wtorek, 24 września 2013

Wielgachne podziękowania

Chciałabym wszystkim wytrwałym czytelnikom podziękować za to, że wciąż są ze mną, a wszystkich nowych serdecznie przywitać. Dziękuję za miłe słowa, zawsze starałam się napisać coś, co sama chętnie bym przeczytała. Dziękuję za wszystkie komentarze, słowa krytyki są zawsze mile widziane, ale pochwały sprawiają, że chcę tworzyć to dalej. Wiele rozdziałów jeszcze przed nami, a koniec wciąż ukrywa się za mgłą i nawet dla mnie nie jest on jeszcze jasny. Jakiś czas temu zamyśliłam sobie, by napisać coś niezwiązanego z Wiecznym Łowcą, ale w predatorskich klimatach i tak powstała pierwsza część Dekalogu, czyli Kodeksu honorowego Łowców. Link do tej części znajduje się po prawej stronie i nosi tytuł: Po pierwsze - ofiara godna Łowcy. Zapraszam serdecznie.

Strona jest w ciągłej budowie, a ja nie mam zbyt wiele czasu, dlatego wszelkie zmiany pojawiają się tu tak opornie. Zaplanowałam rozwijaną szeroką listę i wciąż nie mogę się za to zabrać, szablon też jest jednym z podstawowych, a nie wymyślnym tworem jakiegoś grafika. Może z czasem udam się po prośbie do kogoś, kto się tym zajmuje. Na razie niech moc będzie z Wami.

środa, 4 września 2013

14. Misja ratunkowa



    Po trzech dniach od momentu nadania sygnału s.o.s, w drodze na wyspę był już drugi oddział; znacznie liczniejszy i lepiej wyposażony od pierwszego. Cel wyprawy: misja ratunkowa. Oficjalnie. Nieoficjalnie: cele się nie zmieniły. 
Zmieniły się za to proporcje co do rodzaju wysłanego sprzętu i specjalizacji ludzi biorących udział w wyprawie. Teraz ekipę stanowili głównie byli żołnierze różnych formacji wojskowych, posiadający duże doświadczenie bojowe i kwalifikacje. Grupa była dość spora, bo blisko stuosobowa, także sześć helikopterów Chinook wypełnionych było ludźmi i sprzętem. Z zawrotną prędkością dwustu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę zbliżali się do celu.
Najmłodszy z nich, o wymownej ksywie "Młody", zwiesiwszy nogi na zewnątrz śmigłowca, przyglądał się przemykającym pod nimi falom.


*


     Sebastian Mc Alister światowej sławy genetyk, uhonorowany wieloma nagrodami  za odkrycia w swojej dziedzinie,  właśnie odzyskał przytomność. Wybudził się z dość długiego i przykrego snu, który okazał się niestety koszmarem na jawie. Mężczyzna nie mógł poruszać ani rekami, ani nogami,  ale nie był sparaliżowany, on był związany, a ściślej mówiąc sklejony. Wstrętna, kleista maź otaczała go z każdej strony, a miejsce, w którym się znajdował, było ciemne jak grób i panował w nim okropny, słodkawy odór. 
Sebastian usłyszał jakiś szelest i syk blisko siebie, bardzo blisko. Po pewnym czasie oczy przyzwyczaiły się do mroku panującego w tym miejscu i Mc Alister ujrzał zarysy czegoś wielkiego i żywego.  Wąska stróżka światła wpadająca przez niewielką szczelinę w suficie, oświetlała ogromną istotę. Jej chude ciało zakończone było długim ogonem,  spod którego wystawał wielki odwłok. Głowa stwora była duża, zwieńczona czymś na kształt korony czy wachlarza i przypominała łeb Triceratopsa. Mężczyzna szarpnął się, próbując uwolnić choćby jedną rękę... na próżno.


*


     Po zbadaniu i zabezpieczeniu terenu pierwsza dwudziestoosobowa grupa miała wyruszyć na poszukiwanie genetyka, bo jak się okazało, nie było go tam, gdzie być powinien, a co gorsza, nie znaleziono też żadnych ciał. Sprzęt był praktycznie nie naruszony, czyli nie byli to piraci, jak sądzono dotychczas, wykluczając pierwotną tezę o pasożycie z innego świata. Ot, takie racjonalne wyjaśnienie dla Zarządu.
    Było jednak coś ciekawego, co znaleziono w całej bazie - zwłoki dziwnych, pająkowatych istot. Od razu zabezpieczono parę próbek, którymi zajęła się ekipa naukowców, a w tym czasie żołnierze ruszyli na rozpoznanie terenu. Skierowali się oczywiście w stronę domu. Droga z obozu prowadziła szczytem wzgórza, więc wszelkie zagrożenie zostałoby w porę dostrzeżone. Ludzie ubrani byli w specjalne kombinezony i maski chroniące ich przed skażeniem biologicznym, chemicznym jak i radiacyjnym - taki specjalny gadżet zaprojektowany przez dział innowacji firmy Weyland dla ich prywatnej armii. 
Po około piętnastu minutach marszu znaleźli się na dużym placu przed domem. Nic nie zakłócało spokojnego popołudnia, na niebie nie było chmur, morze było gładkie jak lustro, słońce przygrzewało i tylko fakt, że nad wyspą nie latały ptaki, sprawiał, że ludzie poczuli się jakoś nieswojo.
  - Trochę tu upiornie - szepnął jeden z żołnierzy.
 - Ta - odparł idący tuż obok niego kompan. - Nawet wróbla ze złamanym skrzydłem nie uświadczysz.

Mężczyźni posuwali się naprzód, gdy zza skał rzuciło się na nich kilka tych pająkowatych istot; sprawne oko i szybki refleks żołnierzy pozbawił je życia w locie. Tylko jedno stworzenie dosięgło celu, ale nie mogło zrobić tego, do czego było stworzone, bo jej ofiara miała twarz zasłoniętą maską. Stwór owinął ogon wokół szyi mężczyzny i próbował zmusić go w ten sposób do otwarcia ust.
  - Zdejmijcie to paskudztwo ze mnie! - darł się napadnięty.
 - Spokojnie! Zaraz ci pomożemy. Sikorski! Crage! Pomóżcie mu, tylko ostrożnie - rozkazał dowódca. Spośród grupy wyróżniał się tylko kolorem noszonego skafandra,  jego był niebieski, a pozostałych zielone. Ukryta za plastikową szybką ciemnoskóra twarz dowódcy wyrażała skupienie.
Dwóch wymienionych żołnierzy ruszyło na pomoc koledze, ale zadanie okazało się trudniejsze, niż myśleli. Ciągnęli stwora za ogon, odginali mu nogi, ale on się nie poddawał. 
  - Nie chce zleźć, mocno się trzyma - zakomunikował Sikorski.
  - Sir, baza do pana - powiedział żołnierz niosący radiostację. 
  - Jak nie chce puścić, to odetnijcie ogon! - rozkazał dowódca, biorąc słuchawkę do ręki. - Baker słucham.
  - Tu profesor Jenssen, proszę mnie uważnie posłuchać. Jeśli spotkacie takie stworzenia jak te, które znaleźliśmy w bazie,  to proszę za wszelką cenę unikać kontaktu z ich krwią. Powtarzam... za wszelką cenę. Ich krew to bardzo żrący kwas.
Wiadomość momentalnie dotarła do świadomości dowódcy i została przetworzona. Mężczyzna odwrócił się w stronę dwóch żołnierzy pomagających koledze.
   - Nie ciąć! - krzyknął.
Rozkaz dotarł za późno. Odcięty tułów odpadł od ogona, a z rany pociekła zielona krew, przeżerając maskę i kombinezon zaatakowanego. Rozległ się przerażający krzyk, gdy kwas dotarł do jego skóry,  wypalając w niej spore dziury. Twarz mężczyzny zmieniła się w bezkształtną,  odrażającą maskę, nos stopił się, ukazując trójkątną dziurę, oczy zapadły się, pozostawiając po sobie puste oczodoły. Krzyk zamarł,  gdy kwas przepalił gardło. Ciałem szarpały przedśmiertne drgawki wywołane bólem i szokiem. Żołnierze stali w kręgu otaczając martwego kolegę.  Byli tak zszokowani, że nie wydali z siebie żadnego odgłosu. Pierwszy otrząsnął się dowódca.
   - Sikorski, Crage, włóżcie ciało do worka na zwłoki - rozkazał głosem spokojnym, lecz stanowczym.
Żołnierze wydobyli z bocznej kieszeni,  która znajdowała się na nogawce kombinezonu martwego kolegi worek na zwłoki i zapakowali do niego ciało.
   - Zabierzemy go w drodze powrotnej - kontynuował dowódca. - A teraz posłuchajcie mnie uważnie. Jak sami zauważyliście należy bezwzględnie unikać kontaktu z ich krwią. Każdy pilnuje tyłka swojego i kolegi. Podwójna ostrożność, idziemy dalej.

Z każdą chwilą żołnierze coraz bardziej zbliżali się do opuszczonego domu. Licznik Geigera szalał, promieniowanie znacznie przewyższało dopuszczalną normę. W końcu dotarli do drzwi wejściowych, były wysokie na jakieś trzy metry. To jednak nikogo nie zdziwiło - taka ekstrawagancja bogaczy, każdy chce mieć wszystko największe i najszybsze.
   - Hanza, otwieraj! - padł rozkaz.
Wyznaczony żołnierz wyszedł przed szereg, zmrużył skośne, ciemne oczy i kiwnął głową. Plecami oparł się o ścianę przy drzwiach, wysunął lewą rękę, w prawej trzymał karabin, i nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte, więc wydobył z kieszeni mini ładunki C4, przykleił w miejscu zawiasów i wcisnął w plastyczną masę zapalnik. Wybuch był niewielki, ale wystarczył.
W całym domu uruchomił się yautjański system zabezpieczający.

Drużyna weszła do środka, dwóch ludzi zostało na zewnątrz, po minucie od wkroczenia do środka ostatniego żołnierza, na wejście z hukiem opadła żelazna kurtyna, zamykając ich w środku.
   - Cholera! Spróbujcie to otworzyć! - nakazał Baker.
Żołnierze starali się dźwignąć blokującą przejście zasłonę, ale ta ani drgnęła.
   - Jest zbyt gładka, sir., nie ma za co chwycić, a pod spód też nie da się nic wsunąć.
   - Dobra zostawcie to, poszukamy innego wyjścia.
Ruszyli w głąb domu, było ciemno, ale nie wykryto radiacji ani szkodliwych dla zdrowia gazów.

   - Kurwa, duszę się w tym gównie! - zaczął krzyczeć jeden z najemników, usiłując zdjąć maskę.
  - Zostaw to! - dowódca uspokajał panikującego żołnierza. - To tylko takie wrażenie... nerwy ci puszczają. Uspokój się.... weź parę oddechów, ale maski nie zdejmuj. Musimy najpierw sprawdzić, czy nie ma biologicznego skażenia, a poza tym chroni cię ona przed pająkami... I co tam masz? - zwrócił się do mężczyzny, który specjalnym sprzętem badał powietrze.
   - Nic, czysto. Żadnych bakterii czy wirusów.
   - Ok, podzielić się na pięcioosobowe grupy i przeczesać ten burdel! - rozkazał dowódca.
Najemnicy systematycznie pomieszczenie po pomieszczeniu przeszukiwali dom. Ciemność rozświetlali latarkami umieszczonymi na karabinach. Budynek w środku wyglądał strasznie; porozwalane i połamane meble wyjątkowo dużych rozmiarów, ściany porysowane jakby ogromnymi szponami i obryzgane nie wiadomo czym. Jeden z żołnierzy nadepnął na coś, w korytarzu rozległo się chrupnięcie, mężczyzna skierował snop światła pod nogi i zdjął stopę.
   - Co to? - usłyszał za sobą pytanie.
   - Ludzka dłoń - oświadczył zapytany i podniósł swoje znalezisko.
Dłoń była wyrwana z nadgarstka i lekko już zgniła, musiała okropnie cuchnąć, lecz żołnierz nie czuł jej zapachu szczelnie zamknięty w swoim kombinezonie.
   - Co tam macie? - zapytał dowódca, który im towarzyszył.
"Młody" pokazał znalezisko.
"Kapitanie, proszę przyjść do salonu, musi pan coś zobaczyć" rozległo się w słuchawce prawego ucha Bakera.
  - Już idę. Czekajcie i niczego nie dotykać - odpowiedział, przyciskając do krtani mikrofony umieszczone na szyi. - Wy też niczego nie ruszać - rozkazał i odszedł.

W salonie też było ciemno, ale oświetlony przez pięć lornetek stół, był wyraźnie widoczny. Baker podszedł bliżej by się przyjrzeć.
   - Ile ich jest? - zapytał.
   - Przy trzydziestej siódmej przestałem liczyć, a to tylko zewnętrzna warstwa.
   - Gdzie są ciała?
  - Nie znaleźliśmy jeszcze. Sir., te rozbryzgi na ścianach, podłodze i suficie to krew... wszędzie krew.
   - Wiem, nie podniecajcie się tak. Nie wasza i nie waszych kolegów, a to najważniejsze.
W tym momencie rozległy się strzały i przekleństwa, dowódca rzucił się w stronę korytarza, z którego przyszedł. Na podłodze zastał dwa trupy: jeden bez głowy, drugi z dziurą w czaszce.  Za ścianą ukrywał się trzeci żołnierz.
   - Co jest, kurwa! Co się dzieje! - Baker wrzasnął na żołnierza, kucając pod ścianą. Ten najwyraźniej w szoku wyszedł z ukrycia.
   - Meldujcie!
   - Sikorski chciał wejść do tamtego pomieszczenia. - Wskazał dłonią zamknięte drzwi. - Otworzył i wtedy coś odstrzeliło mu głowę. Widziałem tylko czerwony laser, a potem błękitne światło.
   - A ten drugi?
 - Tam... z dołu... - wskazał schody prowadzące, chyba, do piwnicy. - To było coś dużego i czarnego, zaszło nas od tyłu. Kurwa, to jakiś pieprzony potwór, w życiu czegoś takiego nie widziałem!
   - Gdzie teraz jest? - udawał spokojnego dowódca. Gdyby i on wpadł w panikę, całą misję szlag by trafił.
   - Wróciło do piwnicy.
Za dowódcą pojawiło się pięciu żołnierzy, którzy byli w salonie.
   - A wy tu czego? Wezwać resztę i do salonu! Musimy się przegrupować.

       - Ponieważ nie jesteśmy tu sami - zaczął dowódca grupy, która badała opuszczony dom Linkara - podzielimy się na dwie grupy. Pierwsza zejdzie do piwnicy, druga będzie ją ubezpieczać. Strzelać do wszystkiego, co się rusza i nie wygląda jak człowiek.

Ruszyli. Czujni i skupieni wkraczali w nieznany do tej pory człowiekowi świat. Już na samym szczycie schodów zauważyli, że ściany, sufit i podłoga są czymś oklejone. Pomału, stopień po stopniu, zagłębiali się w to przerażające miejsce. Przed nimi poruszył się jakiś cień. Prowadzący grupę żołnierz zatrzymał się i wyciągnął do góry zaciśniętą pięść, nakazując w ten sposób grupie, by się zatrzymała. Żołnierz przyczaił się, czekając; spokój, kolejnym ruchem dłoni z wyprostowanym palcem wskazującym i środkowym pokazał, że droga wolna; ruszył przed siebie.
   - Przydałby się noktowizor - pomyślał.
Zrobił jeszcze kilka kroków i zniknął wciągnięty przez coś do góry. Pozostali nie czekając na rozkaz, wypalili ze wszystkiego, co mieli.

Ciemność przeszywały błyski lecących pocisków - ryk stworów zmieszał się z krzykiem żołnierzy. Co chwilę któryś z Ksenomorfów padał martwy. Najemnicy strzelali, dopóki mieli pełne magazynki, potem pierwsza linia wycofywała się do tyłu, a ich miejsce zajmowali następni.

Pociski odbijały się i rykoszety trafiły kilku nieszczęśników, tych zaraz wynoszono i zastępowano następnymi. Po piętnastu minutach ostrego ognia dowódca nakazał wstrzymać ostrzał. Zapadła cisza przerywana tylko cichym sykiem wściekłości, latarki z karabinów skierowano w tamtym kierunku, gdzie w pełni rozwinięta królowa składała kolejne jajo. Matka wydała z siebie kolejny syk - rozkaz był jasny. Wszystkie jaja otworzyły się i setki twarzołapów błyskawicznie rzuciło się w stronę ludzi; wspomagały je dorosłe już dzieci królowej.


*


     Jakiś czas wcześniej synowie Mu-shena, których wysłał na Ziemię celem sprawdzenia, gdzie ukrywał się Lin-kar, dotarli do celu swej podróży. Używając niezwykle czułych skanerów, wykryli specyficzną radiację, jaką wytwarzają statki kosmiczne. Celem ich podróży okazała się niewielka wyspa na oceanie. Postanowili, że trzech z nich zostanie zrzuconych na wyspę, jeden miał zostać na statku i ukryć się gdzieś w układzie, w oczekiwaniu na sygnał.
   - Ojciec przesyła nam ostrzeżenie - powiedział siedzący za sterami młody syn Mu-shena, który dopiero przystąpił do Młodej Krwi.
   - Tak? A co konkretnie powiedział? - zapytał, przeciągając się, stojący za nim starszy brat. Był najniższy z grupy, a na przedramieniu miał sporych rozmiarów przenośny komputer.
   - Powiedział, że wczoraj na Ziemię przybyli młodzi na Rytuał Przejścia i że mamy być ostrożni.
   - To będziemy.

Z cichym bzyczeniem statek zbliżał się do atmosfery Ziemi, pokonał jej górną barierę i opadł w pobliże powierzchni planety. W lewej rufie rozwarły się trzy otwory i wystrzeliły z siebie specjalne kapsuły, wyglądem przypominające wielkie nasiona - w każdej znajdował się yautjański Łowca. Kapsuły z zawrotną prędkością opadły i zanurzyły się w oceanie. Po kilku minutach na skalistym brzegu pojawiły się trzy postacie spowite rozładowaniami elektrycznymi. Każda z postaci wyłączyła kamuflaż, ukazując się w całej swej okazałości. Jeden z przybyłych dłużej, niż jego bracia, grzebał przy komputerze.
   - Tam. - Wskazał kierunek. - Widzicie tę niewielką grotę? W środku jest tunel i schody, prowadzą na górę do samego domu.
   - Dobra idziemy! Zachować czujność! Nie jesteśmy tu sami!

Przeskakując z kamienia na kamień, trzej Łowcy zagłębili się w jaskini; wąskimi, ukrytymi schodami dostali się do domu. Używali skanerów, więc nie mieli problemów z poruszaniem się w ciemności.
   - Ale smród! Czujecie?
   - Tak, śmierdzi truchłem.
Trzeci zadudnił głucho.
   - Spójrzcie tu - powiedział, wskazując zaklajstrowane schody do hangaru. - Sempry.
   - Tak - dodał drugi, dotykając ściany. - Świeże.
   - Chodźcie tu. Znalazłem - zawołał braci ten z największym komputerem.
Wszyscy trzej stanęli przed drzwiami zabezpieczonymi yautjańskim zamkiem. Najniższy przystawił do niego swój specjalnie przerobiony sprzęt. Przez chwilę na niewielkim ekranie szybko wyświetlały się jakieś znaki, potem drzwi otworzyły się - Łowcy weszli do gabinetu Lin-kara. Ten z przerobionym komputerem usiadł za biurkiem i zabrał się za włamywanie do systemu; miał wyjątkowy hakerski talent i wiedzę. Dwaj pozostali przeglądali rzeczy na dwóch przeciwległych regałach; jeden z nich warknął.
   - Spójrzcie na to - powiedział i wyciągnął przed siebie zdjęcie znalezione na półce.
  - No, to się nazywa zdjęcie. Oomani umieszczają na nich siebie i swoją rodzinę, jakby sam fakt przebywania z nimi nie był wystarczający - wyjaśnił ten za biurkiem.
  - Oni po prostu panicznie boją się śmierci, żyją krótko i w ten sposób próbują zatrzymać czas - dołączył się trzeci.
   - Ale z was głąby! Chodzi mi o to, kto jest na zdjęciu! No, przypatrzcie się!
  - Dwóch uzbrojonych Yautja: jeden niski, ale ma minę, drugi wysoki i ten wysoki doprawia niskiemu rogi palcami i... o rzesz kurwa! - zaklął ten przy biurku.
   - A widzisz? zawsze masz mnie za półgłówka.
   - Dobra, bierz to. Ojciec będzie zadowolony.

Łowcy wrócili do szperania w półkach. Ciche "klik" i drzwi do gabinetu pomału zaczęły się otwierać. Yautjańczyk siedzący na przeciwko nich, spojrzał w tamtym kierunku, po czym prawym, górnym kłem ukrytym pod maską, uruchomił celownik. Ruchem głowy naprowadził go na cel, spust działka plazmowego miał pod lewym kłem - lekki ruch i działko wystrzeliło.
   - Co to było? - zapytał jeden z braci. Nikt poza tym, który strzelał niczego nie zauważył. 
  - Ooman. Zamknij drzwi! - warknął niezadowolony strzelec, chciał szybko załatwić sprawę i wracać do domu; zbliżał się ustalony przez Radę Starszych i Wielkie Zgromadzenie Kobiet święty czas godów. Może w tym roku mu się poszczęści - rozmarzył się.
Skończył kopiować pliki, gdy gdzieś z wnętrza domu dobiegł potężny huk. Trzej Łowcy włączyli kamuflaże i wyszli z pomieszczenia, wracając tą sama drogą, usłyszeli syk jakby powietrze uchodziło z balonu.
   - Gaz!!! - krzyknął jeden z nich.
Wszyscy rzucili się do ucieczki; nie zauważeni opuścili dom tą sama drogą. Wybiegli na zewnątrz i wszyscy trzej rzucili się do oceanu, wyglądali jak taplające się dzieci.
   - Gdybyśmy wyszli trochę później już byłoby po nas - stwierdził oczywisty fakt najniższy.
  - Tak, nawet maski by nam nie pomogły! To gówno wchłania się przez skórę. Wezwę Ki-shena i spadamy.
   - Czekajcie tu, mam pomysł - powiedział najniższy i zaczął się wspinać po zboczu.

W końcu dotarł na szczyt i stanął na płaskim terenie; przed domem siedziało dwóch Oomanów - uzbrojonych i jak na jego oko niebezpiecznych.
Co mówi kodeks honorowy? - zastanowił się Predator. - A tak - przypomniał sobie odpowiedni ustęp i odstrzelił jednemu z ludzi rękę, w której tan trzymał karabin. Drugi zerwał się na równe nogi, a wtedy Yautjańczyk odstrzelił mu prawą nogę. 
Żołnierze wyli z bólu, próbując jednocześnie dojrzeć, co ich zaatakowało. Nagle broń trzymana przez jednego z nich wyleciała w powietrze. Wyszarpnięta z dłoni człowieka poszybowała daleko za krawędź klifu.
Łowca podszedł do granicy płaskiego terenu, przykucnął i dłonią zgarnął piasek na zgrabną kupkę, pod spodem ukazała się niewielka płytka. Yautja wcisnął ją - otworzyła się, pokazując swoje wnętrze zbudowane z cienkich drucików i czegoś, co mogło być czipami. Podłączył swój komputer do jednego z czipów i uruchomił program, po chwili dał się słyszeć syk, a potem stukot rozruchu potężnego mechanizmu otwierającego właz do hangaru. Płaska przestrzeń przed domem podzieliła się na mniejsze części i jak harmonijka złożyła, odsłaniając wnętrze hangaru. W środku garstka Oomańskich samców zażarcie strzelała do twarzołapów. Gaz nie szkodził Ksenomorfom, ale mógł zabić człowieka i Yautję, a do tego miał to do siebie, że wchłaniał się przez skórę i był cięższy od tlenu, więc wpuszczony do pomieszczenia pozostawał w nim; trzeba było użyć specjalnego sprzętu, by się go pozbyć.
Łowca zajrzał do środka, tak jak myślał, królowa i parę młodych. Z niewielkiej torebki podwieszonej przy pasku wydobył dwa kuliste przedmioty i rzucił nimi w kierunku ludzi; rozległ się dość spory wybuch, zabijając ludzi i atakujące ich Ksenomorfy.
   - Co ty wyrabiasz? - usłyszał za sobą.
  - No co! Czasem trzeba się opowiedzieć po jednej ze stron - wytłumaczył się, a potem nadał sygnał do statku. - Pomożecie mi załadować ją na statek?
   - Zdurniałeś! Po co ci Sempra?
   - Chcę tylko zrobić dobry uczynek. Wypuścimy ją potem na wolność.
   - Aleś ty głupi, to śmiertelnie niebezpieczna istota!
Najniższy z nich zarzucił swoim braciom ręce na ramiona i przycisnął ich do siebie.
   - No chodźcie - jego głos miły, ale bracia podejrzewali, że wcale nie kieruje się altruistycznymi pobudkami.
   - Ja mu pomogę - powiedział ten, który znalazł zdjęcie. Drugi pokiwał z dezaprobatą głową.
   - Ktoś za to beknie - burknął.
   - Oj, stary, trzeba mieć fantazję - odpowiedział najniższy.

Stanęli na krawędzi, każdy z nich załadował wyrzutnię strzałką wypełnioną bardzo silnym środkiem paraliżującym. Trzy strzałki wystarczyły, by powalić królową. Nadleciał statek, jeden z Yautja, ten który wpadł na genialny pomysł, wskoczył do środka hangaru, by przywiązać Królową do wyciągarki. Szybko uporali się z tym zadaniem, pozbawiając przy okazji życia paru żywych jeszcze ludzi i Ksenów. Statek obniżył swój lot i zawisł na wysokości pięciu metrów, trzech Yautjańczków wykonało skok z rozbiegu, lądując w rozwartym luku. Wciągnęli królową na pokład i związali. Niski Łowca spojrzał w dół, po czym podszedł do metalowej skrzyni przy ścianie, wydobył z niej coś na kształt piłki do rugby, a potem cisnął tym przedmiotem w otwarty hangar.
   - Spadamy! - krzyknął.
Statek oddalił się błyskawicznie.


*


     Druga grupa ludzi zbliżała się do domu, jakiś czas wcześniej zostali powiadomieni, że pierwsza utknęła w budynku. Być może nic im nie groziło, ale pozostawienie ich samych sobie, byłoby niehonorowe. Wspinali się właśnie pod górę, gdy ich oczom ukazał się statek kosmiczny. Ludzie stanęli i gapili się jak cielęta na malowane wrota. Statek obrócił się wokół własnej osi, a potem ruszył z miejsca bardzo szybko nabierając prędkości.
   - Co to kurwa było! - krzyknął jeden z ludzi.
   - A jak myślisz, debilu! Rosyjski śmigłowiec!
   - Nie miał śmigieł!
   - Kurwa! Przecież żartowałem!

Powietrze rozdarł wybuch. Gorący wiatr o temperaturze setek stopni pochłonął dom, ludzi i całą wyspę. Wszystko stanęło w płomieniach wywołanych wybuchem bomby termo-jądrowej.