środa, 29 lipca 2015

39. Wolf

Wolf szedł na cotygodniowe spotkanie w domu rodziny Doti, kartka z pijackimi bazgrołami Mu-shena, którą dostał od niej podczas ostatniej wizyty, nie dawała mu spokoju. Jeszcze większy niepokój budziło w nim odkrycie braku raportów, które przecież czytał i po części sam sporządzał. To oznaczało, że w wydziale byli Yautja, którzy stanowili potencjalne zagrożenie. Wolf nie był przekupny, wierzył w prawo, wierzył w jego słuszność i w to, że każdy, bez względu na kastę, musi go przestrzegać. Co prawda kary były różne i uwarunkowane stanem z jakiego wywodził się sądzony, ale w przekonaniu Wolfa były sprawiedliwe i słuszne.

W bramie, jak zwykle, przywitał go ojciec dziewczyny, Wolf minął go i podążył do dobrze mu już znanego pokoju. Kilkakrotnie myślał o zmianie miejsca spotkań, ale za każdym razem dochodził do wniosku, że o wiele prościej będzie się wytłumaczyć z takich wizyt niż z potajemnych schadzek gdzieś poza miastem. Poza tym w takich okolicznościach reputacja Doti nie cierpiała, a gdyby do uszu jej pracodawcy dotarło, że szef tajnych służb odwiedza jej rodzinny dom, wystarczyło wyjaśnić, że stara się o jej rękę. Ojciec dziewczyny jak zwykle zaproponował mu kieliszek owocowego wina, a on jak zwykle nie odmówił. Mężczyzna usiadł na przeciw niego i z nieukrywaną dumą opowiadał o osiągnięciach swojego syna w akademii. Wolf słuchał w milczeniu, z grzeczności nie przerywał i nie okazywał znudzenia, chociaż to nie były sprawy, które go tu sprowadziły. Pół godziny po wyznaczonym czasie do pomieszczenia, w którym przebywali dawaj mężczyźni, wpadła zdyszana i przemoczona dziewczyna, na policzkach wykwitły jej rumieńce, a mokra od deszczu sukienka przykleiła się do ciała. Roześmiana podeszła do ojca by go uścisnąć, Mężczyzna nie krył radości z powodu spotkania.
— Na wszystkich łaskawych bogów, całkiem przemokłaś! — zawołał do córki. — Powiem twojej matce, żeby dała ci jakieś suche odzienie — dodał i wyszedł.
Doti, wciąż się śmiejąc, zajęła miejsce, na którym przed chwilą siedział jej ojciec, a dostrzegłszy sposób, w jaki patrzy na nią Wolf rzekła: — Padać zaczęło kiedy byłam w połowie drogi, wiec resztę pokonałam, biegnąc, stąd mój straszny wygląd.
Ale Wolf, słuchając jej wyjaśnień, złapał się na tym, że przez tę krótką chwilę robił coś, na co wcześniej się nie poważył — podziwiał jej urodę. Doti zauważyła, że z jej gościem jest coś nie tak, bo zapomniał ukryć przed nią twarz, jak zwykł to robić, więc wreszcie mogła przyjrzeć się tym sławnym bliznom. Nie były tak straszne, jak słyszała, choć szpeciły przystojną kiedyś twarz. Mężczyzna nagle podniósł się z miejsca i, zwróciwszy się do dziewczyny plecami, zapytał: — Masz coś dla mnie?
— Nie — odparła zgodnie z prawdą, bo pracodawca jej ciągle w wyborach brał udział, o których już mówiono, że do historii przejdą jako najdłuższe i najburzliwsze.
— Hm — burknął. — A jakieś plotki po domu krążą?
— Owszem, o tobie tylko. — Zerknął na nią z ukosa. — Ktoś widział, jak z mojego domu wychodzisz i teraz myślą, że mój ojciec popadł w konflikt z prawem. Nie wyprowadzałam ich z błędu.
— Ale trzeba będzie to zrobić. Wiesz, kto mnie widział?
— Podobno Mei-shen — odparła.
Wolf jednym haustem wypił nietknięte do tej pory wino. Doti pierwszy raz widziała, aby to zrobił. Zawsze po spotkaniu pełny kieliszek pozostawał w miejscu, w którym postawił go jej ojciec, a ona wypijała je, by nie czuł się urażony tym, że gość nie skosztował nawet trunku. Teraz Wolf odstawił puste naczynie na biurko i podszedł do miejsca, w którym siedziała. Dziwnie się czuła, gdy tak stał nad nią i tasował ją wzrokiem, a jeszcze dziwniej się poczuła, kiedy przykucnął tuż obok i położył obie dłonie na podłokietnikach fotela. Gdyby chciała wstać, trafiłaby wprost w jego ramiona.
— To ten, który się tobą interesuje? — zapytał, chociaż doskonale wiedział, że tak było. Doti przytaknęła ruchem głowy. — Więc nie ma sensu zaprzeczyć i pakować twojego ojca tarapaty

Zamyślił się, podczas tej krótkiej chwili dziewczyna mogła dobrze mu się przyjrzeć – nie tylko na twarzy miał blizny, jego dłonie też pokrywały szramy świadczące o bojowym doświadczeniu tego wojownika. Doti podejrzewała, że pokrywają one również resztę ciała, ale Wolf nosił mundur, który szczelnie go okrywał.
— Dziś wrócisz i będziesz w nie najlepszym humorze, a jeśli będą cię pytać, co się stało, powiesz, że to przeze mnie.
— Mam się przyznać, że się spotykamy? — zaskoczył ją ten pomysł, przecież do tej pory miała to być tajemnica.
— Masz udawać nieszczęśliwą.
— Dlaczego?
— Bo ojciec chce cię zmusić do ślubu ze mną, na co nie masz ochoty… Co zresztą nie mija się z prawdą — odparł i wstał. Dziewczyna milczała, zastanawiając się, czy kiedykolwiek dała mu odczuć, że nie zgadza się z wolą ojca. Nie chciała, żeby myślał o niej źle.
— Pomogłeś mojej rodzinie — zaczęła — i...
— I twój ojciec sądzi, że ma wobec mnie dług, tak, wiem — przerwał jej, jakby wiedział, co ma do powiedzenia.
— Bo ma...
— Doti, jeśli honor twój nie ucierpi w domu Mu-shena i znajdziesz sobie lepszego kandydata niż ja, to będziesz mogła odejść. — Znowu na nią nie patrzył. — Obiecałem twemu ojcu, ze się tobą zajmę, bo wiem, co może cię tam spotkać.
— Radzę sobie — odparła zadziornie dziewczyna, choć w pamięci miała sytuację w łaźni i wiedziała, że tylko dzięki interwencji syna Mu-shena nie stała się wtedy ofiarą. — Chociaż... — dodała już mniej pewnie —  przydałoby się parę ciosów do samoobrony.
Wolf spojrzał na nią zaciekawiony.
— Chcesz, żebym ci pokazał, jak się bronić? — zapytał.
— Jeśli możesz — przytaknęła.


Wracając z rodzinnego domu, Doti zastanawiała się, czy decyzja Wolfa była słuszna. Na początku przecież przestrzegał ją przed radnym Mu-shenem, mówił, że niebezpieczny to osobnik i ona w to wierzyła. Idąc, starała się wprawić w ponury nastrój, ale nie szło jej to najlepiej. Strach przed szefem tajnej policji minął już dawno i teraz dziewczyna zastanawiała się, jak mógł ją wcześniej aż tak przerażać. Na każde spotkanie szła ze ściśniętym żołądkiem i niepokojem w sercu, teraz to było coś innego, coś, czego nie potrafiła jeszcze nazwać.

W domu, bez Mu-shena, panował wyjątkowy spokój. Cicho przemknęła się do pokoiku na tyłach, tu mieszkali zatrudniani przez rodzinę Shen Yautjańczycy. Otworzyła drzwi i zamarła z zaskoczenia – na jej wąskim, jednoosobowym łóżku siedział Mei-shen i przeglądał coś w swoim podręcznym komputerze.
— Co tu robisz? — zapytała stanowczo dziewczyna, dobrze pamiętała, że przed wyjściem zabezpieczyła drzwi cyfrowym kodem. Mei-shen musiał go złamać.
— Czekam na ciebie — odparł, wstając. Doti uśmiechnęła się, próbując ukryć zaskoczenie.
— Dlaczego? Czyżbyśmy się umawiali?
— Nie, skądże. Ale martwię się o ciebie. Sama po nocy chodzisz, dom twojego jest daleko. Nie chciałbym, żeby ci się krzywda jaka stała.
— Nie musisz się martwić, Yaut to najbezpieczniejsze miasto na planecie — odparła, odsuwając się, by zrobić mu w przejściu miejsce.
— A kto tak mówi? Wolf-kan?
Doti zamarła na chwilę, ton głosu Mei-shena przesiąknięty był drwiną. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, prawda go zaboli, a on zawsze był dla niej miły.




Wiadomość, że po długich obradach wybrano w końcu przewodniczącego nie była jakimś wielkim zaskoczeniem dla Wolfa, chociaż fakt, że został nim Mu-shen budziła w nim pewne podejrzenia. Znał przedstawicieli Rady i uważał, że pośród nich znajdują się Wojownicy o większym dorobku, doświadczeniu i prawie do tego tytułu. Dziwił się, że Yautjańczycy ci tak łatwo oddali przywództwo.
Ostatni raz omiótł wzrokiem swoje biuro i już miał wychodzić, gdy komputer zasygnalizował nadejście wiadomości. Ku zdziwieniu Wolfa była to tradycyjna forma pisana nie zaś holograficzny przekaz bądź połączenie na żywo. Yautjańczyk odczytał jaj treść, Lin-kar wrócił na Yautjal, chciał się z nim pilnie i w tajemnicy spotkać, wyznaczył nawet termin i miejsce – dom rodu Kar, porzucony od śmierci ojca Lin‑kara.
Wolf przez całą drogę do siedziby Rady zastanawiał się, co takiego znowu napędza jego siostrzeńca. Lin‑kar przez całe dzieciństwo podzielony był pomiędzy tym, w co wierzył jego ojciec i tym, czego po jego śmierci uczyła go matka, a do tego jako młodzian był narwany, o czym świadczą chociażby wydarzenia Tel'ham-ar.
Wizyta w Radzie na szczęście nie przyciągnęła się, nikt nie oponował przeciwko wnioskom o aresztowania i nakazy zostały asygnowane znakami wszystkich radnych, wiec Wolf opuścił salę z zamiarem jak najszybszego udania się na miejsce wyznaczonej wizyty. Tuż za drzwiami drogę zastąpił mu jeden z synów Mu-shena, Wolf znał go z widzenia, ale nie mógł sobie teraz przypomnieć imienia.
— Wiem, że to nie jest sprawa dla kogoś na pańskim stanowisku, ale gdybyś mógł, panie, pogonić nieco Rozjemców z miejskiego wydziału... — zaczął rozmowę syn Mu-shena, Wolf nie miał pojęcia, czego ten młodzik od niego chce.
— Nie mam wpływu na ich pracę —  odparł szybko, chcąc pozbyć się natręta i już ruszył do wyjścia, gdy tamten dodał:
— Myślałem, że wszystkim nam, a panu szczególnie, zależy na odnalezieniu Doti, ale jak widzę, pomyliłem się!
Wolf zatrzymał się tak gwałtownie, jakby na jego drodze nagle wyrosła niewidzialna ściana. Odwróciwszy się, chciał zadać pytanie, ale wyraz jego twarzy sprawił, że odpowiedź padła nim zdarzył je wypowiedzieć.
— Tak, zaginęła, parę dni temu, prawdopodobnie w drodze powrotnej z domu rodzinnego. Sądziłem, że pana poinformowano, lecz jak widzę, wiadomość ta do pana nie dotarła. — Podszedł bliżej, by zajrzeć w białe, cybernetyczne oko Wolfa. — Obawiam się, że sama mogła sobie coś zrobić, była nieszczęśliwa, opowiadała, że ojciec zmusza ją do zamążpójścia wbrew jej woli, ale o tym pan chyba wie — dokończył i odszedł bez słowa pożegnania. Wolf rozglądał się po korytarzu, to musiała być prowokacja, nie wierzył, że dziewczyna zaginęła, przecież gdyby tak było, jej ojciec już by go poinformował. Szybkim krokiem opuścił siedzibę Rady, przed wejściem wezwał służbowy pojazd, rzadko z niego korzystał, ale chciał się jak najszybciej dostać na przedmieścia. Musiał się upewnić, że słowa tego „szczyla” są prawdą.
Pojazd sterowany automatycznie lekko unosząc się nad powierzchnią drogi pojawił się obok prawie bezgłośnie. Wolf wsiadł do niego i wprowadził koordynaty, pojazd ruszył, sunął lekko i bez wstrząsów, prawie nie odczuwało się prędkości, tylko przy zakrętach siła odśrodkowa poddawała ciało niewielkiemu przeciążeniu. Komputer naramienny zasygnalizował nadejście wiadomości, Lin-kar go ponaglał, pisał, że to sprawa życia i śmierci tysięcy Yautjańczyków i że natychmiast muszą się spotkać. Wolf warknął wściekłe, musiał zdecydować, co jest ważniejsze, wybrał Lin-kara.

Sporą posiadłość rodu Kar w znacznej mierze porastał bujny las i Wolf z trudem znalazł miejsce, by wylądować i nie uszkodzić przy tym niewielkiego statku, do którego musiał się przesiąść. Lawirując miedzy wierzchołkami drzew, posadził w końcu maszynę na ziemi. W duchu żywił nadzieję, że sprawa jest tak pilna, jak opisywał ją Lin-kar, bo poczucie obowiązku wzywało go w tej chwili do innej sprawy. Opuściwszy statek, obszedł go jeszcze dookoła, chciał sprawdzić, czy niczego nie uszkodził, ale poza pnączami brutalnie zerwanymi płozami lądowniczymi z czubka jednego z drzew wszystko było całe. Ruszył więc w głąb lasu, rośliny broniły dostępu do dawno przez siebie zajętej budowli, lecz ustępowały przed chirurgicznie ostrą maczetą Wolfa.



Dom był zrujnowany, ale czy po tylu latach mogło być inaczej? Rośliny zajęły każde możliwe do zasiedlenia miejsce, wystarczyło im niewielkie zagłębienie wypełnione pyłem naniesionym przez wiatr i deszcz, by zapuścił korzenie. Budynek wyglądał jak porośnięte wzniesienie. Freja przyglądała się marsowemu obliczu Lin-kara i zastanawiała się, co go tak smuci. Nie chciał jej powiedzieć dokąd lecą, ani po co i dlaczego Mu budzi w nim jedynie złość.
— On jest już zmęczony — szepnęła, kładąc dłoń na ramieniu Lin-kara. — Możemy odpocząć?
 Statek zostawili daleko, a wędrówka przez tak trudny teren dla kogoś, kto długo przebywał w zamknięciu, była ponad siły.
— Zaraz odpoczniecie — odpowiedział, nie odrywając wzroku od kaskady liści malowniczo zwieszającej się zaledwie kilka kroków przed nim. Za zieloną zasłoną znajdowało się wejście do budynku. Lin-kar przeszedł przez nią i odblokował drzwi, otworzyły się jak na statku, wsuwając się w ścianę po prawej stronie. Lin-kar zapomniał już, że budynek był inteligentny i reagował na obecność mieszkańców, nawet obecnie to była czysta ekstrawagancja. Przekroczył próg, kobieta podążyła za nim, na końcu człapał Mu. Nagle w ich kierunku wystrzelił snop oślepiającego światła, a po nim rozległ się bezpłciowy, mechaniczny głos: — Witaj paniczu Lin, czy mam aktywować wszystkie systemy?
Freja doskoczyła do Mu, jakby chciała zasłonić go własnym ciałem, Lin-kar nawet na nich nie spojrzał.
— Nie — odpowiedział — aktywuj tylko czujniki na zewnątrz i powiadom mnie, jeśli ktoś się zbliży do domu. I włącz oświetlenie.
— Jakie natężenie?
— Trzydzieści procent wystarczy.
Pomieszczenie rozjaśniło się nieznacznie. Przed chwilą Freja myślała, że znajdują się w jakimś małym i ciasnym pomieszczeniu, które po zapaleniu świateł okazało się sporym, całkowicie przeźroczystym pudełkiem w jeszcze większym pomieszczeniu.
— Czy to śluza powietrzna? — zapytała, przyglądając się otaczającym ich ścianom.
— Może pełnić taką funkcję, ale jest to głównie gródź ochronna, przejdą przez nią jedynie mieszkańcy — odpowiedział Lin-kar, po czym dodał znacznie głośniej: —  Nadaj moim towarzyszom status gości.
Przez chwilę panowała cisza przerywana jedynie co jakiś czas niskim buczeniem, po czym krótkie kliknięcie uruchomiło również przezroczyste drzwi przed nimi.
— A co by było, gdybyś nie nadał nam statusu? Komputer nie wpuściłby nas do środka? — zapytała kobieta, wychodzącego już z grodzi Lin-kara. On jakby nie usłyszał jej pytania.
— Nie — odpowiedz nadeszła zza jej pleców. — Tu skończyłaby się twoja wizyta i życie. Gródź ma za zadanie zabić każdego intruza, a status gości daje nam możliwość poruszania się po wszystkich pomieszczeniach, do których on… — Mu wskazał głową Lin-kara — zechce nas wpuścić.
— Chodźcie! — ponaglił ich głos spoza grodzi, ruszyli już mniej pewnie, zwłaszcza Freja czuła się wyjątkowo nieswojo, myśl, że każdy jej krok i każdy oddech jest kontrolowany przez bezduszną maszynę nie napawał jej radością.
— Idź —  powiedział Mu, widząc, że kobieta się ociąga. — Poza grodzią zabić cię może tylko on.
— Nazywa się Lin-kar — odparła. Mu dawno nie był taki rozmowny.
— To bez znaczenia, zabije nas jeśli zajdzie taka potrzeba, wierz mi.
Freja potrząsnęła głową, odwróciła się od swojego rozmówcy i przeszukała wzrokiem pomieszczenie, lecz nigdzie nie dostrzegła Lin-kara. Po prawej punktowe oświetlenie rozbłysło nieco mocniejszym światłem, jakby zapraszając gości do spoczynku na długich szezlongach. Mu poszedł w ich stronę, doskonale znał funkcjonowanie takiego budynku, wychował się w podobnym. Freja nie zamierzała odpoczywać, ruszyła za Lin-karem. Drzwi same się przed nią otwierały, z pierwszego pomieszczenia przechodziło się na korytarz, a z niego do mniejszych pomieszczeń, wszystkie wyglądały jak cele pielgrzymów – tak przynajmniej kojarzyły się kobiecie. Zaglądnęła do każdej, ale nigdzie nie znalazła Lin-kara, wróciła wiec do Mu, który leżał na szezlongu i wpatrywał się w sufit.
— Tam go nie znajdziesz — powiedział do Freii, gdy ta usiadła obok. — To część gościnna, a do prywatnej pewnie nie masz dostępu, musisz zaczekać, aż wróci
Kobieta westchnęła, Mu był więźniem odkąd pamiętała, a i tak o świecie wiedział więcej niż ona. Podczas ucieczki z Olteranu i podróży tutaj widziała, jak stopniowo wraca do niego życie, wyglądał znacznie lepiej niż w dniu, w którym go uwolnili, ale wciąż nie odzyskał pełni sił. Nagle w pomieszczeniu pojawił się Lin-kar, wyszedł z drzwi, których istnienia Freja nigdy by się nie domyśliła, przeszedł po kamiennej polerowanej posadzce prosto do grodzi.
— Wpuść go — wydał rozkaz. Drzwi się otworzyły i do grodzi wszedł szczupły Yautjańczyk. Nie musiał czekać długo, by przejrzeć dalej, Lin-kar ruchem głowy wskazał mu siedzących, Wolf podszedł do nich, w milczeniu przyjrzał się obojgu, marszcząc przy tym brwi, po czym odwrócił się i nadal milcząc, poszedł za Lin-karem. Wyszli tymi samymi drzwiami, którymi przed chwilą wszedł ostatni potomek rodu Kar.

— Mogę cię poczęstować wodą, tylko to nadaje się tu do spożycia — zaproponował Lin-kar, gdy znaleźli się w prywatnym salonie w części rodzinnej budynku. Wolf, siedząc we wskazanym przez Lin-kara miejscu, nabrał powietrza w płuca i głośno wypuścił je z powrotem.
— Budynek nadal świetnie funkcjonuje, nie zarządziłeś oczyszczania zewnętrznych ścian? — zapytał ni z tego ni z owego, wywołując nie małe zdziwienie swojego rozmówcy.
— Wolf, na Cetanu, przyjechałeś gadać o konstrukcji mojego domu? Widziałeś go. Nic nie powiesz?
Szef Tajnej Policji mierzył przez chwilę wzrokiem swojego dawnego ucznia, nie chciał po sobie pokazać, że w istocie widok ten i na nim wywarł ogromne wrażanie. Pamiętał przecież sprawę zaginięcia młodego Mu-shena i jego cudowne odnalezienie po latach.
— To, że jest podobny do Mu-shena... — zaczął ostrożnie.
— To jest Mu-shen! — przerwał mu Lin-kar, który już nie mógł znieść spokoju i braku emocji, jakimi wykazywał się jego wuj. — Ten prawdziwy, a przynajmniej wiele na to wskazuje, tylko nie wiem, jak to możliwe? — dokończył zrezygnowany, jakby fakt niewiedzy odbierał mu siłę.
Ale Wolf wiedział „jak”, nie chciał jednak na ten temat dyskutować, jeszcze nie teraz, wolał mieć dowody w postaci zeznań Yautjańczyka siedzącego w gościnnym salonie.
— Gdzie go znalazłeś? — zapytał.
— Na Olteranie.
— To nie dobre miejsce na wakacje.
— Żartujesz!? Zresztą nie ważne, musimy sprawdzić, czy faktycznie jest tym, na kogo wygląda i za kogo się podaje.
Wolf zerknął na swój komputer, wzywali go do biura.
— Pobiorę tkankę do badania i zlecę analizę — powiedział. — A na razie się z tym nie wychylaj. Mu-shen prawdziwy czy nie został przewodniczącym Rady, musimy działać ostrożnie. Nie potrzebujemy drugiego Tel'ham-ar. Nie działaj sam, już raz to zrobiłeś, chociaż prosiłem, żebyś się wstrzymał. Nie wszystko jest tym, czym się wydaje.
Lin-kar wiedział o tym doskonale, od lat ponosił konsekwencje swojego działania, chciał być bohaterem, a stał się wyrzutkiem.
— Nie mogę tu z nim zostać, mam sprawę do załatwienia. Przywiozłem go, bo tam nie był bezpieczny, a może się jeszcze przydać — odparł Lin-kar, nie chcąc kontynuować tematu o swym niechlubnym udziale w masakrze współpracowników Ten-ku.
— Znowu działasz na własną rękę. Niczego się w przeszłości nie nauczyłeś?
— Tę sprawę muszę załatwić sam, to bardziej skomplikowane niż myślisz.
— A może po prostu sam to komplikujesz? Powiedz mi wreszcie, co się tam stało? To może będę mógł ci pomóc — zaproponował Wolf zupełnie poważnie, miał poczucie, że nie zajął się siostrzeńcem dostatecznie dobrze, skoro Lin-kar wpakował się w coś, o czym nie chciał mówić.
— Wystarczy, że zajmiesz się sprawdzeniem tożsamości mojego gościa i mówisz mnie na spotkanie z matką — odparł Lin-kar, wstając. Nie zaczekał na Wolfa, po prostu poszedł gdzieś w głąb budynku. Pozostawiony samemu sobie szef Tajnej Policji siedział jeszcze przez chwilę na swoim miejscu, po czym udał się do rodzinnego grobowca rodu Kar. Ojciec Lin-kara po wybudowaniu tego domu przeniósł szczątki przodków do specjalnie przygotowanej w tym celu części budynku. Jak w całej budowli, tak i tu, podłogę wyłożono szlifowanym czarnym kamieniem, Wolf spojrzał na swoje odbicie i uśmiechnął się krzywo, postąpił krok, deptał samego siebie. Na środku pomieszczenia znajdował się matowo czarny ołtarzyk, na którym członkowie rodziny mogli składać dary przodkom, prosząc ich o ochronę lub cokolwiek innego. Darem było przeważnie jedzenie. Wolf podszedł do ołtarzyka, znajdował się na nim mały display przy pomocy którego, można było korzystać z informacji o przodkach zgromadzonych na dysku wewnętrznym. Wolf przywołał obraz ojca Lin-kara. Z sufitu przed nim snop światła jak rzutnik wyświetlił obraz na przezroczystej tafli znajdującej się za ołtarzykiem. W tej chwili spoglądał na niego wiekowy Yautjańczyk, Lin-kar był trochę do niego podobny, ale miał też sporo z matki, zwłaszcza to chłodne, smutne spojrzenie. Spojrzenie kogoś, kto poświęcił wszystko dla wyższego celu, ale nie odnalazł w tym spełnienia, lecz tylko przykry obowiązek.


~*~

— Proszę cię tylko, żebyś się zajął jego szkoleniem — Daja chodziła po pomieszczeniu tam i z powrotem, jak gdyby nie mogła znaleźć sobie miejsca. — Nie zostanie tu długo, najwyżej połowę roku, aż rozwiążę sprawę z posiadłością po mężu.
Wolf stał do niej tyłem i przyglądał się chłopcu grzecznie siedzącemu w ogrodzie w miejscu, w którym usadowiła go matka.
— Zawsze jest taki spokojny ? — zapytał, przerywając żale, które wylewała na niego przyrodnia siostra. Po śmierci męża nie musiała już dłużej udawać, że toleruje jego drugą żonę i jej syna Ten-ku, więc zabrała małego Lin-kara i bez zapowiedzi zjawiła się u Wolfa. Daja zatrzymała się gwałtownie i, podszedłszy do okna przy którym stał Wolf, wyjrzała do ogrodu. Lin-kar nie zmienił pozycji.
— Przeważnie, chyba że bawi się z tym bękartem Ten-ku, który opowiada mu heretyckie historie o Shidzie...
— To jego dom, jego dziedzictwo — przerwał jej Wolf, jakby nie dotarły do niego jej ostatnie, przesiąknięte złością słowa. — Jest ostatnim ze starego rodu Kar, nie możesz ot tak kazać zburzyć budynek, w którym przyszedł na świat, tylko dlatego że nigdy nie pogodziłaś się z decyzją swojego męża o ponownym ożenku. Zresztą czego się spodziewałaś? Nie byłaś najlepszą żoną.
— I ty to mówisz? —  Daja wzburzyła się jeszcze bardziej. — Kto jak kto, ale ty nie powinieneś mi wytykać akurat tego. Ja wyszłam za Sek-kara, żeby móc go zinfiltrować, żeby dowiedzieć się, co knują Oświeceni, ty porzuciłeś ciężarną żonę i odesłałeś ją na planetę wyrzutków. Pomimo różnicy wieku, Wolf, i różnych matek, jesteśmy do siebie bardzo podobni.
Wolf patrzył teraz na nią i próbował znaleźć podobieństwo, o którym mówiła. W końcu odparł spokojnie, jak gdyby to była najnormalniejsza sprawa: — Nie ja skazałem ją na banicję. Zdradziła mnie, okryła hańbą i złamała prawo, kara była słuszna i adekwatna do winy! Ona sama wybrała swój los...
— I po tylu latach nadal uważasz, że na niego zasłużyła? I dziecko też? — jego siostra nie dawała za wygraną.
— Nie było moje! A o tobie też ptaszyny jeszcze nie śpiewały, więc nie masz o niczym pojęcia...
— Nie, nie było mnie, ale zastanawiam się, jaka była kobieta, która sprawiła, że stałeś się tym, kim jesteś.
Milczał, jakby nie miał już nic do powiedzenia, patrzył przed siebie i próbował przypomnieć sobie twarz żony. Kiedyś potrafił przywołać jej obraz na zawołanie, potem rysy przybladły i zamazały się, teraz...

~*~

Teraz już ich nie pamiętał. Twarz Sek-kara migotała z niewiarygodną częstotliwością, jakby coś zakłócało transmisję z rzutnika na taflę, może było tak w istocie? Może po latach bez konserwacji system nie działał już tak sprawnie jak niegdyś? Wolf zdjął jeden ozdoby pierścień z włosów i położył go na ołtarzu, matowa czerwień obelisku wręcz łapczywie pochłonęła szlachetny metal, rozbijając go na atomowy i wplatając je w strukturę własnych molekuł. Ofiara została przyjęta, Wolf wiedział, że było to tylko symboliczne, a do całego procesu przyczyniły się ultrananoboty, ale nie przeszkadzało mu to.
Daja od dawna nie pracowała w terenowej komórce Tajnej Policji, to znaczy od wypadu Lin-kara. Została wówczas zdemaskowana, jej poglądy wyszły na jaw i nie mogła już pełnić funkcji infiltratora, ówczesny szef Policji kazał jej się wycofać, zrobiła to, ale od tamtego czasu miała żal do syna, odcięła się od niego i nie przybyła nawet na proces, po którym Lin-kar opuścił Yautjal. Wolf wiedział, gdzie obecnie znajdowała się jego siostra, ale nie był pewien, czy będzie chciała rozmawiać z synem.