przytrzymywała osłonę wewnętrzną kabiny.
 - Potem te zaniki pamięci zdarzały mi się systematycznie. Dużo czytałem, uczyłem się i w końcu doszedłem do wniosku, że mam drugą, alternatywną świadomość. Był nią Nan-ku, obserwowałem go, w nocy włamywałem się z jego komputera do systemu monitorującego i obserwowałem, co robił przez cały dzień, a on... Co za głupek, nawet nie wiedział, że w całym domu są kamery. Nie chciałem być taki jak on, więc wymyśliłem sobie swój własny, indywidualny wygląd. Ćwiczyłem i dlatego mogę dowolnie kreować ubarwienie mojej skóry, nie tylko dostosowywać się do otoczenia.
  - Sam nadałeś sobie taki wygląd?
  - Owszem.
  - A Sha-uni? Jaka była jej rola?
  - Sprawić by ten głupek się zakochał i tyle.
  - Przecież nie mogłeś wiedzieć, że tak się stanie.
 - Mogłem mieć taką nadzieję. Ona była pierwszą Yautjanką z jaką obaj mieliśmy bliższy kontakt, a plan wykorzystania jej zrodził się w chwili, gdy ją ujrzałem. To nie było trudne, a kiedy okazało się, że dziewczyna jest w ciąży, stało się jeszcze prostsze. Trochę trupów, jeden gwałt i koleś pomyślał, że jest potworem. On nawet nie widział różnicy między nami.
  - Tak, to prawda. Próbowałem mu wyjaśnić, ale... chyba nie zrozumiał.
 - No właśnie, świadomość, że jest mordercą i gwałcicielem doprowadziła go w końcu do największej zbrodni, a ta w efekcie sprawiła, że Nan-ku zniknął. Nie ma go, jestem tylko ja.
 - Skąd możesz byś tego taki pewien? Nadal jednak nie pojmuję, przecież tego wszystkiego nie dało się przewidzieć.
  - Ależ zapewniam cię, że dało. Podobno jesteś geniuszem, naukowcem, jak możesz tego nie rozumieć?
  - Bo nie jestem strategiem, tak jak ty.
Zapadła cisza, Gavo gapił się bezmyślnie w podłogę, a Thei'de zabrał się za wykręcanie kolejnej śruby. W końcu starzec przerwał milczenie.
  - I chcesz mi powiedzieć, że zupełnie nic nie czujesz do tej dziewczyny?
  - Nie.
  - Ale patrz na mnie!
  - Nie! Nic do niej nie czuję, jest mi całkowicie obojętna!
  - A kto zrobił jej dziecko? Ty czy on?! - Gavo zdenerwował się nie na żarty.
  - Co to ma za znaczenie, który z nas z nią był.
  - Wydaje mi się, że ma i to wielkie!
  - Odwal się!
  - Ty, prawda! Ono było twoje, ale jesteś taki zapatrzony w...
  - W co? No, w co jestem taki zapatrzony?
  - Jesteś największym genialnym głupcem jakiego spotkałem!
  - Wybacz, stwórco, że cię zawiodłem - zakpił Thei'de, pochylając się przed Gavo w teatralnym ukłonie.
  - Wiesz, jak to się nazywa? To, co teraz robisz!
  - Nie, ale pewnie zaraz się dowiem.
  - Owszem, wyparcie, Thei-de. To się nazywa wyparcie.
Zdenerwowany do granic możliwości Gavo opuścił mostek, miał dość, przynajmniej na tę chwilę. Musiał przemyśleć sobie wszystko na spokojnie.

Thei'de również opuścił sterownię i zaszył się w zbrojowni. Nie lubił, gdy ktoś imputował mu coś, co nie było prawdą. Wszystko sobie przemyślał, wielu rzeczy był pewien, a swoich uczuć najbardziej. 
  - Wyparcie, jasne - mówił sam do siebie, siadając przy stole, na którym spoczywała jego broń, przyjrzał się arsenałowi i wybrał spośród niego mały nóż. Ścisnął go w dłoni, lecz rękojeść była zbyt wąska, by mógł dobrze zacisnąć palce; długie szpony przeszkadzały mu w tym. Zdenerwował się, złapał za ostrze i rzucił nożem w ścianę, broń wbiła się po sam uchwyt. Jakie wyparcie, myślał, ta dziewczyna nic nie znaczy, nic. Nie będzie moim słabym punktem, bo ja nie mam słabych punktów. Kiedy tylko wyzdrowieje, może sobie iść, gdzie chce, nie jest mi już potrzebna. 
Na tę myśl wściekł się jeszcze bardziej i jednym szybkim ruchem zepchnął wszystką broń ze stołu na podłogę, po czym oparł czoło na dłoni i zatopił się we wspomnieniach.


  - Czego się drzesz, bękarcie! - słowa wypowiedziane przez Ten-ku brzmiały w jego głowie jak mantra, pamiętał dobrze ten dzień, pamiętał sytuację, w której zostały wypowiedziane.

     Miał wtedy około dwóch lat, nie umiał jeszcze chodzić, bo tę umiejętność małe yautjańskie dziecko opanowuje dopiero w wieku trzech lat. Gavo zniósł go na rękach do jakiegoś ciemnego i zimnego pomieszczenia, posadził na środku, tuż u podnóża drabiny, i powiedział łagodnym głosem.
  - Zostań tu. Dobrze? Tylko na chwilę, ja zaraz po ciebie wrócę.
Mały Thei'de siedział cichutko i patrzył, jak zwykle swoimi dużymi, szarymi oczami, w których malowały się bezgraniczna miłość i zaufanie do Yautjańczyka. Siedział i patrzył, jak jego opiekun wspina się z powrotem po drabinie, pozostawiając go samego w ciemnym i zimnym miejscu. Bał się, nie wytrzymał i na czworaka podpełznął do pierwszego szczebla, a wtedy wyciągana do góry drabina uderzyła go w głowę. Rozpłakał się, wyciągał małe rączki do góry i dziwnie podskakiwał na pupie, pokazując, że chce być stamtąd zabrany.
  - Czego się drzesz, bękarcie! - krzyknął Ten-ku i rzucił w małego niewielkim kamieniem, trafiając prosto w otwartą buzię. - Wpuść je! - krzyknął do kogoś po za zasięgiem wzroku dziecka.
      Rozległo się szczęknięcie i odgłos przesuwającego się łańcucha. Malutki Thei'de przestał płakać i spojrzał w tamtym kierunku, siedział pośrodku pomieszczenia w snopie oślepiającego światła, wpadającego przez niewielki otwór w suficie. Wokół niego panowała nieprzenikniona ciemność. Siedział na wilgotnej podłodze, błoto i coś jeszcze przykleiło się do jego małych pulchnych rączek. Okropny smród stęchlizny, wilgoci, ekskrementów i gnijącego mięsa wypełniał pomieszczenie. Od strony, z której dobiegł odgłos łańcucha rozległo się teraz skrobanie, coś weszło do środka i czaiło się w ciemności. Thei'de spojrzał do góry w poszukiwaniu twarzy Gavo, odnalazł ją obok wykrzywionej w szyderczym uśmiechu twarzy Ten-ku i dwóch innych Yautja. Coś zasyczało z tyłu za dzieckiem i mały rozpłakał się na nowo, znowu wyciągnął rączki do góry. Gavo nie wytrzymał i odszedł na bok, nie mógł znieść widoku płaczącego i błagającego o pomoc dziecka, nawet jeśli było tylko efektem eksperymentu genetycznego.
Rozległ się ryk i straszna czająca się w ciemności istota rzuciła się w stronę dziecka. Mały posikał się ze strachu.

     Thei'de otworzył oczy, nienawidził tego uczucia, nienawidził tego wspomnienia; nienawidził uczucia strachu, bezradności i wstydu. Obiecał sobie, że już nigdy nie będzie się tak czuł, że zrobi wszystko, by już nigdy nic nie czuć.

------------------------

Mam nadzieję, że teraz znowu trochę polubicie Thei'de, chociaż może to jednak nie najlepszy pomysł. Dziękuję za odzew, pozdrawiam Was serdecznie.

piątek, 29 listopada 2013

21. Tajemniczy przedmiot

      Charles Bishop Weyland siedział przy swoim biurku w bazie korporacji na wyspie Launii. Od parunastu godzin czekał na raport z misji ratunkowej, lecz ten nie nadchodził, co gorsza, wysłani ludzie nie dawali oznak życia. Mężczyzna zgasił palone przez siebie cygaro i nalał sobie do szklanki szkockiej, dorzucił cztery kostki lodu i wyszedł z biura. Idąc szerokim na cztery metry korytarzem, liczył w myślach, ile już kosztowała go ta misja bez żadnych wyników. Doszedłszy do windy, zatrzymał się przed nią i nacisnął guzik przywołujący. Po piętnastu sekundach wyszedł z klaustrofobicznego pomieszczenia na kolejny szeroki korytarz. Jasnopopielate ściany zamykały się nad nim wysoko umieszczonymi kasetonami sufitu, w dwóch rzędach, równolegle do ścian, biegły jarzeniowe lampy, migając nieprzyjemnym białym światłem. Mężczyzna posuwał się wzdłuż grubych czerwonych linii wymalowanych na obu przeciwległych ścianach, nad liniami, co dziesięć metrów, namalowane były znaki informacyjne: "SEKTOR B   POZIOM -5".

W końcu mężczyzna zatrzymał się przed szerokimi, rozsuwanymi drzwiami. "CENTRUM DOWODZENIA" informował napis w języku angielskim, namalowany dużymi, czerwonymi, drukowanymi literami na pleksiglasie, z którego były wykonane drzwi. "WSTĘP TYLKO OSOBY UPOWAŻNIONE".
  No jasne - pomyślał Weyland, skanując swoją dłoń potem siatkówkę oka, a na koniec wymawiając hasło w celu identyfikacji głosowej.
Drzwi cicho rozsunęły się i mężczyzna wszedł do środka, stanął na stopniach i spojrzał na wielkie amoledowe monitory. Zaraz też pojawił się przy nim koordynator akcji ratunkowej.
   - I co? - zapytał Weyland, rozpinając jedyny zapięty guzik w swej eleganckiej marynarce szytej specjalnie na zamówienie u krawca ubierającego brytyjską rodzinę królewską. Klimatyzowane pomieszczenia bazy umożliwiały noszenie tak wytwornego stroju, nawet na tropikalnej wyspie.
  - Na razie nic, ale za dwie minuty nad tym obszarem będzie przelatywał nasz satelita szpiegowski - odpowiedział zapytany. Jak zwykle miał na sobie hawajską koszulę i luźne spodenki w stylu safari, a jego pucołowata nieogolona twarz pokryta była potem.
   - Jaki?
Chłodne spojrzenie błękitno-szarych oczu właściciela korporacji przeszyło grubego, rudego Irlandczyka na wskroś.
   - Chciałem powiedzieć komunikacyjny - tłumaczył się pracownik.
  - Tak... szpiegowski to brzmi tak militarnie, a my jesteśmy organizacją handlową, proszę o tym nie zapominać, panie...
   - o'Braien, proszę pana.
Weyland spojrzał na wskazany mu przez koordynatora ekran, a w tym czasie tamten podstawił mu krzesło.
   - Może kawy? - zapytał.
Weyland uniósł dłoń, w której trzymał szklankę, pokazując, że już ma coś do picia.
   - Jest! - krzyknął nagle o'Breyen, wskazując monitor na środku. - Proszę spojrzeć.
   - Na co? Ja tu nic nie widzę, tylko jakąś chmurę.
  - To nie jest zwyczajna chmura - odezwał się młody pracownik bazy, siedzący przed komputerem, za pośrednictwem którego sterował aparaturą satelity. Właściciel korporacji z zaciekawieniem spojrzał na człowieka, który tak odważnie i bez ceregieli włączył się do ich rozmowy.
   - Proszę mówić - ponaglił go Weyland.
   - To chmura popiołów. Zaraz pokażę, co jest pod nią.
Używając komputera, zlecił satelicie wykonanie zdjęć wszelkim możliwym sprzętem, jaki się na niej znajdował. Po chwili na ekranie kolejno pokazywały się wykonane zdjęcia. Mężczyźni przyglądali im się w milczeniu. W końcu Weyland nie wytrzymał.
   - Na co my się do cholery gapimy! Gdzie ta wyspa?
   - Powinna być właśnie tu - odpowiedział zmieszany koordynator.
   - Powinna?! Ale jej nie ma!
   - Nie wiem, panie Weyland, co się stało... wyspa zniknęła... wczoraj była, a dziś jej nie ma - jąkał się o'Breyen.
   - Zniknęła? Jak wyspa może tak po prostu zniknąć?! Macie się dowiedzieć, co tam się stało! Gdzie są moi ludzie i sprzęt wart miliony dolarów! Cholera jasna, przez tę przeklętą wyspę odłożyłem moją wyprawę na biegun północny. o'Braien, proszę wezwać mój helikopter.

     W tym momencie drzwi rozsunęły się i do pomieszczenia weszła kobieta w średnim wieku ubrana w szarą, stosowną do zajmowanego stanowiska, sukienkę, której trapezowaty fason odcinał się pod piersiami, ukrywając niezupełnie płaski już brzuch i eksponując to, co kobieta miała najładniejsze, czyli piersi. Rękawki sięgające do łokci zasłaniały lekko obwisłe ramiona, a długość do kolan skrywała, tak bardzo znienawidzoną przez wszystkie kobiety, skórkę pomarańczową na udach. Długi warkocz kasztanowych włosów zwisał przewieszony przez prawe ramię, na małym nosku nosiła nisko osadzone okulary z grubymi plastikowymi, ciemnymi oprawkami. Okulary ładnie podkreślały jej południową urodę.
   - Przepraszam, że przeszkadzam, panie Weyland, ale powinien pan coś zobaczyć - odezwała się głosem tak płynnym i seksownym, że wszyscy mężczyźni w pomieszczeniu skierowali na nią wzrok.
   - A, pani kim jest?
   - Mary Dalini z centrum komunikacji i koordynacji jednostek paramilitarnych.
   - Muszę iść do was?
 - Nie, przełączę rozmowę tutaj - powiedziała i podeszła do komputera. Przez chwilę pisała coś na klawiaturze i klikała myszką, a potem na ekranie, na którym parę sekund wcześniej oglądali zdjęcia, ukazała się twarz w ciemnych goglach, czapce i kapturze naciągniętym na głowę. Z ust i nosa mężczyzny unosiła się para, co chwilę też przed jego twarzą przelatywał śnieżny płatek.
   - "Syberian", tu baza... słyszymy was i widzimy, możecie mówić - powiedziała wprost do mikrofonu.
  - Tu grupa "Syberian", znajdujemy się obecnie w miejscowości Tunza - mężczyzna krzyczał by zagłuszyć szum wiatru. - Wszyscy mieszkańcy wioski zostali zmasakrowani, na miejscu wydarzeń odnaleźliśmy tajemniczy przedmiot nieznanego pochodzenia. W obawie przed skażeniem zabezpieczyliśmy go i jak najszybciej prześlemy wam. Teraz tylko wyślę wam zaszyfrowane zdjęcia. - Twarz mężczyzny zniknęła i ukazały się nogi w wysokich śnieżnych butach, ekran wygasł na moment, a po chwili na monitorze pojawiły się zdjęcia. Kobieta zakończyła połączenie i kolejno powiększała obrazy przesłane z Syberii.
   - Co to jest? - zdziwił się Weyland.
   - Jeszcze nie wiemy, przesyłka dotrze tu za dwa dni.

Właściciel korporacji Weyland Industries spojrzał jeszcze raz na ekran. Zdjęcie ukazywało długi kwadratowy przedmiot wykonany chyba z metalu. Jego powierzchnię pokrywały dziwne runy? hieroglify? kliny? - zgadywał w myślach. Na górze w kolorze czerwonym wyświetlały się podobne znaki, nie zmieniały kształtu, po prostu migały.

    Zdenerwowany właściciel korporacji wyszedł z pomieszczenia i natychmiast zadzwonił do swojej asystentki, zamierzał udać się na wyprawę, która wkrótce miała okazać się ostatnią w jego życiu.

*

    Czterch najemnych yautjańskich Wojowników stało w cieniu dużego, podobnego do sosny, drzewa. Rozmawiali o czymś, żywiołowo gestykulując rękoma. Nagle przestali i spojrzeli na postać podążającą w ich kierunku. Stary, gruby rachmistrz wyszedł zza budynku i udał się prosto do nich. Słońce chyliło się już ku zachodowi i jego cień kładł się długim wąskim pasem na piaszczystym placu. Lekkie sandały pozostawiały w piasku ślady podeszew, na których wytłoczony był wzór rąbów. Roth zbliżył się do stojących Łowców i cień drzewa pochwycił jego postać w swe chłodne objęcia.
   - Załatwione? - zapytał gdy już stał z nimi twarzą w twarz.
  - Tak - padła odpowiedź z ust przywódcy grupy, który stał z plecami wspartymi o pień drzewa i niewielkim nożem ostrzył patyk trzymany w dłoni. Jego mleczno brązowa skóra upstrzona plamkami w kolorze dojrzałych kasztanów, odcinała się jaśniejszą plamą od kory drzewa. Dla yautjańskich kobiet był wyjątkowo przystojnym przedstawicielem ich rasy.
  - Co zrobiliście z ciałem? - zapytał Roth.
  - Wpadło do rzeki - wyrwał się z odpowiedzią najmłodszy.
Trzy twarze skierowały się w jego stronę, co miało oznaczać, żeby się zamknął. Młody kornie spuścił głowę i utkwił żółte jak miód tęczówki w ziemi pod stopami.
  - Czyli nie wiecie, czy zginął?
  - Na pewno nie żyje, nikt nie przeżyłby takiego upadku - tłumaczył się przywódca, nadal strugając patyk.
  - Ale pewności nie macie!
  - Mamy - znowu odezwał się najmłodszy, a jego zielonkawa skóra na twarzy przybrała ciemniejszy odcień. Młody Łowca sięgną do skórzanego worka, który przez cały czas trzymał w dłoni i wyciągnął z niego maskę Lin-kara. Roth wziął ją do ręki i dokładnie obejrzał. Metal, z którego była wykonana popękał i w paru miejscach były spore dziury. Rachmistrz pokiwał głową.
   - Musiał nieźle przygrzmocić, jak nic rozwalił sobie łeb.
   - Tak, a do tego poczęstowałem go zatrutą strzałką - pochwalił się przywódca.
   - A jeśli nie zabił się przy upadku... - dodał najmłodszy. - I nie załatwiła go trucizna, to zrobi to wiedźma z doliny. Widziałem ślady prowadzące na jej teren.
Roth zaśmiał się paskudnie. 
  - No, to już po nim. Wiedźma nienawidzi mężczyzn, żaden jeszcze stamtąd nie wrócił. Wkrótce jego głowa znajdzie się na włóczni.
  - Tak - dodał przywódca. - Urżnie mu głowę i nie tylko.

Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem, wyobrażając sobie, co jeszcze wiedźma urżnie nieszczęsnemu
Lin-karowi.

*

     Wkrótce na kontynencie północnoamerykańskim po długiej zimie wszystko zbudził się do życia. Ciepła wiosna przyczyni się do tego, że na świecie pojawi się wiele małych istot. Zakwitną kwiaty, ptaki będą śpiewały, owady uwijać się będą w swej pracy, a piękne i potężne sekwoje amerykańskie zaszumią na wietrze. Wszystkim zwierzętom i ludziom udzieli się wiosenny nastrój. Miłość wypełni każdy zakątek, nawet tę niewielką polanę, na której widać już było zaczątek nowego gniazda. Królowa Ksenomorfów szczęśliwa, że nie jest już uwięziona na tej skalistej wyspie, znosiła jajo po jaju. Pierwsze śliczne potomstwo wyruszyło już na poszukiwanie nosicieli, wkrótce powrócą, by pomóc matce zbudować jeszcze większe i wspanialsze gniazdo. Królowa była wdzięczna swoim wybawcom, choć pozbawili oni życia jej pierwszy miot. Może kiedyś uda się jej im podziękować, może przyjmie ich nawet do rodziny, a może po prostu pozbawi ich życia.
Matka cicho zasyczała, kolejne młode były gotowe by przyjść na świat.

*

     Gorączka trawiła jego ciało, drgawki wywołane wysoką temperaturą ciągle nie ustawały. Krótkie chwile świadomości przeplatały się z koszmarami sennymi. Lin-kar majaczył, wzywał brata, syna, przyjaciela. Groził i kajał się. Okropny ból przeszywał go jakby tysiące małych igiełek wbijały się w każdy nerw, każde ścięgno i mięsień.
    Potem przyszedł sen, piękny sen. Śniła mu się kobieta, zgrabna i gibka jak dziki kot. Śnił mu się jej zapach, jej miękki uspokajający głos, jej ciepłe ciało przy jego ciele. Śniło mu się, że robi coś, czego już bardzo dawno nie robił i że czuje coś, o czego już dawno nie czuł.

*

     Dwa dni po odnalezieniu tajemniczy przedmiot znalazł się wreszcie w rękach naukowców z Weyland Industries. Po przeprowadzeniu szeregu testów i badań ludzie doszli do wniosku, że nie mają pojęcia, czym jest ten przedmiot. Prześwietlali go na różne sposoby, poddawali działaniu wysokiego napięcia, co nie było zbyt mądre, próbowali go ciąć by pobrać próbki do analizy spektrometrem, ale metal, z którego wykonano przedmiot, nie poddawał się ich zabiegom. W końcu po trzech tygodniach bezustannej pracy i burzy mózgów do pracowników korporacji dotarła straszna wiadomość o śmierci właściciela firmy i ich pracodawcy. Zrezygnowani członkowie zespołu badawczego siedzieli w swym laboratorium i spoglądali na obiekt ich nieskutecznych badań, zamknięty w szczelnym, hermetycznym pomieszczeniu o przeźroczystych, kuloodpornych szybach grubości czterech centymetrów. Idealna biel ścian połączona z przeźroczystą klatką na środku laboratorium i szeregiem najnowszego sprzętu sprawiała niesamowite, futurystyczne wrażenie.

Sześćdziesięcioletnia profesor Adela Bukov potarła zmęczone oczy i nałożyła okulary. Była astro-fizykiem i już na samym początku poddała w wątpliwość słuszność decyzji o jej zatrudnieniu w tym zespole. Ponadto uparcie twierdziła, że przedmiot ich padań z całą pewnością nie ma ziemskiego pochodzenia, czym wprawiała we wściekłość brytyjskiego profesora lorda Pedinktona, wybitnego chemika, podróżnika i odkrywcę.
  - W takim razie może pan, panie Pedinkton, odpowie mi na pytanie, co przed nami leży? - zapytała znużonym głosem.
   - Komputer - rozległo się za nimi.
Wszyscy odwrócili się w stronę, z której dobiegał głos. W drzwiach prowadzących do laboratorium stał młody mężczyzna. Ciemna opalenizna zniknęła już z jego ciała, a długie niegdyś włosy sięgające do karku były teraz króciutko obcięte.
  - Komputer? i tyle? - zapytał zdziwiony lord.
  - Tak, panie Pedinkton, komputer. W środku ma układy scalone wykonane z trochę innych materiałów niż nasze i trochę inną metodą, ale to komputer... przenośny. - Tłumaczył człowiek, który przed chwilą zaskoczył wszystkich tak prostą odpowiedzią.
   - Co w nim jest?
   - Tego jeszcze nie wiem, ale mam zamiar się tego dowiedzieć.
Mężczyzna podszedł do przeźroczystego pomieszczenia.
  - Proszę otworzyć.
  - Odradzam, to może być niebezpieczne, nie ma pan na sobie skafandra i... - zaprotestował ktoś z zespołu.
  - Proszę nie dyskutować i wpuścić mnie tam - upierał się młody człowiek. Jego ton był stanowczy i tak bardzo przypominał zmarłego właściciela korporacji.
     Czerwone światełko nad drzwiami zmieniło kolor na zielony, rozległ się odgłos dehermetyzacji i wejście się uchyliło. Młody człowiek znalazł się na przeciwko stołu, na którym spoczywał przedmiot i przyjrzał mu się uważnie.

W tym momencie zdawało mu się, że minęły wieki odkąd widział coś takiego, choć tak naprawdę minęły zaledwie cztery miesiące. Zamknął oczy i pamięcią sięgną wstecz, do dnia, w którym uczył się wymawiać to słowo, tak trudne dla Ziemianina. Zaczerpnął powietrza, a potem wymówił je głośno i wyraźnie, akcentując jego pierwszy człon.
  - Mei'hswei.

Czerwone znaki przestały migać, a zewnętrzna osłona uchyliła się, ukazując środek urządzenia. W powietrze wystrzelił trójwymiarowy hologram. Ludzie stali i patrzyli przerażeni, a może zadziwieni. Ich oczom ukazała się dziwna postać o grubych włosach, szarych oczach i twarzy z dwoma parami kłów. Każdy z obecnych miał wrażenie, że postać patrzy wyłącznie na niego. Nagle hologram przemówił głosem niezbyt przyjemnym lecz zupełnie zrozumiałym: "Poznajesz mnie? Nie? Może to odświeży ci pamięć". Istota wyciągnęła przed siebie rękę, w której za włosy trzymała odciętą głowę jakiegoś nieszczęśnika. Młody mężczyzna w sali skrzywił się z obrzydzeniem, lecz wzroku nie odwrócił.
"Przyjaźń to wielkie słowo - kontynuował obcy z hologramu. - Powiadają, że prawdziwej przyjaźni nic nie jest w stanie zniszczyć. Chciałbym abyś wiedział, że moja rasa od wieków przybywa do twojego świata tylko w jednym celu, by mordować twoich pobratymców. Oni nigdy nie traktowali was na równi, dla nich jesteście tylko zwierzyną łowną. Każdego roku odwiedzają wasz świat, bo z każdym rokiem polowanie tutaj przynosi większą chwałę. To się nie skończy, ale ty, Markus, możesz to przerwać. Dam ci potrzebną wiedzę. Chcę, żebyś pojął, że to, co wydarzyło się w domu twojego przyjaciela, to zaledwie czubek góry lodowej. Dopóki Yauyja krążą po Wszechświecie, nikt nie jest bezpieczny".   

Z tyłu za przemawiającym pojawił się drugi zamaskowany osobnik, chyba tej samej rasy. Mówił coś w niezrozumiałym języku, a potem wskazał ręką.

"Jeszcze jedno, Markusie Weyland, nie liczyłbym na twoim miejscu na pomoc Nan-ku, twój przyjaciel będzie wkrótce trochę bardziej niż nieosiągalny. Opisy do planów są w języku angielskim, to taki prezent, żebyście nie musieli bawić się w odszyfrowywanie mojego języka, szkoda na to czasu. - Uniósł odciętą głowę do góry. - Nastał czas zemsty".


Nagranie skończyło się. Wszyscy zgromadzeni w laboratorium stali, nikt się nie odezwał, nikt nie ruszył się z miejsca. W końcu po długiej i pełnej napięcia ciszy głos zabrał jeden z informatyków.
   - To co teraz?
   - Jak to co? Bierzemy się do roboty!
   - A co będzie potem?
   - Nie wiem, Bóg mi świadkiem, że nie wiem, ale nie możemy biernie czekać. 

Adela Bukov podeszła do młodego mężczyzny i położyła mu dłoń na ramieniu.
   - Markusie, co oznacza słowo, które uruchomiło to urządzenie?
  - Teraz to już nie ma znaczenia, ale gdyby zapytała mnie pani pół roku wcześniej, odpowiedziałbym, że to bardzo ważne słowo dla dwóch młodych mężczyzn z dwóch różnych światów. Wtedy oznaczało ono "barcie", a teraz już nic nie znaczy.

----------------------------------------

Chciałabym tylko poinformować moich drogich czytelników, że praca nad drugą częścią Dekalogu wrze i mam już większość tekstu. Starałam się stworzyć coś innego niż to, co było w pierwszej części. Pozdrawiam.



sobota, 16 listopada 2013

20. Zła pora na polowanie

    Lin-kar skorzystał z zaproszenia rachmistrza Rotha i spędził noc w jego domostwie. Rano, po śniadaniu zjedzonym w towarzystwie gospodarza i jego dwóch młodziutkich żon, udał się na mały spacer. Wolnym krokiem, podziwiając widoki, przemierzał stolicę Styksu. Miasto było duże - zbudowane na planie pięciokąta, było jednym z najlepiej przemyślanych i zaprojektowanych miast Yautja. Wszystkie budynki postawiono z czarnego kamienia nakrapianego zielonymi plamkami. By nie psuć idealnej harmonii miały tę samą wysokość, płaskie dachy i pięciokątne okna. Wszystkie główne drogi, podobnie jak na Yautjalu, przecinały miasto promieniście, tak że można było szybko je przemierzyć z jednego końca na drugi, nie skręcając ani razu. Prostopadle do głównych ulic biegły węższe, boczne, przez co z góry sieć ulic wyglądała jak gigantyczna pajęczyna pleciona między budynkami.
Lin-kar spacerował już od ponad godziny i znudził się trochę, więc postanowił zajrzeć na swój statek i sprawdzić, czy nikt nie zostawił mu wiadomości.
    - Jak tam, panie, wasze sprawy? - Usłyszał za sobą przyjazny głos. Odwrócił się pomału, jakby w zwolnionym tempie.
  - A, to ty - odparł lekko zirytowany do małpoluda stojącego za nim i szczerzącego się w uśmiechu.
  - Tak, panie, to ja, nazywam się Guni.
  - Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz. W ogóle mnie nie obchodzisz, więc spadaj, zanim się zdenerwuję i zrobię sobie z ciebie wycieraczkę.
  - Po co ta złość, panie. Guni chciał być tylko miłym i ostrzec.
  - Ostrzec?
  - Tak panie, ostrzec. Bardzo źli Yautja mówili, że zrobią bardzo złą rzecz.
  - Jaką rzecz? Komu?
  - Tobie, panie.
  - Gadasz jakieś bzdury - żachnął się Lin-kar, lecz w jego sercu już kiełkowało ziarenko niepokoju i podejrzenia.
Guni uśmiechał się przymilnie, wyglądał tak, jakby na coś czekał. Spoglądał w górę, w twarz Łowcy i zacierał dłonie. Lin-kar warknął na niego i odszedł w stronę baraków, gdzie miał umówione spotkanie z Rothem. Małpolud prychnął wściekle i splunął na ziemię.
  - Przeklęty Yautja, pomór tobie i twojej rodzinie - wysyczał przez zęby przekleństwo, wściekły na to, że nie dostał nagrody za tak ważną informację.

    Ojciec Nan-ku dotarł w końcu na miejsce spotkania. Odgrodzone barierą siłową baraki były nieprzyjemnym miejscem. Niskie, płaskie budynki o małych okienkach kryły w sobie zadziwiającą tajemnicę. Pięćdziesiąt prostokątnych, zbudowanych z cienkiej blachy, długich na sześćdziesiąt i wysokich na trzy metry budowli stanowiło cały świat tajemniczej rasy Szarych. Żyli oni i umierali w tym odosobnionym i odgrodzonym od reszty świata miejscu.

Lin-kar stanął przed rogatką i czekał, po paru minutach ujrzał pojazd należący do rachmistrza. Roth wysiadł zadowolony i poprowadził swego gościa w głąb zamkniętej strefy.
   - Byłeś tu kiedyś? - zapytał, gdy minęli bramkę i weszli na teren obozu.
   - W środku? Nigdy.
  - Nic dziwnego, niewielu ma tu wstęp. A jeszcze mniej ma pojęcie o ich... istnieniu. - Roth wskazał niewielką istotę siedzącą pod ścianą baraku i tępo patrzącą przed siebie.
Lin-kar spojrzał na wskazanego osobnika.
Przypominają trochę ludzi - przemknęło mu przez myśl.
Szara skóra pokrywała wychudzone ciało, ręce i nogi były cienkie jak patyczki, nieproporcjonalnie duża głowa posiadała dwoje ogromnych, czarnych oczu, wąskie usta i dwa otwory nosowe. Skóra czaszki nie była pokryta włosami, a uszy istoty nie miały małżowin a jedynie niewielki otwór.
Mijając Szarego, Lin-kar obejrzał się za siebie i wtedy zauważył, że wyraz twarzy tamtego się zmienił, nie był już tępy i głupkowaty lecz przenikliwy i zaciekawiony.
   - Po co ich trzymacie? Nie szkoda wam środków? Są jacyś chorzy czy coś?
Roth roześmiał się szczerze.
  - Jak ty mało wiesz o naszej historii, zresztą niewielu Yautja zna jej prawdziwy przebieg.
  - Nie rozumiem.
  - I słusznie... Chodź, pokażę ci wylęgarnię zwierząt tropiących, w końcu po to tu przyszliśmy.

Przeszli wzdłuż wszystkich baraków, Lin-kar zauważył więcej tych szarych istot, miały różny wzrost, ale wyglądem nie różniły się wcale. Dotarli wreszcie do klatek, gdzie trzymano zwierzęta.
  - Wspaniałe, prawda? - Roth dumnie prezentował zamknięte w oddzielnych boksach "psy".
Jedno ze zwierząt rzuciło się w stronę Łowców, wielkością dorównywało dorosłemu lwu. Jego umięśnione i masywne ciało pozbawione było sierści i pokrywały je długie, wąskie rogi, wyrastające wzdłuż kręgosłupa oraz na łbie i z przodu ciała na piersiach. Roth wyciągnął dłoń przed siebie, zwierzę wystawiło za kraty pysk pełen ostrych jak brzytwa zębów. Obwąchało dłoń Yautjańczyka, cicho zaskomlało i ukryło się w kącie.
  - Są niebezpieczne? - Zainteresował się Lin-kar.
  - Oczywiście, ale nie dla tych, których znają. To inteligentne bestie.
  - Inteligentne, ale nie nieśmiertelne.
  - Chciałbyś jednego? - zaproponował Roth.
  - Po co mi on?
  - Dla syna, dzieciakowi na pewno się spodoba.
  - Wątpię, nie mają sierści, a on lubi puchate stworzenia.
  - Puchate? Nie ważne, taki zwierzak mógłby pomóc młodemu w polowaniu. Tropić, a nawet zabijać ofiarę.

Naramienny komputer Rotha nagle zaczął wydawać cichy dźwięk, gruby rachmistrz uśmiechnął się i odszedł na bok, nie chciał by Lin-kar słyszał jego rozmowę. Podniósł pokrywę i wcisnął klawisz, zaraz też ukazała się twarz Gavo.

Lin-kar zerkał na Rotha rozmawiającego z własnym przedramieniem i pomyślał, że na Ziemi uznano by go za wariata. Postanowił zajrzeć do jednego z baraków. Drzwi nie były zamknięte, więc wszedł do środka, z wnętrza buchnął na niego okropny smród. Lin-kar cofnął się do tyłu, założył maskę i wziął głęboki wdech. Wszedł do środka, po obu stronach wąskiego baraku, w równych rzędach, ustawione były prycze, prawie na każdej spoczywał dziwny osobnik o szarej skórze. Nad podłogą przy samej ścianie wzdłuż jej całej długości ciągnęła się sieć wąskich rur. Doprowadzały one ciepło do wnętrza baraków z samego jądra planety. Na podłodze, pośrodku, w kręgu, siedziały mniejsze wersje tych leżących na łóżkach i bawiły się dziwnymi klockami unoszącymi się w powietrzu. Lin-kar minął dzieci i poszedł dalej, mieszkańcy wydali mu się dziwnie apatyczni i powolni, jakby stracili chęć do życia.
  - Lin-kar! - usłyszał wezwanie dobiegające z zewnątrz, zawrócił i wyszedł z baraku. Tam czekał na niego Roth.
  - Wybacz, ale otrzymałem wezwanie z biura i muszę się tam udać, niestety zmuszony jestem prosić cię, byś opuścił teren baraków.

     Lin-kar zrobił to, o co prosił go Roth i udał się na kolejny tego dnia spacer. Coś nie dawało mu spokoju. Podczas gdy był w barakach, chłód poranka ustąpił, mgły uniosły się i słońce świeciło coraz mocniej, ogrzewając swymi promieniami ciemne budynki. Zamyślony Łowca nie spostrzegł nawet, kiedy opuścił obręb miasta i zagłębił się w gęstym lesie. Wiodła przez niego szeroka droga. Potężne, kilkudziesięciometrowe drzewa szumiały na wietrze, ich żółto-pomarańczowe liście opadały z każdym podmuchem, ścieląc się grubą warstwą u podnóży grubych, czarnych pni. W lesie było cicho i prawie przytulnie, nie wiał tu chłodny wiatr, więc spacerowało się o wiele przyjemniej. Po około trzech kilometrach droga rozwidlała się, Lin-kar wybrał tę węższą i skręcił w lewo. Idąc, nasłuchiwał nawoływania ptaków w konarach drzew i szum przesuwanych liści, gdy jakieś małe stworzonko próbowało ukryć się przed intruzem.
     Ojciec Nan-ku zatrzymał się, od pewnego czasu miał dziwne wrażenie, że jest śledzony. Uruchomił skaner i przeszukał teren wokół siebie, udając, że przygląda się pięknu przyrody. Z drzewa po prawej stronie obficie posypały się liście.
Kiepski czas na polowanie - pomyślał Lin-kar i nie używając celownika, wystrzelił w tamtą stronę. Huk i ryk wściekłości przeszył powietrze. Lin-kar aktywował swój kamuflaż i rzucił się do ucieczki. Nie był tchórzem, ale nie był też głupcem. Wiedział, że to kiepskie miejsce na zabawę w podchody; szeleszczące i opadające liście zdradzały każdy ruch, nie tylko jego przeciwników, ale jego samego również.
Biegł ile sił w nogach, cały czas spoglądając w bok. Jego napastnicy nie dawali za wygraną, co rusz któryś próbował dosięgnąć go z działka plazmowego. Jeden trafił naprawdę blisko i siła eksplozji wyrzuciła uciekającego Lin-kara w powietrze. Drzazgi z wysadzonego pnia wbiły mu się w skórę, a jedna naprawdę sporych rozmiarów przebiła mu bok na wylot. Oszołomiony Łowca z trudem dźwignął się na nogi i ruszył dalej. Nagle las skończył się, a on stanął na skraju urwiska, którego dnem płynęła rwąca rzeka.
  - Niech to szlag! - zdążył tylko zakląć, nim kolejny wybuch strącił go w przepaść.
Spadając, Lin-kar uderzył o skalny występ i stracił przytomność; rzeka porwała jego bezwładne ciało. Na szczycie urwiska, jakby znikąd, pojawiły się cztery postacie, przez chwilę przypatrywały się rzece i temu, co ze sobą porwała.
  - Coś łatwo poszło, to na pewno jego mieliśmy sprzątnąć? - zapytał jeden z nich.
  - Tak, Roth osobiście mi go pokazał, to na pewno ten.
  - Ale mówiłeś, że to groźny przeciwnik, a on nawet nie stanął do walki.
  - Bo był mądrzejszy od ciebie - podsumował wypowiedź przywódca grupy, po czym zwrócił się do jej najmłodszego członka. - Ty, młody, zleziesz na dół i sprawdzisz, czy na pewno nie żyje.
  - Znowu ja, czemu to zawsze jestem ja?
  - Bo masz jeszcze pierwsze ząbki. Zasuwaj i nie marudź, nie będą się przecież starsi fatygować, a poza tym jakieś doświadczenie musisz zdobyć.

Młody Łowca mozolnie schodził w dół, gdy był już poza zasięgiem głosu, starszy dodał. - No, i nie będzie żal,  gdyby się jednak okazało, że nie zginął.

*

Dzień wcześniej po wyjściu z zebrania Mu-shen udał się niezwłocznie do swojego domu, zamknął się w gabinecie i usiadł za biurkiem, opierając brodę na złożonych dłoniach.
  - Cholerny Has'muth pcha się tam, gdzie nie powinien - szepnął sam do siebie.
Siedział tak przez chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem wstał i podszedł do ściany, na której wisiały trzy ceremonialne maski; wykonane ze szlachetnego metalu, inkrustowane drogimi kamieniami z wyrytymi symbolami oznaczającymi - wiarę, honor, zwycięstwo.
Mu-shen zdjął ze ściany jedną z masek i nacisnął przycisk, który się pod nią znajdował, wokół przycisku rozbłysły znaki, Łowca dotknął trzech z nich i ściana za jego plecami rozsunęła się, nie wydając przy tym żadnego odgłosu. Radny odwrócił się i spojrzał w głąb ukrytego pomieszczenia, przekroczył jego próg, a ściana z powrotem wróciła na swoje miejsce. Wewnątrz automatycznie rozbłysło nie wydzielające ciepła chłodne, błękitne światło. Yautjańczyk usiadł w fotelu sporych rozmiarów, z biurka przed sobą wydobył butelkę i nalał sobie sporą szklankę alkoholu, wypił go jednym haustem, skrzywił się i syknął zadowolony. Uruchomił swój komputer i spojrzał na duży monitor umieszczony na ścianie, czekał przez chwilę na połączenie, w końcu ukazała się twarz rachmistrza Rotha.
  - Coś się stało? - zapytał Roth. - Miałeś nie kontaktować się bez powodu.
  - Chciałem was tylko ostrzec, za bardzo rzucacie się w oczy.
  - Wybacz, ale takiej akcji nie da się przeprowadzić potajemnie.
  - Rada już wie, że gromadzicie armię. Ich szpiedzy donieśli o dwóch oddziałach.
 - Skoro o dwóch, to na razie guzik wiedzą i twoja w tym głowa, żeby tak zostało. Informuj mnie na bieżąco, ale tylko w ważnych sprawach.
  - Dobrze... a, co tam u was słychać?
  - Pytasz, bo nie masz o czym ze mną gadać czy jest coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć? Przyleciał tu twój przyjaciel Lin-kar i szuka syna.
  - Li-kar? syna? Przecież on nie ma dzieci, wiesz to tak samo dobrze jak ja.
 - Tak wiem, postarałeś się, żeby nie mógł ich mieć. Krzywoprzysięstwo to wielkie wykroczenie. Co obiecałeś tej kobiecie w zamian? Zresztą nieważne, bo chłopak nie należy do niego. Należy do nas.
  - Nie wydajesz się być tym faktem zdziwiony.
  - Bo nie jestem. Wiedziałem od dawna, że obiekt jest u niego.
  - To dlaczego...
  - Dlatego - przerwał mu Roth - że jesteś cymbałem, to po pierwsze, a po drugie wiedziałem, że Lin-kar nie skrzywdzi dzieciaka, zbyt dobrze go wychowano. Wpojono mu wartości, o których ty nawet nie słyszałeś. On jest honorowy. Mały był u niego bezpieczny.
  - Ale teraz przecież nie jest ci już potrzebny i myślę, że naszego przyjaciela powinno spotkać małe nieszczęście i nie mam tu na myśli drobnej kradzieży. Może mały wypadek, taki po którym już nigdy nie otworzy oczu.
  - Nie ty o tym decydujesz, w swoim czasie zajmiemy się nim. Pamiętaj skąd się wywodzisz, pamiętaj kim naprawdę jesteś.
  - Pamiętam.
Roth kiwnął głową i rozłączył się. Radny został sam ze swoimi wspomnieniami. Nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę, a potem jeszcze jedną i jeszcze jedną, aż opróżnił całą butelkę, a potem otworzył sobie nową. Pił tak długo, że w końcu zasnął w fotelu, alkohol był jego jedyną słabością, pozwalał mu zapomnieć o śmierci ukochanej żony, o poczuciu winy i o zdradzie, której się kiedyś dopuścił.

*

    Młody Yautjańczyk wysłany z misją sprawdzenia, czy Lin-kar nie żyje, pomału i z mozołem schodził w dół stromego urwiska. W końcu stanął na dnie rozpadliny, rozejrzał się i ruszył w dół rzeki. Szukał jakiegokolwiek śladu, odnalezienie ciała byłoby szczytem szczęścia, ale on na takie nie liczył. Po godzinie skakania po śliskich kamieniach i moczenia nóg w zimnej wodzie, miał serdecznie dość. Rzeka była bardzo rwąca i do tego często skręcała, a jej wody przetaczały się bystrzyny i wodospady, które skutecznie zniechęcały młodego Łowcę. W końcu jego uwagę zwrócił błyszczący przedmiot leżący pomiędzy kamieniami. Yautjańczyk podszedł do niego, przyglądał mu się przez chwilę, by w końcu wydobyć go z wody. Obracając przedmiot w dłoniach, uważnie rozglądał się dookoła, lecz właściciela nigdzie nie było. W niewielkiej odległości, w miejscu gdzie skalisty brzeg przechodził w błotnistą łąkę, Łowca zauważył podłużne ślady, poszedł ich tropem. Ślady po pewnym czasie zmieniły swój kształt, lecz kierunek pozostał ten sam i prowadził prosto do lasu, ale młody Predator nie ośmielił się iść dalej. Na skraju puszczy, wbite w ziemię stały dziesiątki włóczni, na szczycie każdej z nich nadziana była czaszka Yautja, niektóre stały tu od wielu lat, może wieków, inne były stosunkowo świeże wciąż pokryte gnijącą lub zeschłą skórą. Łowca stał przez chwilę i nasłuchiwał, z głębi lasu dobiegło mrożące krew w żyłach wycie. Krok po kroku Yautja wycofał się z powrotem. Ostrzeżenie by nie wkraczać na teren lasu było dla niego aż nazbyt czytelne. Postanowił nie naruszać spokoju mieszkańców tej doliny. Postanowił nie ryzykować życiem jak ci, których głowy zdobiły groty ich własnych włóczni. Kto raz przekroczył granicę, ten nigdy już nie wrócił.

niedziela, 3 listopada 2013

19. Spotkanie

     Średnich rozmiarów statek kosmiczny, ukryty pod kamuflażem, przemierzał atmosferę ziemską. Zmierzał w stronę sporego kontynentu zwanego przez Ziemian - Ameryką Północną. Leciał nisko, minął Zatokę Meksykańską i skierował się na północ kontynentu w kierunku wielkich lasów. Ciche, niskie, niesłyszalne dla ludzkiego ucha buczenie silników niepokoiło zwierzęta. Zdziwieni właściciele zastanawiali się, dlaczego ich pupile nagle zaczęły dziwnie się zachowywać, nikt jednak nigdy nie wpadłby na powód ich niepokoju.
    Statek zniżył lot nad niewielką polaną, wrota ładowni otworzyły się i ze środka wypadła dość sporych rozmiarów czarna istota. Królowa Ksenomorfów odurzona yautjańskimi specyfikami leżała przez chwilę, nie mogąc poruszyć żadnym mięśniem. Trzech yautjańskich wojowników stało w otwartych drzwiach ładowni i przyglądało się jej.
   - To był ten twój genialny pomysł? Tyle roboty, żeby wypuścić ją z powrotem na Ziemi? - zapytał jeden z nich, rozmasowując łokieć, w który uderzył się podczas uwalniania królowej.
   - Tak, ale tu ma przynajmniej, co jeść. No i Ziemianie będą mieli rozrywkę - śmiał się jego brat, zadowolony z własnego konceptu.
   - Ty, to masz pomysły - burknął trzeci. - Chodźcie, spadamy! Lepiej, żeby nikt nie wiedział, że mieliśmy z tym coś wspólnego.
*
    Nad spowitym w śnieżnej zamieci kontynentem unosił się ogromny, międzygalaktyczny krążownik. Ostatni z yautjańskich Łowców spoglądał na twarz czarnoskórej kobiety zapatrzonej w niego niczym w dziwną zjawę z koszmarów sennych. Yautja odwrócił się, a jego siwe włosy zatańczyły wokół głowy. Raźnym krokiem ruszył do wnętrza okrętu, właz zamknął się za nim i statek uniósł się, po czym  opuścił przyciąganie ziemskie i nabrał prędkości, kierując się do centrum galaktyki.
     Ten sam stary Łowca siedział teraz w sporym fotelu i przyglądał się koordynatorom lotu, którzy znajdowali się w sterowni statku poniżej miejsca, w którym siedział. Jego blada, pomarszczona twarz wyrażała znużenie. Wtem drzwi rozsunęły się z cichym sykiem, a w ich prześwicie ukazała się spora postać.
   - Kapitanie!
Stary Yautja przesunął niewidzące spojrzenie z tego, co działo się za szybą oddzielającą go od sterówki na tego, kto stanął w drzwiach.
Kapitanie? Tak, jestem kapitanem tej wyprawy. Od wielu lat jestem też Strażnikiem Kodeksu, ale to moja ostatnia wyprawa. Straciłem najmłodszego syna i nie mam już po co zajmować się tym dłużej. Ostatnia wyprawa wielkiego Łowcy...
   - Kapitanie... słyszy mnie pan? - upewnił się podwładny.
   - Tak, coś się stało? - Głos starego Wojownika brzmiał oschle.
   - Wykryliśmy ślady obecności jednego z naszych statków.
   - To takie dziwne?
   - Tak, bo z tego, co mi wiadomo, oprócz nas nie miało tu być nikogo.
   - Hmm... może... spróbujcie ich wywołać.
   - Próbowaliśmy, ale nie odpowiadają.
   - To wyślij tam kogoś, niech sprawdzą, może tamci mają awarię. I niech będą ostrożni, to mogą być ci ze Złej Krwi.
Podwładny opuścił pomieszczenie kapitana i udał się, by wydać odpowiednie rozporządzenia, a stary yautjański Strażnik Kodeksu przyglądał się jeszcze przez chwilę swoim dłoniom, które od pewnego już czasu drżały niczym osika. Potem wstał i udał się do sali, gdzie na metalowym sarkofagu spoczywało ciało jego najmłodszego syna.

     Statek zwiadowczy oddzielił się od swojej jednostki macierzystej i udał się w kierunku wykrytej radiacji; na pokładzie oprócz pięciu członków załogi znajdowała się jeszcze jedna, niebezpieczna istota - hybryda dwóch groźnych i antagonistycznych gatunków, które zwalczały się od tysięcy lat.

*
     Czterej synowie Mu-shena próbowali ukryć swą obecność w układzie słonecznym Ziemi, lecz zostali dostrzeżeni. Po paru minutach z głośników dobiegły nawoływania z galaktycznego krążownika.
   - Co mam zrobić? - zapytał najmłodszy.
   - Nic, nie odpowiadaj.
   - Ale oni nas już zauważyli i wysłali zwiadowców, będą tu za parę minut.
Mei-shen patrzył w monitor i myślał z dezaprobatą o swoim młodym, tchórzliwym bracie. Ryzyko zawsze go pociągało, dodawało jego życiu pikanterii. Mei-shen często robił rzeczy, które były zakazane prawem i gdyby nie fakt, że jego ojciec był Radnym, już dawno wyrzucono by go ze społeczeństwa. Oprócz polowania miał on jeszcze jedną pasję - komputery, a ściślej mówiąc hakerstwo. Potrafił się włamać do każdego komputera i zdobyć dane, na których mu zależało.
   - Zawołaj mnie, gdy się zbliżą - powiedział, wychodząc.

Znajdował się właśnie w swojej kajucie i nalewał sobie ulubionego drinka, gdy młodszy barat wezwał go do sterówki. Wściekły na cały świat odstawił butelkę i poszedł sprawdzić, co się stało.
   - Wszechświat się wali, że się tak wydzierasz?! - zaczął besztać brata już od progu.
   - Kazałeś, bym cię zawołał, gdy się zbliżą - odparł młodzieniec z wyrzutem.
Mei-shen spojrzał na monitor i ryknął ze wściekłości. 
   - Ale przecież są jeszcze daleko!
   - Wiem, tylko że oni wzywają naszej pomocy.
   - Co?
   - Tak, proszą o pomoc, bo na ich pokładzie znajduje się wściekły Ksenomorf.
   - To jakieś porypane. Jak mogli nie zauważyć, że mają na pokładzie nieproszonego gościa? - Mei-shen przysunął twarz bliżej monitora, jakby to miło sprawić, że ujrzy wnętrze zbliżającego się okrętu.
   - To... co mam zrobić? - ostrożnie zapytał młodzik.
   - Zestrzel ich!
   - Co! Nie wolno. Oni potrzebują pomocy, a Kodeks Honorowy nakazuje...
  - Gówno nakazuje, zjeżdżaj, szczylu, i nie odzywaj się - warknął Mei-shen i wyszarpnął brata zza sterów, po czym sam za nimi zasiadł, uruchomił działo plazmowe, namierzył statek i wystrzelił.
Pocisk, przeleciał przez kosmiczną próżnię i ugodził w jednostkę zwiadowczą, uszkodzenia sprawiły, że silniki przestały działać i statek zaczął pomału opadać, pochwycony przez ziemskie przyciąganie.
Mei-shen przyglądał się przez chwilę, a potem ustawił kurs i odleciał.

*

     Na Yautjalu nastał wreszcie upragniony i długo wyczekiwany przez Sha-uni dzień. Dziś miała spotkać się ze swym ukochanym. Umówili się w lasku za miastem przy starożytnym pomniku Paya, który stał pod rozłożystymi konarami czterech wysokich drzew. Sha-uni nie spała prawie całą noc, podekscytowana i stęskniona chciała jak najszybciej znaleźć się w umówionym miejscu. Spotkanie miało odbyć się dopiero wieczorem, więc dziewczyna postanowiła spędzić ten czas z przyjaciółkami.
     W mieście było gwarno i wesoło, po kilku dniach ciężkiej pracy nastał dzień Stwórcy. W tym dniu nie wolno było pracować, więc wszyscy poświęcali swój czas na spotkania z rodziną, przyjaciółmi, bądź na inne przyjemności. Stolica tętniła życiem, z domów zwieszały się girlandy kwiatów, głośna muzyka odbijała się echem od budynków, mieszając się ze śmiechem i rozmowami mieszkańców, a dziwna moda na czerwone zbroje, która zapanowała ostatnio w Yaucie, sprawiała, że co trzeci Łowca paradował dziś odziany właśnie w ten kolor. Z początku Sha-uni nie mogła sobie z tym poradzić, widząc w każdym mężczyźnie, w czerwonej zbroi, swojego napastnika. Z czasem jednak przyzwyczaiła się i nie zwracała już na to uwagi.
To miał być przecież przyjemny dzień. Przyjaciółki już na nią czekały, dziewczęta serdecznie się przywitały i poszły obejrzeć paradę na cześć Paya. Znalazły sobie dogodne miejsce przed wysokim budynkiem w całości porośniętym ziemskim bluszczem.

*

     Znowu był na Yautjalu, choć ze swej ostatniej wizyty tutaj niewiele pamiętał i miał wrażenie, że tak jest nawet lepiej. Gavo pędził przodem podekscytowany wolnością, obecnością innych Yautja i powrotem do domu; co chwilę zaczepiały go też dzieci, bo nakupił słodkich, kandyzowanych owoców i dzielił nimi na prawo i lewo. Czerwony spoglądał z dezaprobatą na starego naukowca, a jego twarz skryta pod maską wyrażała niepokojący smutek. Młody Łowca oparł pośladki o niewielki murek przed budynkiem, w którym swoją siedzibę miał cech jubilerów. Przed nim ulicą przetaczała się parada, po przeciwnej stronie tłum wesołych mieszkańców stolicy wymachiwał gałązkami drzewa Kirt, które przypominały ogromne paprocie, nad ich głowami wznosił się wysoki budynek porośnięty prawie w całości dzikim bluszczem, roślinę przywieziono z Ziemi, o dziwo, wspaniale zaaklimatyzowała się na yautjańskiej ziemi.
  - Ty masz jakieś braki z dzieciństwa? - Czerwony zagadnął starego Yautję, którego wciąż oblegał tłumek rozbawionych dzieci.
  - Nie, ja po prostu lubię dzieci, nie to, co ty.
  - A, ja to niby co? Nie lubię?
Gavo wzruszył ramionami i wyciągną kolejną garść słodkości.
  - Widziałeś tych gości? - zmienił temat.
  - Których?
  - No, tych w czerwonych zbrojach. Zdaje się, że zapoczątkowałeś nową modę.
  - Wspaniale, jestem w niebo wzięty.
 - Ale ty masz dzisiaj nastrój, bez włóczni nie podchodź. Weź się trochę odpręż. Zjedz cukierka, nie? To poderwij sobie dziewczynę, okres godowy się zaczął, może ci trochę ulży. A, zapomniałem... ty już masz dziewczynę, tylko wątpię, czy będzie chciała cię jeszcze oglądać - zakpił naukowiec, któremu pomału zaczął się udzielać podły nastrój Czerwonego.
  - Zamknij się, męczysz mnie.
Przed nimi w ślimaczym tempie posuwała się parada. Młodzi Yautjańczycy, wystrojeni w odświętne ubrania, z gałązkami Kirtu w dłoniach, nucący pieśń przy wtórach trąb i bębnów, uśmiechali się szeroko do podziwiających ich mieszkańców stolicy.

*

     - Sha-uni, opowiedz jak było na misji - prosiła jedna z przyjaciółek i błagalnym spojrzeniem wpatrywała się w dziewczynę. Wyróżniała się z pośród dziewcząt wyjątkowo bogatym strojem. Miała na sobie pięknie zdobiony stanik wyszywany paciorkami z drogich błyszczących kamieni; na szyi owinęła bardzo długi sznur z muszelek przeplatanych z perłami. Włosy nosiła upięte wysoko nad karkiem w kok, w który wpleciono pachnące czerwone kwiaty, na ramionach i nadgarstkach pobrzękiwały dziesiątki błyszczących, metalowych, cienkich bransoletek. Zgrabne, szczupłe nogi ukrywała pod długą, zieloną spódnicą sięgającą kostek. Stopy skrywała w sandałach wyplatanych z rzemieni i farbowanych na złoty kolor.
Sha-uni nie zamierzała zwierzać się koleżankom, chociaż było jej ciężko i miała ochotę z kimś porozmawiać, to jednak postanowiła zachować wszystko dla siebie, przynajmniej na razie.
  - Nudno - odparła.
  - Ale zmyślasz, jakby było nudno, to byś tam tyle czasu nie siedziała.
  - Oj, zmień wreszcie temat, bo ją denerwujesz - broniła Sha-uni druga przyjaciółka. Wysoka dziewczyna miała żółtą skórę i zielone plamki i, podobnie jak Sha-uni, nosiła skromną sukienkę, lecz jej była w ciemnym, granatowym kolorze. Brązowe włosy dziewczyny spływały swobodnie na ramiona. 
  - Ja wam coś powiem - zapiszczała radośnie. - W tym roku rodzice pozwolili mi wziąć udział w godach i wiecie co? Sama mogę sobie wybrać partnera, fajnie prawda?
  - Tak, wspaniale. A ja to się prędzej zestarzeję niż mi pozwolą, ciągle tylko może w następnym roku. Wszystkie dziewczęta z naszego roku już są matkami, tylko my zostałyśmy, wstyd. Już nas wytykają. A ty Sha-uni? Rodzice wybrali ci już mężczyznę?
  - Co? Nie. - Zmieszała się. Nagle po przeciwnej stronie ulicy między paradującymi mignął jej znajomy kształt. Sha-uni założyła gogle, bez której nigdy nie wychodziła z domu. Serce dziewczyny zabiło mocniej. Widok na chwilę przesłonił jej sporych rozmiarów pojazd, gdy odjechał, jej oczom ukazał się Łowca czerwonej zbroi; poczuła, jak zasycha jej w gardle, była pewna, że to on, nigdy nie zapomni jego postury i tej zbroi, która lśniła piękną, metaliczną czerwienią jakby były w nią wtopione tysiące mikroskopijnych kryształków. Sha-uni przyglądała mu się przez chwilę, stał w towarzystwie starego Yautji, wtem spojrzał w jej stronę i chyba ją rozpoznał, bo uniósł dłoń, jakby chciał jej pomachać. Wpadła w panikę, chciała jak najszybciej uciec, lecz jedna z przyjaciółek trzymała ją pod rękę.
  - Mój wybranek będzie wyjątkowy - ciągnęła swój wywód przyjaciółka. - Będą mi go zazdrościły wszystkie panny, będzie... jak ten tam, widzicie tego wysokiego, który pcha się przez tłum w naszą stronę?
Sha-uni szarpnęła się.

*

     Czerwonemu pomału zaczęła nudzić się ta parada, ciągle zerkał na komputer i sprawdzał, ile czasu zostało do spotkania. Spoglądał ponuro na uczestników pochodu, gdy po przeciwnej stronie ulicy zobaczył Sha-uni. Dziewczyna stała w towarzystwie dwóch młodych kobiet i patrzyła wprost na niego. Uśmiechnął się, zapominając, że jego twarz ukryta jest pod maską. Dziewczyna zrobiła przestraszoną minę, więc postanowił pomachać do niej, ale to przyniosło odwrotny skutek. Łowca nie namyślał się wiele, poszedł w stronę młodych kobiet i był już naprawdę blisko, gdy drogę zajechał mu długi, paradny pojazd. Na chwilę stracił Sha-uni z oczu, pojazd odjechał, lecz dziewczyny już nie było. Czerwony stanął w miejscu, w którym przed chwilą była młoda Yautjanka i rozglądając się, szukał wśród tłumu jej błękitnej sukienki, niestety na próżno. Jej przyjaciółki przyglądały mu się wręcz z niestosownym zainteresowaniem. Gavo również przeszedł na drugą stronę ulicy.
  - Idziemy dalej? - zapytał.
  - Nie, ja muszę coś załatwić, a ty rób, co chcesz. Tylko nie spóźnij się, bo odlecę bez ciebie.

*

     Sha-uni biegła aż zabrakło jej tchu. Mijani obywatele stolicy patrzyli na nią jak na wariatkę, gdy biegnąc przepychała się między nimi i co chwilę oglądała się za siebie, sprawdzając, czy on przypadkiem jej nie ściga. Zatrzymała się dopiero w umówionym miejscu, zdyszana usiadła pod drzewem, do spotkania zostało jeszcze trochę czasu, zdąży się uspokoić. Poprawiła sukienkę i włosy, odetchnęła parę razy głęboko.
  - Sha-uni... - usłyszała znajomy głos, uradowana odwróciła się w kierunku, z którego dobiegał, ale nie ujrzała tego, kogo się spodziewała. Przed nią stał Łowca w czerwonej zbroi.
  - Czego chcesz! - krzyknęła. - Daj mi spokój!
  - Sha-uni, ja... - wyciągnął rękę w jej stronę, a ona się cofnęła.
  - Nie dotykaj mnie, wynoś się stąd, jeśli ci życie miłe!
  - On nie przyjdzie, Sha-uni, jestem tylko ja.
  - Nie rozumiem.
  - Nienawidzisz mnie, prawda?
Patrzyła na niego przyciskając dłonie do piersi i nie rozumiała, czego on od niej chce. Miała nadzieję, że zaraz zjawi się jej ukochany i przyniesie kres jej cierpieniu i życiu tego drania.
Łowca stał i nie odrywał od niej wzroku, potem wyjął sztylet i podszedł do niej, delikatnie wsunął jej go w dłoń.
  - Czego chcesz? - zapytała tak cicho, że ledwo dosłyszał jej słowa.
  - Możesz się zemścić, nie będę się bronił.
  - Co?
  - Zrób to, pchnij... to proste.
Rozejrzała się nerwowo, to było jakieś dziwne, pewnie jeśli go zaatakuje, to tylko da mu pretekst do...
  - Nie chcę - powiedziała, patrząc dumnie wprost w ukrytą za maską twarz Czerwonego.
  - Dlaczego? Skrzywdziłem cię.
  - Tak, ale... nie zrobię tego, choć wiem, że powinnam. Odejdź i zostaw mnie w spokoju.
Czerwony głęboko odetchnął.
  - Znowu mam cię zgwałcić, żebyś mogła się bronić! - krzyknął.
  - Nie! - odpowiedziała krzykiem zaskoczona jego wybuchem złości.
  - Więc zrób to!
  - Nie!
  - A, tak będzie ci prościej?!
Zdjął maskę. Sztylet wypadł jej z dłoni, gdy zakryła nimi usta, by stłumić szloch rodzący się w gardle; w oczach zalśniły łzy.
  - Nan-ku? - wyszeptała.
Z Czerwonego jakby uszła cała energia.
  - Tak, to ja - młody Yautjańczyk spuścił głowę. - Przepraszam cię.
Sha-uni nie myśląc logicznie, rzuciła mu się na szyję. 
  - Nan-ku, tak bardzo za tobą tęskniłam.
  - Sha-uni, nie! - odsunął ją delikatnie.
  - Ale dlaczego?
Nan-ku zacisnął pięści i zamknął oczy. 
  - Wybacz mi... wybacz to, co ci zrobiłem i to, co muszę ci zrobić.
  - Co? Nie rozumiem.
Przytulił ją mocno, bardzo mocno i głęboko wciągał jej zapach, chciał go dobrze zapamiętać.  
  - Kocham cię, chcę, żebyś zawsze o tym pamiętała... To dla twojego dobra - szepnął.
  - Ja też cię kocham, Nan-ku... - głos dziewczyny zdusił mocny cios w brzuch. Sha-uni ugięły się nogi, lecz nie upadła podtrzymywana przez ukochanego. Kolejny cios prawie pozbawił ją przytomności, potworny ból brzucha odebrał siły i oddech. Jej ciałem targały drgawki i silne skurcze. Delikatna błonka,w której ukryte było jej dziecko, pękła, pozbawiając nierozwinięty jeszcze płód ochrony. Kilka minut, parę mocnych skurczy, zdławiony krzyk dziewczyny i nienarodzone dziecko Nan-ku opuściło ciepłe i bezpieczne ciało matki. Łowca wypuścił dziewczynę z objęć, pozwolił jej ciału bezwładnie opaść na trawę porastającą niewielki zagajnik. Podniósł swój sztylet, musiał dokończyć to, co zaczął. 

Znowu poczuł się tak dziwnie. Chciał zniknąć, ulotnić się, przepaść na zawsze. Odwrócił się w stronę miasta, jego skronie przeszywał ból, ten sam ból, który sprawiał, że miał ochotę rozłupać sobie czaszkę. Zgiął się wpół i ryknął.
Cisza...
Pomału wyprostował się, wreszcie był wolny, nic nie mogło go już powstrzymać. Thei-de spojrzał w stronę stolicy Yautjalu; tyle życia, tyle radości było w jej mieszkańcach i tyle możliwości dla niego.

wtorek, 29 października 2013

18. Czas na zmiany

     Yu-shen, najstarszy syn Mu-shena - wielkiego Łowcy, członka Rady Starszych i Honorowego, siedział zamknięty w celi pod domem swojego ojca. Zawsze posłuszny, bez sprzeciwu wykonywał wszystkie jego polecenia, nawet te, które sprzeczne były z Kodeksem Honorowym i prawem cywilnym, nawet te, które sprzeczne były z jego własnym sumieniem. Nigdy się nie sprzeciwił, nigdy nie żądał niczego w zamian, chciał tylko, by ojciec był z niego dumny, chciał widzieć ten wyraz twarzy, gdy wracali z misji i wszystko było załatwione tak, jak chciał tego ojciec.
      Pierwsze dni spędzone w uwięzi były najgorszymi chwilami w jego życiu. Świadomy śmierci ukochanej kobiety i dwójki synów sam pragnął umrzeć. Nie mógł jednak sobie jej zadać, bo wciąż był obserwowany. Jeden z jego braci pilnował go bezustannie, a po paru godzinach przychodził jego zmiennik i Yu-shen nigdy nie był sam.
Potem przyszła złość i chęć zemsty. Syn Mu-shena wiedział, że ojciec będzie chciał go złamać, nie zabije go, o nie, to byłoby zbyt proste. Ojciec każe mu żyć i w każdej dogodnej chwili będzie mu przypominał, że to przez jego nieposłuszeństwo zginęła Mirja i dzieci.
Yu-shen postanowił, że zaczeka na odpowiednią okazję i zabije ojca - choćby miał za to odpowiedzieć życiem, choćby miał czekać latami... w końcu go zabije - i zrobi to tak, żeby stary wiedział, że umiera. Powoli wykrwawi go kropla po kropli, powyrywa mu kły, wykuje oczy, wyrwie włosy i rozczłonkuje ciało, a może nawet nawinie jego jelita na swoją włócznię, kiedy ten będzie jeszcze żył.
Zamknięty Yautjańczyk poczuł przypływ adrenaliny, przypomniał sobie słodki, odurzający zapach krwi. Przypomniał sobie Łowcę, który przyszedł uwolnić starego więźnia. Ironia losu - pomyślał - szukaliśmy go po całej galaktyce, a on sam do nas przyszedł.
Yu-shen wiedział, co zrobił tamten z jego braćmi, ale najbardziej zaskoczyła go wiadomość, jak tamten rozprawił się ze starym mistrzem; podjął decyzję, musi go odnaleźć, jeśli jego zemsta ma się udać, musi odnaleźć Łowcę w czerwonej zbroi.

*

     Nastał czas zbiorów. Na dużej, ciepłej i wilgotnej planecie klimat sprzyjał wzrostowi roślin, więc Yautjańczycy nie znali głodu. Każda rodzina posiadała własny, mały ogród warzywny oraz sad w pobliżu domu, a na wielkich polach za miastami, na masową skalę, uprawiano wszystkie niezbędne do przetrwania gatunki roślin oraz hodowano zwierzęta na mięso i skóry.
Rodzina Mu-shena zgodnie z wielopokoleniową tradycją, która nakazywała uczczenie tej pory, wyruszyła wraz z innymi yautjańskimi rodzinami na zbiór dzikich owoców. Wszystkie kobiety, dzieci małe i starsze oraz synowie Mu-shena, jako obstawa, udali się do pobliskich lasów. Zbierano owoce, z których przyrządzano nalewki  i soki oraz zioła niezbędne w kuchni, nadające potrawom wspaniały smak i aromat. W obecnych czasach te zbiory były już bardziej pretekstem do spotkań niż rzeczywistą potrzebą zgromadzenia zapasów. Nawet lasy w pobliżu stolicy, niegdyś pełne dzikich i niebezpiecznych zwierząt, były teraz niczym parki - odgrodzone od reszty puszczy, utrzymywane w czystości, ze stałą populacją niegroźnych mieszkańców.

Sha-uni, która ze względu na swój stan i to, co przeszła jakiś czas wcześniej, nie mogła uczestniczyć w tej corocznej wyprawie, nawet nie miała na nią ochoty. Korzystając z nieobecności rodziny i faktu, że ojciec był na zebraniu Rady, dziewczyna postanowiła odwiedzić Yu-shena. Zeszła do piwnic, gdzie mieściły się cele i uprosiła pilnującego więźnia, by pozwolił im porozmawiać na osobności. Usiadła na podłodze przy kratach i spojrzała w głąb celi. W kącie na pryczy leżał Yu-shen i wpatrywał się uparcie w sufit, dając Sha-uni w ten sposób znać, że nie jest tu miłe widziana. 
   - Yu-shen - zaczęła cicho, spoglądając w podłogę - tak mi przykro.
   - Przykro?! To wszystko?... Musiałaś to zrobić?
  - Skąd mogłam wiedzieć, że masz mnie pilnować? A poza tym, to ty... Przepraszam. - Nie odrywała wzroku od podłogi.
   - To i tak już nic nie zmieni, oni nie żyją - odburknął brat i odwrócił się do niej plecami.
   - Tego nie wiadomo. 
   - Co? - Usiadł i zapatrzył się w jej bladą twarz.
   - Goth i reszta jeszcze nie wrócili i nie dają oznak życia. Wczoraj ojciec wysłał Mo, by sprawdził co się stało.
Zapadła cisza, Yu-shen zastanawiał się nad czymś intensywnie.
   - To jeszcze o niczym nie świadczy, pewnie zabalowali gdzieś, albo Goth narozrabiał. - Zamilkł, po czym wstał, podszedł do krat i kucnął obok siostry.
   -  Musisz mi pomóc - powiedział w końcu.
   - Yu, nie mogę cię uwolnić.
  - Nie, nie o  to mi chodzi. Powiedz mi wszystko o tym, który zabił naszych braci, wszystko... nawet najdrobniejszy szczegół, nawet jeśli będzie ci się on wydawał błahy. Muszę wszystko o nim wiedzieć, muszę wiedzieć, dlaczego ojcu tak bardzo na nim zależy, dlaczego kazał nam złapać go żywcem i dostarczyć do domu, a nie do siedziby Rady.
Sha-uni zamknęła oczy i pokręciła przecząco głową.
   -Nie mogę, przykro mi, ja naprawdę nie mogę, nie chcę o nim myśleć.
   - Więc nie myśl! - Zdenerwował się mężczyzna.
   - Yu, wiesz, co on mi zrobił, nie proś mnie o to!
   - Nie chcesz o nim mówić, to chociaż zdobądź nagranie.
   - Jakie nagranie?
  - Dziewczyno, myśl! Z maski mistrza. On był starym, szczwanym lisem, na pewno uruchomił nagranie. Zawsze nagrywał nasze potyczki, by później wytykać nam nasze błędy, nie pamiętasz?
   - Tak, lecz jeśli cokolwiek nagrywał, to ojciec, z całą pewnością, ukrył gdzieś nagranie.
   - Owszem, w swoim gabinecie. Za jedną ze ścian jest ukryty tajemny pokój.
   - Skąd o nim wiesz?
  - Jestem jego najstarszym synem, wiem o wielu rzeczach, o których tobie, jego żonom czy chociażby naszym braciom nawet się nie śniło.
   - Ale...
   - Dam ci hasło, wkrótce święto zbiorów i będzie okazja. Musisz to dla mnie zrobić.
   - Dobrze - skinęła.
  - Więc idź już! Nie, zaczekaj! Wyślij tę wiadomość, adres odbiorcy sam się aktywuje po umieszczeniu dysku w komputerze.
Sha-uni wzięła niewielki zielony krążek z dłoni brata, czuła, że jest mu to winna, że to przez jej głupotę znalazł się w takiej sytuacji. Postanowiła zrobić wszystko, by mu pomóc, wiedziała, że ojciec często łamał kodeks, na straży którego - z racji zajmowanego stanowiska - winien stać. To nagranie to mała cena za śmierć rodziny Yu-shena.

*

     Zebranie Rady Starszych odbywało się raz na dziesięć dni, chyba że wydarzyło się coś ważnego, wtedy zwoływano nadzwyczajne posiedzenie bez względu na czas i miejsce pobytu Radnych.
W wielkiej, okrągłej sali znajdowało się dziewięć dość sporych foteli, każdy przypisany był jednemu Radnemu, im miejsce było bliższe środka, tym status Radnego był wyższy. Na samym środku znajdowało się miejsce Przewodniczącego.
Mu-shen zajmował drugie miejsce od środka, więc był jednym z ważniejszych jej członków. Siedział na swym miejscu i spoglądał na widok za wielkimi oknami. Myślał, że już wkrótce spełni się to, o co walczył i o czym marzył, jego rozważania przerwał Przewodniczący Rady.
   - Panowie, skoro wszyscy już są, to myślę, że możemy zaczynać. Pierwsza i najważniejsza sprawa dotyczy klanu Złej Krwi. Has'muth przygotował raport. Przewodniczący kiwnął w stronę wymienionego, a ten wstał ze swojego miejsca by być lepiej widocznym i słyszanym.
   - Nie będę teraz czytał całego raportu, macie go, panowie, każdy w swoim komputerze, przedstawię tylko pokrótce sytuację. Otóż, jeden z naszych szpiegów doniósł nam o wyjątkowej aktywności na Styksie, głównej planecie należącej do wyrzutków.
   - Co masz na myśli mówiąc: aktywność?
 - Rekrutacja, tak Zła Krew tworzy armię. Do tej pory żyli w miarę spokojnie, podróżowali po wszechświecie, szukali nowych miejsc do polowań i nie wychylali się za bardzo, ale ostatnio ogłoszono pobór do... - Has'muth zerknął w notatki - Oddziałów Porządkowych i nie byłoby w tym nic dziwnego, bo wiemy, kto ląduje wśród wyrzutków, gdyby nie liczebność tych oddziałów.

Zapadła cisza, a Przewodniczący rozejrzał się po sali, przyglądając się kolejno każdemu z członków Rady.
   - To ilu ich jest? - zapytał od niechcenia Mu-shen.
   - Na razie dwie armie po dwa tysiące wojowników.
   - To nie aż tak dużo - zauważył beztrosko Mu-shen.
  - Może i nie, ale należy pamiętać, kto się w tych oddziałach znajduje. To nie są nieopierzeni młodzieńcy z klanu Młodej Krwi. Wiecie, że nie siedzą w domach w ciepłych kapciuszkach i nie grzeją kości przy kominku.
   - Przesadzasz - wtrącił się Mu-shen.
Has'muth spojrzał na niego. - Czyżby? - zapytał i kontynuował. - Druga sprawa to liczebność ich floty. W naszej galaktyce ostatnio podwoiła się liczba ich okrętów, podejrzewamy, że czegoś szukają, ale jeszcze nie wiemy czego.
   - Czy wasze obawy nie są trochę na wyrost? - po raz kolejny zabrał głos Mu-shen. - Co zamierzacie?Przecież już kilkakrotnie próbowaliśmy z nimi walczyć; bezskutecznie. Siłą nic nie wskóramy, moim zdaniem prościej będzie nagiąć trochę stare prawa i przywrócić Złą Krew społeczeństwu, oczywiście tych mniej szkodliwych a resztę...
   - Dosyć! - przerwał mu Przewodniczący. - My stoimy na straży starych praw. Nie zmieniano ich od pokoleń. Nie zrobił tego nikt przed nami i my tego też nie zrobimy.
    - A, może już najwyższy czas coś zmienić, ruszyć się naprzód a nie ciągle...
  - Nie! Zamilcz! Twoje słowa sączą jad. Czy to twoja oficjalna postawa? Bo jeśli tak, to będziemy zmuszeni zastanowić się nad dalszym sensem twojego członkostwa w Radzie. - Przerwał mu Przewodniczący.
   - Zrobicie, jak chcecie, ja tylko chciałem zapobiec przelewowi krwi, ale jeśli taka wasza wola... - zakończył Mu-shen i opuścił salę.


Przewodniczący kiwnął głową, narada była skończona, jutro spotkają się znowu, skoro dziś nie doszli do porozumienia. Wszyscy Radni wyszli. W wielkiej sali pozostał tylko Przewodniczący i Has'muth.
   - Co o nim myślisz? - zapytał Przewodniczący.
   - Nie wiem, jego poglądy są dość dziwne, ale to o niczym nie świadczy.
   - Nie znasz go tak dobrze jak ja. On nie robi niczego, jeżeli nie ma w tym swojego interesu. 
   - To nie znaczy, że jest zdrajcą... Ale będę miał go na oku, innych zresztą też. 
  - Jesteś w radzie dopiero od pięciu lat, więc nie pamiętasz tego, co działo się tu za czasów starego Przewodniczącego. Już wtedy Mu-shen miał dziwne poglądy i groziło mu wydalenie, ale Przewodniczący stanął po jego stronie. Odniosłem wtedy wrażenie, że stało się coś, co miało wpływ na jago decyzję. Do dziś nie wiem, co to było, ale... Sam nie wiem, po prostu miej na niego oko.


wtorek, 22 października 2013

17. Rzeź


     Mroźny wiatr szczypał go w policzki, miał już serdecznie dość zimy i choć był do niej przyzwyczajony, to jednak nie lubił tej pory roku. Mknąc na swym skuterze śnieżnym Iwan Piotrowicz opuścił właśnie las, z daleka widać już było wioskę. Chłopak był tak bardzo zadowolony powrotem do domu, że nie zwrócił uwagi na to, iż z żadnego komina we wsi nie wydobywa się dym. Minął pierwsze zabudowania i skierował się do domu rodziców; nic nie wskazywało, że w nocy wydarzyła się tu tragedia. Ślady walki i krwi przysypał śnieg i jedyne co mogłoby sugerować, że jest coś nie tak, to panująca wszędzie cisza.
Chłopak zeskoczył ze skutera i podbiegł do domu, wejście stało otworem, na podłodze w sieni leżał śnieg, a w budynku było bardzo zimno. Chłopak ostrożnie uchylił drzwi do kuchni i zobaczył, że nie ma jednej ściany - tej, na której wisiał zegar z kukułką. Co do kurwy? pomyślał, czując jednocześnie, jak jeżą mu się włosy na głowie. Przeszukał cały dom, lecz nie znalazł nikogo. Wyszedł na zewnątrz, niespokojnie rozglądał się wokoło; nie było dzieci, psy nie szczekały, nie było też żadnych śladów z wyjątkiem jednych - prowadziły w kierunku cerkwi. Nagle odezwał się jeden z dwóch dzwonów w strzelistej dzwonnicy; chłopak poszedł to sprawdzić.

Cerkiew nie była duża, zbudowana z drewnianych bali pamiętała jeszcze czasy wielkich carów, do wnętrza prowadziły trzy drewniane stopnie, potem ganek i w końcu nawa główna z pięknym, rzeźbionym w drewnie, złoconym ołtarzem.
Iwan szedł pomału po schodkach, pchnął ciężkie, drewniane wrota i wszedł do środka. Szok ,jakiego doznał, sprawił, że zamarł w bezruchu. Chciał uciec, bardzo tego chciał, ale nogi go nie słuchały. Cała cerkiew, w której modlił się wraz z rodziną, wypełniona była ludzkimi ciałami; zwłoki powiązano po trzy - cztery sztuki i podwieszono na belkach stropowych nogami do góry. Z odciętymi kończynami, głowami, bez wnętrzności i skóry ukazywały mięśnie pokrywające szkielet. Chłopak drżał i głęboko wciągał powietrze ustami. Smród był odrażający.

   - Iwan. - Usłyszał cichy, dziewczęcy głos. - Iwan, pomóż mi.
Każdy normalny człowiek w takiej sytuacji uciekłby ile sił w nogach, ale znajomy głos sprawił, że chłopak poszedł za nim.
   - Anastazja? Gdzie jesteś? - zapytał szeptem, instynktownie czując, że każdy zbyt głośny dźwięk może go narazić na niebezpieczeństwo.
  - Tutaj - rozległo się z nawy bocznej.
Chłopak poszedł w tamtym kierunku, z obrzydzeniem wymijając powieszone ciała.
Przed bocznym ołtarzem przedstawiającym ukrzyżowanego Chrystusa stała Nastka, jej blond włosy posklejane były krwią, oczy podkrążone i zaczerwienione od łez wyrażały przerażenie. Dziewczyna stała, lecz jej postać sprawiała wrażenie, jakby nie robiła tego o własnych siłach. Za dziewczyną w błękitnych, elektrycznych rozbłyskach pojawiła się ogromna postać. 
Jezu Chryste, pomyślał chłopak. Postać była dwa razy wyższa od dziewczyny, jej twarz skrywała metalowa maska koloru czerwonego, tego samego koloru była zbroja, w którą okute było jej ciało.


     Thei'de przyglądał się reakcji chłopaka, lubił wzbudzać przerażenie u swojej ofiary, czuł wręcz fizycznie ich strach. Pomału prawą ręką wydobył wąski sztylet, który przyczepiony był do jego prawego uda i przyłożył go dziewczynie do szyi. Chłopak widząc to, pokiwał przecząco głową. Thei'de delikatnie i powoli przeciągnął ostrzem po krtani Anastazji, ta czując ból, szarpnęła się. Gdy krew zalała jej biały, wełniany sweterek, Łowca puścił kark dziewczyny, a bezwładne ciało osunęło się u jego stóp.
W tym momencie chłopak rzucił się do ucieczki. Obijając się o martwe ciała sąsiadów i przyjaciół, wybiegł na zewnątrz, za sobą słyszał ryk i ciężkie kroki. Biegł ile sił w nogach, by jak najszybciej znaleźć się przy skuterze. Dopadł do maszyny ostatkiem sił, wskoczył na nią i zapuścił motor. Silnik zawył i zgasł, chłopak jeszcze raz nacisnął starter - udało się.

Iwan Piotrowicz ostatni raz obejrzał się za siebie, a potem odjechał.


     Thei'de stał przed cerkwią i obserwował chłopaka, nie chciało mu się go gonić, wiedział, że dzieciak i tak już nigdy nie zazna spokoju, że do końca życia będzie czuł strach. Łowca odwrócił się i wszedł do środka, podszedł do wciąż żyjącej dziewczyny, przyklęknął przed nią. Zdjął maskę, by przyjrzeć jej się uważnie.
  - Chcesz, żebym cię dobił? - zapytał przysuwając się bardzo blisko niej.

Dziewczyna nie odpowiedziała, jej usta i gardło wypełniała krew. Thei'de pogłaskał ją po włosach, nagle stracił ostrość widzenia i okropny ból przeszył mu czaszkę, wsparł się na obu rękach i, ciężko oddychając, zacisnął powieki. Czekał, aż mu przejdzie. Po chwili jego oddech zwolnił, uspokoił się. Czerwony wciągnął głęboko powietrze i otworzył oczy. Spojrzał na konającą dziewczynę, a na jego twarzy obmalowało się zdziwienie, odsunął się od niej z wyrazem strachu i obrzydzenia. Poderwał się na równe nogi, wciąż patrząc na ludzką dziewczynę, która charczała, jakby próbowała coś powiedzieć. Nie wiedział, co się stało, nie wiedział, gdzie był ani kiedy. Pamiętał Olteran i to, że chciał popełnić samobójstwo, ale nie pamiętał, jak znalazł się w tym miejscu i co właściwie robił tu z tą umierającą istotą.
Predator odwrócił się i wpadł na ludzkie zwłoki, ryknął zaskoczony i przerażony.


     Gavo, który stał za budynkiem, poszedł sprawdzić, co się stało. Wchodził właśnie po schodach, gdy Czerwony wpadł na niego z impetem.
  - Uważaj! - krzyknął stary Yautjańczyk, podnosząc się z ziemi i otrzepując ze śniegu.
Czerwony stał obok niego, wspierając dłonie na kolanach, z opuszczoną głową, i ciężko oddychał.
  - Skończyłeś? - zapytał naukowiec, usiłując zajrzeć młodemu Łowcy w twarz.
  - Co? - wysapał Czerwony.
  - Pytam, czy skończyłeś już z tymi Oomanami?
Młody Łowca wyprostował się gwałtownie i wymierzył towarzyszowi solidny cios w twarz. Stary znowu znalazł się na ziemi.
  - Za co to? - zapytał, masując szczękę i z wyrzutem przyglądając się Młodemu.
  - Dlaczego mnie nie powstrzymałeś? Co! Czemu pozwoliłeś, bym zaszlachtował tych ludzi?
Starego zatkało.
  - A co miałem zrobić? - burknął, wstając.
  - Powstrzymać mnie! Nie wiem... ogłuszyć, związać, zabić... cokolwiek!
Wszystko było jasne, kolejny przeskok świadomości i to w najmniej sprzyjających okolicznościach.
  - Ty sam nie wiesz, co mówisz! Kurwa, kiedy jesteś nim, lepiej nie wchodzić ci w drogę. Rozumiesz! Gdybym chciał cię, jego, powstrzymać pewnie sam bym tam wisiał. - Gavo wskazał cerkiew. Młody zawył niczym dzikie zwierzę.
  - Na bogów - krzyknął -  nie mogę tak żyć! Zabij mnie! Teraz! Odstrzel mi głowę! No, na co czekasz, strzelaj!!!
  - Nie, dzięki - odparł naukowiec i spuścił wzrok. Nie mógł znieść palącego, pełnego wyrzutu spojrzenia Czerwonego. 
  - Czemu nie?!
 - Bo w każdej chwili znowu możesz stać się nim, nie widzisz tego!? Thei'de jest od ciebie silniejszy. Pewnie z czasem to on przejmie twoje ciało.
  - Nie dopuszczę do tego.
  - A, co ty możesz zrobić. Nawet ja nie wiem, jak ci pomóc. Może gdybyś osiedlił się gdzieś na stałe, unikał stresu, nie polował, założył rodzinę, to byłyby szanse, że Thei'de przestanie się ujawniać. Ale z drugiej strony... - Gavo przestał mówić do towarzysza, a jego wywód przybrał raczej formę wykładu niż rozmowy. - Z drugiej strony nie mogę zagwarantować, że tak byłoby na pewno. No i jest pewna szansa, że twoje dzieci też odziedziczą skłonność do agresji...
  - Co powiedziałeś? - Silna dłoń powstrzymała starego przed chodzeniem wokół rozmówcy.
  - Co? - zapytał stary Yautjańczyk, przenosząc wzrok z ręki Czerwonego na jego twarz.
  - To o moich dzieciach. Będą takie jak ja?
 - Wiesz, nie można wykluczyć, że nie, ale nie jest też powiedziane, że tak. Owszem... z całą pewnością przejmą część twoich zdolności, ale nie martwiłbym się tym na zapas. - Uwolnił się z uchwytu i ponownie podjął swoją wędrówkę wokół Młodego. - Rozumiesz, proces krzyżowania i przekazywania genów jest dość skomplikowany, niektóre geny są progresywne inne regresywne, więc niektóre zdolności czy preferencje mogą się ujawnić dopiero w drugim lub trzecim pokoleniu, a inne mogą w ogóle zaniknąć.
  - Przestań wreszcie! Nie możesz odpowiedzieć mi jasno i tak żebym zrozumiał, co do mnie mówisz?
  - Bo na twoje pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi! - Wściekł się Gavo. Nie chciało mu się tłumaczyć Młodemu wszystkiego szczegółowo. Wiedział, że gdyby rozmawiał z Thei'de, żadne tłumaczenia nie byłby konieczne, natomiast ta osobowość... z całą pewnością nie pasowała do planów.
  - Chodź już, bo zgłodniałem i mam dość tej planety -zmienił temat. - To co, może polecimy teraz wreszcie na Styks?
Czerwony spuścił wzrok, kręcił głową i zaciskał nerwowo pięści.
  - Nie - wypalił w końcu. - Lecimy na Yautjal.
  - Ale po co?
  - Bo mam tam umówione spotkanie, a reszta... to nie twoja sprawa.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Rozdział krótki, bo z poprzedniego wycięłam pewien wątek, który jako bonusik znajduje się pod spodem. To taki mój mały wkład w edukację. ;D
I malutkie wyjaśnienie dla tych, którzy może nigdy nie słyszeli albo słyszeli, tylko nie bardzo pamiętają i wiedzą lub po prostu nie chce im się szukać. Rozdwojenie jaźni, to taki stan, przypadłość, gdy w jednym ciele mieszkają dwie, lub więcej, osoby (świadomości). Mogą one różnić się między sobą praktycznie wszystkim: zainteresowaniami, cechami charakteru, ilorazem inteligencji (to według mnie jest najlepsze), wiekiem, a nawet płcią. Tak więc, jak już wiecie, nasz Czerwony ma w swoim boskim ciałku dwie zupełnie różne świadomości: jedna nie zdradzę teraz imienia, to miły łagodny chłopaczek nie przejmujący się losami świata, lubiący zabawę, łatwe i lekkie życie i podkochujący się w Sha-uni. Druga, alternatywna, świadomość Czerwonego to Thei'de, który jest bezlitosny, wyrachowany, pedantyczny, lubi walczyć i zabijać, a do tego wszystkiego jest bardzo inteligentny i planuje swoje działania z dużym wyprzedzeniem, przewidując ich skutki. On też ma mały problem, ale to wyjaśni się dużo później.

A teraz bonus.



     Właśnie znaleźli się w układzie słonecznym Ziemi i podziwiali mijane planety, gdy Thei'de zmienił kurs.
  - Wpadniemy jeszcze tylko na Tytana - oznajmił.
  - Ale po co? - zdziwił się Gavo.
  - Zobaczysz, kopara ci opadnie. Tego nie ma na innych znanych nam planetach, choć to akurat jest księżyc.
     Statek drgał targany silnymi wiatrami, w końcu jednak udało im się bezpiecznie wylądować. Ubrani w maski i ciepłe ubrania, wyszli na zewnątrz.
  - Skąd masz takie rzeczy? - Gavo podziwiał ciepłą kurtkę wykonaną z goreteksu i wypełnioną specjalną pianką, która utrzymywała ciepło ciała; do kompletu dostał też od Thei'de spodnie i specjalne ocieplane buty. Wszystkie rzeczy były trochę na niego za duże, przez co stary Yautja wyglądał śmiesznie, ale skutecznie chroniły przed zimnem, więc Łowca niespecjalnie przejmował się swoim wyglądem.
  - Zawsze jestem przygotowany, a tu jest sto osiemdziesiąt stopni w minusie. Chcesz biegać tu na golasa?
Gavo potrząsnął głową, było tylko jedno miejsce, w którym chciałby się znaleźć nago i to na pewno nie był tan księżyc, a i towarzystwo nie to.
  - To, co teraz? - zapytał rozglądając się po zmrożonym terenie.
  - Idziemy tam. - Thei'de pokazał niewielkie wzniesienie po prawej.
  - Tam jest to jezioro, które widzieliśmy, lądując? Chcesz ryby łowić?
  - Tak, jasne. W ciekłym metanie na pewno dużo ich żyje - wyraźnie dało się wyczuć sarkazm w głosie Thei'de. - No chodź, tu są podobno ogromne fale, dwudziestometrowe.

Weszli na górę i spojrzeli na roztaczający się przed nimi piękny i zarazem dziwny widok. Ogromne, niczym morze, jezioro zajmowało cały widnokrąg. Jego powierzchnię pomału przemierzyła monstrualna fala, uderzyła o brzeg i dopiero wtedy nadpłynęła druga. Przyglądali się przez chwilę, a potem Czerwony prychnął zawiedziony.
  - E, nie załamuje się - powiedział znużonym tonem. - Chodź, chcę coś jeszcze zobaczyć. - Wstąpił w niego nagle nowy zapał.
Skierował się w stronę ogromnej góry na horyzoncie, była stroma, a jej szczyt pokryty był jakby lodem.
  - Wracajmy już... zimno mi - skarżył się Gavo.
  - Nie marudź, idziemy!
Po wcale nie krótkiej chwili byli na szczycie. Thei'de zajrzał do krateru.
  - Co to? - zainteresował się stary.
  - Jesteś naukowcem, a takiej podstawowej rzeczy nie wiesz? - zakpił Młody.
  - Bo ja zajmuję się genetyką, a nie astronomią czy geologią.
 - To jest lodowy wulkan. Rozumiesz? Zamiast lawy pluje lodem - wytłumaczył Thei'de z pasją, lecz nie znalazłszy iskry ekscytacji w swoim rozmówcy, machnął zrezygnowany ręką. -  A, chodź, bo mi fujara odmarznie, znudziłem się już. Czas się trochę rozerwać.
  - Co konkretnie masz na myśli? - Słowo "fujara" wywołało w naukowcu szereg miłych skojarzeń, które chętnie wcieliłby w życie.
  - Polowanie! A, cóż by innego?