sobota, 15 lutego 2014

26. Nowy radny


     Mu-shen nie był zadowolony, że oderwano go od przyjemności, którą z całą pewnością zaznałby ze służebną dziewczyną. Gdyby nie fakt, że posłaniec przychodził już kilkakrotnie, a wiadomość dotyczyła Przewodniczącego, nie zwlókłby się z młodej Yautjanki jeszcze przez jakieś czas.
Posłaniec czekał na niego przed drzwiami domostwa, co zaskoczyło Radnego, bo nie było w yautjańskim zwyczaju by gościa trzymać przed domem. Ofuknął odźwiernego i przy okazji też jedną ze swoich żon i nakazał sprowadzić przybyłego do swojego gabinetu. Tu rozsiadł się wygodnie i nie poprosiwszy nawet, by poseł usiadł, rozpoczął rozmowę.
   - Cóż tak pilnego wydarzyło się w stolicy, że odrywacie mnie od zasłużonego odpoczynku?
Młody Łowca, któremu w zaszczycie przypadło pracować bezpośrednio dla Przewodniczącego, odchrząknął i przemówił.
   - Już kolejny raz przybywam, by wezwać was, szlachetny Mu-shenie, na nadzwyczajne posiedzenie, które odbyć się miało w trybie natychmiastowym. Nie odbieraliście wiadomości, wasza żona twierdziła, że jesteście chorzy, a synowie nabrali wody w usta i żaden nie chciał powiedzieć, gdzie przebywacie.
    - Widzicie zatem, drogi pośle, że dobrze wychowałem synów. Co się zaś tyczy zebrania, to zjawię się na nim w odpowiednim czasie.
Posłaniec zmieszał się. Określenie "tryb natychmiastowy" zwykle wywierało inne skutki.
   - Proszę o wybaczenie, lecz muszę ponaglić cię, panie, czas bowiem już minął i jeżeli chcecie brać udział w wyborach na nowego przewodniczącego, radziłbym założyć zbroję i udać się ze mną do siedziby Rady.
   - Jak to w wyborach? - zainteresował się Mu-shen.
Młody posłaniec zaczerpnął głęboko powietrza, widać było, że walczy z własnymi uczuciami.
   - W wyborach na nowego przewodniczącego. Ker'ing zmarł nagle dwie noce temu i od tej pory urząd pozostaje nieobsadzony.

Mu-shen o mało nie spadł z krzesła. Więc wreszcie nadeszła upragniona chwila i starego szlak trafił, Payi niech będą dzięki! Powstrzymał się na szczęście przed okazaniem nadmiernej radości i spuściwszy głowę tak, by nie było widać wyrazu jego twarzy, udawał poważnie wstrząśniętego tą przykrą nowiną. Po krótkiej chwili milczenia, podczas której udawał, że modli się za duszę zmarłego, wstał, uścisnął posłańca i osobiście odprowadził go do drzwi. Gdy tylko te zamknęły się za Yautjańczykiem, Mu-shen popędził do swojej sypialni, po drodze kazał służącej sprowadzić wszystkie swoje żony do siebie, a potem oddał się szalonej orgii, która trwała aż do późnego popołudnia, kiedy to Mu-shen stwierdził, że pora udać się na zebranie. Wiedział, że bez niego nie wybiorą przewodniczącego i dlatego nie śpieszył się zbytnio.


     Szczęśliwy jak nigdy przedtem, maszerował główną ulicą, a jego dwaj synowie podążali za nim i służyli mu za obstawę. Wyjątkowo dobry humor sprawił, że odmówił podróży magnetycznym pojazdem i paradował dumnie w słabym blasku nadchodzącego wieczora.
W sali panowała atmosfera powagi i wyczuwalnego wręcz napięcia. Zgromadzeni wojownicy dyskutowali o tym, kto powinien zająć miejsce po zmarłym. Przewijały się dwa nazwiska; Mu-shena – popierało go czterech radnych, którzy siedzieli naprawdę głęboko w kieszeni Złej Krwi -  i Razula, który był zastępcą starego Przewodniczącego i dobrym oraz uczciwym Łowcą. Wybór nie był łatwy, stronnicy oraz przeciwnicy Mu-shena spierali się ze sobą, a on siedząc na swym miejscu, założył ręce na piersi, opuścił głowę i zdawało się, że rozważa każde wypowiedziane na sali słowo. On natomiast znudzony wypominaniem jego własnych zasług i namiętnością swoich żon, spał smacznie. Nagle zerwał się z miejsca, uniósł dłonie do góry, nakazując w ten sposób milczenie i przemówił.
   - Drodzy bracia, wszyscy wiemy, że szlachetnego i walecznego Ker'inga nikt nie jest w stanie zastąpić. Był wielkim Łowcą, przynosił nam zaszczyt i chwałę, a jego śmierć jeszcze długo będzie zasnuwała nasze serca smutkiem a umysły pytaniem: dlaczego on, a nie ja? Dziś musimy dokonać wyboru, który zaważy na przyszłych decyzjach tej świętej Rady. Ja, Mu-shen, mam jednak dla was, drodzy bracia, pewną propozycję. Jak widzicie jest nas o jednego mniej i nie byłoby słuszne, gdybyśmy dokonywali tak ważnej decyzji w uszczuplonym składzie. Proponuję aby przyjąć najpierw nowego członka, a dopiero później zająć się wyborem przewodniczącego. - Przemawiający zamilkł i rozejrzał się z z zadowoleniem po sali, wszyscy kiwali głowami aprobując jego słowa.
   - Mów, bracie, mów dalej – ponaglali go.
   - Otóż... myślę, że słusznym byłoby przyjęcie do rady wnuczki Ker'inga, Lamii. Zauważcie, że pośród nas nie ma żadnej kobiety, a wiele z nich jest dobrymi Łowczyniami. Wielkie Zgromadzenie Kobiet odrzuca ich roszczenia i pozbawia je praw dostępnych reszcie kobiet. Powiadam wam, bracia, przygarnijmy je do piersi – powiedział dumny, "I do innych części ciała też.", pomyślał.
Zapadła cisza, Radni rozważali słowa Mu-shena .
   - Słuszne jest to, co mówisz. Byłem kiedyś z Lamią na wyprawie i muszę przyznać, że walczy nie gorzej niż niejeden mężczyzna. Poza tym przydałby nam się tu powiew świeżości i kobiece podejście do wielu spraw. - Poparł propozycję Mu-shena jeden z członków Rady.
   - Nie żądam oczywiście, abyście zajęli się tą sprawą w tej chwili. Proponuję byśmy udali się wszyscy do naszych domów i w spokoju przemyśleli wszystkie za i przeciw.

Ta propozycja spotkała się z aplauzem i zadowoleniem. Stronnicy Mu-shena podchodzili do niego, każdy kładł mu dłoń na ramieniu i ściskając je, wyrażał swoją aprobatę. Radny dziękował im niezbyt wylewnie, wciąż udając smutek.

      Po zebraniu ojciec Sha-uni odprawił synów do domu, miał pilną sprawę, która nie wymagała ich obecności, a wręcz przeciwnie. Zatrzymał się przed jednym ze swych ulubionych barów i zaręczywszy im, że nic mu ze strony tutejszej klienteli nie grozi, wszedł do środka. Zatrzymał się przy barze, zaczekał, aż synowie oddalą się, a potem wymknął się tylnym wyjściem. Tu opłacał miejsce parkingowe właścicielowi baru oraz milczenie w sprawach, które nie powinny nikogo obchodzić. Wskoczył do swojego pojazdu i radosny odbył swoją co trzy dniową wycieczkę. Pędził ulicami stolicy, aż do samych peryferiów, gdzie zatrzymał się przed niewielkim, lecz gustownie urządzonym domem. Już samo wejście na teren posesji robiło wrażenie na odwiedzających. Domek otaczał niewielki płotek, którego furtka osadzona była w murowanym przejściu o zaokrąglonym sklepieniu, budulcem dla owego przejścia były czaszki różnych gatunków, od ludzi na ksenomorfach zakończywszy. Co za bezguście, pomyślał, po raz setny mijając to miejsce. Nie czekając na zaproszenie właściciela domu, wszedł do środka, przemierzył hol i po schodach wspiął się na piętro. Po drodze pozbywał się kolejno każdej części garderoby, w końcu dotarł do pomieszczenia, do którego zmierzał.

Przytulny półmrok powodowały słabo świecące lampki wmontowane w ściany. Na podłodze przy ścianach stały trofea, nad nimi rozpięto kolorowe skóry zwierząt, były tu pasiaste, pokryte sierścią skóry czworonożnych roślinożerców i cętkowane futra drapieżników, były też gadzie kryte łuską i ogromne pióra drapieżnych latających istot. Pomiędzy skórami wisiała wszelaka broń. Na środku pomieszczenia stało ogromne okrągłe łoże, a z sufitu nad nim zwisał cienki materiał i układał się jak baldachim.
     Mu-shen zakradł się po cichu, już uniósł pręgowane futro, które służyło za okrycie, gdy usłyszał stłumiony głos dobiegający spod przykrycia.
   - Jakim cudem doszedłeś tak daleko w hierarchii Łowców, skoro skradasz się głośniej od startującego statku?
Mu-shen zmieszał się nieznacznie, a potem jednym szybkim szarpnięciem zerwał skórę z łóżka i odrzucił ją aż na ścianę. Wskoczył na łóżko i całym ciałem przywarł do leżącej na nim kobiety.
   - Są inne sposoby niż uganianie się po lasach za zdobyczą i papranie się we wnętrznościach – powiedział, wtulając twarz we włosy odwróconej do niego plecami Yautjanki.
    - No wiesz! - oburzyła się kobieta.
    - Tak wiem. Ty uwielbiasz babrać się we flakach, ale mnie podniecają inne rzeczy.
   - Tak! Ciekawe jakie? – zaśmiała się, przechylając głowę na bok by zajrzeć Mu-shenowi prosto w oczy.
   - Zaraz ci pokażę jakie – zawołał Radny i zacisnął szczęki na wąskiej szyi kobiety, ta zapiszczała radośnie.
   - Przestań to łaskocze!
  - Tak? A co powiesz na to. - Śmiejąc się, zaczął ją łaskotać po bokach ciała bo wiedział, że tam miała najwrażliwsze miejsce.
   - Mu-shen, głupolu, przestań, bo go obudzisz.
Łowca spoważniał.
   - Cały dzień na ciebie czekał, mógłbyś poświęcać mu więcej czasu.
   - Lamia, proszę cię. Przecież wiesz, że nie mogę.
   - Ja nie proszę cię, żebyś się ze mną ożenił, ale synowi mógłbyś...
   - Będzie miał wszystko, co potrzebuje, ale nie mogę się teraz min ciągle zajmować, poza tym nie jest już taki mały i to ty nie chciałaś zostać moją żoną.
   - Jeżeli to miał być żart, to nie jest śmieszny. Poza tym... jest mi dobrze tak, jak jest.
Mu-shen zrobił poważną minę, zmarszczył czoło, lecz zaraz się rozpogodził.
   - Zaproponowałem Radzie twoją kandydaturę jako nowej członkini.
   - Co?! Naprawdę? I co oni na to? - Lamia usiadła na łóżku wpatrując się w niego.
   - Jutro się dowiemy, ale mam wrażenie, że się zgodzą.
   - To, to... To byłoby cudownie.
   - Cudownie będzie, jeśli cię przyjmą, a ty potem poprzesz mnie jako nowego przewodniczącego.
  - Jakże mogłabym zarobić inaczej. – Lamia przymilnie przytuliła się do niego, na co on odpowiedział zupełnie poważnie.
   - Tylko bez zbędnej wylewności, nie powinni się domyślić, że znamy się bliżej niż powinniśmy. Na razie nich myślą, iż nasza znajomość wynika z twojego powinowactwa ze starym Ker'ingiem.

Zapanowała cisza, Łowca zamyślił się i nie zwracał uwagi na usilne starania kobiety by zwrócić wreszcie jego uwagę na swoją osobę. Lamia dwoiła się i troiła, chcąc przywrócić mu poprzedni zapał, lecz on zamyślony zerwał się nagle z łóżka i wyszedł, pozostawiając ją niezadowoloną i niezaspokojoną. Z korytarza dobiegł ją nagle wesoły śmiech syna, więc uspokojona położyła się i wpatrzyła w sufit. Wiele się zmieni jeśli on zostanie Przewodniczącym, wielu spośród tych, którzy chcieli zmienić ich rasę w miłujących pokój mięczaków pożałuje. Przywrócimy stare porządki, pomyślała.


     Dzień właśnie się budził, gdy Mu-shen wrócił do domu. Cała rodzina szykowała się do posiłku i nikt nie zadał mu pytania, gdzie spędził ostatnie godziny poprzedniego dnia, nikt nie miał odwagi, w końcu był głową rodu. Zasiadłszy za stołem na honorowym miejscu, powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Liczne potrawy wydzielały przyjemny zapach i drażniły nozdrza. Zwłaszcza najmłodszym dzieciom ciężko było wytrzymać, wierciły się na swoich miejscach i marudziły znużone głodem. Tradycja i dobre wychowanie zmuszały wszystkich członków by czekać z rozpoczęciem jedzenia, aż wszyscy zasiądą do stołu.
Wzrok Mu-shena zatrzymał się na pustych miejscach, pogodził się już ze stratą najmłodszych synów i tej trójki, którą wysłał, aby zabili żonę Yu-shena. Przy stole jednak brakowało więcej osób.
   - Gdzie Sha-uni? - zapytał twardym głosem. - Czyżby nie zamierzała zaszczycić nas podczas tak ważnego posiłku?
Przybrana matka dziewczyny westchnęła, miała wielką ochotę wygarnąć mu wszystko prosto w twarz, lecz nie mogła uczynić tego tutaj, przy całej rodzinie. Zamiast tego odparła tylko:
   - Sha-uni zaginęła trzy dni temu, gdybyś tylko...
   - Jak to zaginęła?! - wzburzył się Radny.
   - Udała się z przyjaciółkami na obchody święta i już nie wróciła do domu, nie wiemy, co się stało.
   - Uciekła.
   - Tego nie możemy być pewni.
   - Ale ja jestem pewien. Nie chciała nam przedstawić swojego wybranka, więc wolała uciec. Na pewno jest teraz gdzieś z nim. To-shen! Po kolacji uwolnisz Yu-shena i przyprowadzisz go do mnie, mam dla niego zadanie, będzie mógł udowodnić, że jest wierny rodzinie. - To mówiąc, Mu-shen dał znak do rozpoczęcia posiłku.

sobota, 1 lutego 2014

25. Dysk

     Dni mijały Lin-karowi i zlewały się w jeden ciąg snu, posiłku, rozmowy i seksu z Freją. Przy czym żadna z tych czynności nie wymagała od niego wysiłku. Mężczyzna rozleniwił się, w końcu ktoś dbał o niego i nie żądał w zamian wiele. Często zdarzało mu się zasnąć zaraz po chwili uniesienia, co Freja kwitowała krzywym uśmiechem. Tym razem jednak nie spadł, leżał tylko z zamkniętymi oczami i myślał o Nan-ku. Freja wstała, była tak pewna siebie, że nawet na niego nie spojrzała. Z podłogi podnosiła swój skórzany, zdobiony pas, z ukrytej kieszonki wydobyła małą fiolkę, otworzyła ja i wypiła jej zawartość. Lin-kar obserwował ją spod przymkniętych powiek, ale nie zadał pytania, co robi.
Następnego dnia stwierdził, że powrócił do sił na tyle, by wybrać się na pierwszy spacer. Opuścił swój pokój i wyszedł na długi wąski korytarz. Po lewej stronie znajdowało się wiele bliźniaczo podobnych drzwi, po prawej natomiast było przejście prowadzące do łaźni. Znał już to miejsce, lecz ciekawiło go, dokąd prowadzi długi korytarz.
Przyglądając się uważnie ogromnym kamiennym blokom, z których zbudowano ściany, doszedł do wniosku, że musiały być bardzo stare, ich powierzchnia nie była już idealnie gładka, w miejscach łączeń rosły mchy i porosty, a podłogę przykryta gruba warstwa piasku, w którym wysiały się małe rośliny.
Podążając cały czas wzdłuż ściany, Lin-kar dotarł do zakrętu. Myślał, że to koniec jego podróży, lecz mylił się w swym osądzie. Za zakrętem otworzył się przed nim nowy widok. Ściana po lewej ustępowała miejsca zwieńczonym łukami przejściom do ogrodu; o tym, że kiedyś - bardzo dawno temu - był tu ogród, świadczyły już tylko murki, ławki i kamienne monolity jakie Yautja ustawiali w swoich ogrodach.
Potężne drzewa o konarach tak szerokich, że można by po nich spokojnie chodzić i koronach tak rozłożystych, że w ich cieniu zmieściłoby się i dziesięć domów, zajmowały jak okiem sięgnąć cały otaczający teren. Pośród tych gigantów, o liściach przebarwiających się już w jesienne kolory, rosły strzeliste i smukłe drzewa, ich pokryte drobnymi igłami gałęzie układały się spiralnie wokół pnia i wznosiły do samego wierzchołka. Wszędzie rosła wysoka trawa, krzewy i pnącza; zaledwie jedna wąska ścieżka prowadziła w głąb tego buszu.

Lin-kar stał w jednym z przejść i podziwiał ten bajkowy widok; był zadowolony, bo zabrał ze sobą maskę, którą dostał od Frei. On i ta dziwna wojowniczka zbliżyli się bardzo do siebie; lubił ją i to bardzo, pożądał jeszcze mocniej, lecz zupełnie jej nie ufał. Widział, jak zmieniało się jej zachowanie. Czasami była swobodna i radosna, a chwilę później spięta i zdenerwowana. Był pewien, że go okłamuje, nie wiedział dlaczego, ale był tego pewien. On natomiast nie należał do tych, których łatwo oszukać. Posiadał wyjątkowy dar spostrzegania, miał również dobrą pamięć i spryt. To właśnie te cechy sprawiły, że był najmłodszym Łowcą dopuszczonym do Rytuału Przejścia. Pamiętał dobrze miny Strażników Kodeksu, gdy jako jedyną broń wybrał niewielki nóż i stalową linkę, spoglądali na niego z politowaniem. Gdy opuszczał statek, usłyszał za sobą szepty wyrażające wątpliwość co do jego poczytalności i powrotu w jednym kawałku. Nie biegał jak inni po dżungli w poszukiwaniu swojej ofiary, zastawił wnyki i czekał. Podczas procesu, jaki odbył się po polowaniu, tłumacząc się, powiedział: Mój rozum jest moją najlepszą bronią. To wprawiło Strażników i Sędziów w zdumienie i zakłopotanie, bo Lin-kar do rytuału przystąpił o cztery lata wcześniej, niż inni Łowcy.

     Wspomnienia go rozbawiły, uśmiechnął się i wysunął nieznacznie do przodu, tak by słońce padało wprost na niego. Zdjął maskę i wystawił twarz na działanie ciepłych promieni, gdzieś spoza tych zarośli usłyszał świst i głuche uderzenie.
Była tam, w ogrodzie przyległym do świątyni, ćwiczyła rzut włócznią. Lin-kar z zadowoleniem stwierdził, że ma dobre oko, każdy rzut kończył się trafieniem w cel. Freja miała ustawione dwie tarcze, każda po przeciwnej stronie, dzięki temu nie musiała za każdym razem wracać na miejsce, by ponownie użyć broni. Po prostu wyciągała włócznię z tarczy, odwracała się i rzucała znowu. Ujrzawszy go, uśmiechnęła się i rzuciła w jego stronę, Lin-kar w ostatniej chwili odskoczył. Freja z niegasnącym uśmiechem ruszyła ku niemu. Miała na sobie tę samą zbroję, w której ujrzał ją pierwszy raz, lecz tym razem całości dopełniała długa do kostek spódnica rozcięta po obu bokach aż do połowy uda. Lin-kar wyciągnął włócznię z ziemi, broń była prosta, stalowy grot i długi prosty drzewc. 
   - Dobrze że wreszcie postanowiłeś wstać. Zaczynałam już się o ciebie martwić. Chodź - złapała go za rękę. - Przydasz mi się. - Pociągnęła za sobą. Poprowadziła go do niewielkiego budynku w głębi ogrodu, który był jej azylem. Miejscem, które należało tylko do niej. Lin-kar wszedł do środka, wnętrze było ciemne, bo budynek nie miał okien, a jedynie niewielkie świetliki – każdy wielkości jednego bloku kamiennego, z którego zbudowano budowlę. W tym słabym blasku Lin-kar dostrzegł stojaki na broń. Podszedł do nich i z zainteresowaniem począł przeglądać kolekcję, zwłaszcza jeden topór wpadł mu w oko, ogromna i ciężka broń musiała należeć do osobnika wyjątkowych rozmiarów i siły. 
   - Nie dotykaj. - Powstrzymała jego rękę Freja. - Jest bardzo stary, mógłby się rozpaść. 
   - Aż tak straty? - Z niedowierzaniem spoglądał na nią. Freja zabrała z innego stojaka kołczan pełen strzał i łuk i skierowała się do wyjścia. Lin-kar omiótł jeszcze spojrzeniem jedno jedyne pomieszczenie w tej dziwnej zbrojowni, w kącie dostrzegł posłanie ze skór i niewielką skrzynkę. 
   - Utknąłeś tam? - dobiegł go niecierpliwy głos Frei. Mężczyzna wyszedł na zewnątrz, osłaniając oczy dłonią przed blaskiem słońca. 
    - A ja? - zapytał, spoglądając na trzymany przez kobietę łuk.
   - Ty masz mnie - odparła i odwróciwszy się, poszła w głąb lasu. Lin-kar westchnął głośno, jakoś nie miał ochoty na buszowanie w krzakach. Szedł za nią w ciszy, koncentrując się usilnie na ścieżce, a nie na jej kołyszących się biodrach. Nagle dostał cienką gałązką prosto w twarz. 
   - Kurwa - zaklął pod nosem, łamiąc nieszczęsną witkę. Freja spojrzała na niego z zaciekawieniem.
   - Co właściwie oznacza to słowo? - zapytała. - Rzadko mamy tu gości, ale zdarza mi się je słyszeć, jednak nikt nie chce wytłumaczyć mi, co ono oznacza. 
Lin-kar spoglądał na nią szczerze zaskoczony tym pytaniem.
   - Ty poważnie...? - Zawiesił głos, lecz widząc jej minę dokończył. - Mówi się tak, żeby... uwydatnić swoje... zaskoczenie. 
   - Aha. - Jej mina i spojrzenie były zupełnie poważne, więc dla podkreślenia prawdziwości swoich słów Lin-kar pokiwał jeszcze głową. Freja wzruszyła ramionami, najwyraźniej była zadowolona z takiego wyjaśnienia, bo odwróciła się i poszła dalej. Jakiś czas później zwolniła, przygarbiła się i wydobyła pierwszą strzałę. 
   - Zaczekaj tu - szepnęła i poszedłszy w prawo, zniknęła mu z oczu. Lin-kar stał w miejscu, ale czuł się jakoś dziwnie, nie przywykł do bycia biernym obserwatorem. Po lewej usłyszał szelest i ciche zawodzenie, podobny odgłos dotarł do niego z przodu i z tyłu, wtedy uświadomił sobie, że robi tu za przynętę. Z krzaków wyszło na niego dziwne zwierzę, płaską głowę zakończoną nosem przypominającym macki ośmiornicy trzymało nisko, prawie przy samej ziemi. Każde z „ramion” tego dziwnego nosa poruszało się niezależnie od pozostałych. Zwierzę przemieszczało się na niesymetrycznych nogach, z tyłu były dłuższe, a z przodu krótsze, to sprawiało, że zwierzę nie musiało się schylać, by podjąć trop. Gładka skóra tej śmiesznej istoty przywodziła Lin-karowi na myśl młode nieopierzone ptaki. Lin-kar cofnął się, zauważywszy, że zwierzę go zwietrzyło. Znowu rozległo się to zawodzenie, a z zarośli po lewej wyszło kolejne zwierzę, było zupełnie inne, miało długie nogi, a zamiast nosa ostro zakończony dziób. Zawyło przeciągle i zaszczękało dziobem. Lin-kar począł się zastanawiać, czy te stwory potrafią się wspinać. Wyższe ze zwierząt rzuciło się do ataku, lecz padło przeszyte strzałką tuż u stóp Yautjańczyka. Kolejne wynurzyło się z zarośli, kłapiąc dziobem zajadle. Strzała opuściła cięciwę w chwili, w której istota ruszyła do ataku i ominęła cel o milimetry. Lin-kar odskoczył na bok, kolejna strzała minęła jego ramię o centymetr i utkwiła w oku zwierzęcia, które nie zrezygnowało, lecz błyskawicznie zmieniając kierunek, nadal usiłowało dosięgnąć swojej ofiary. 
      Dysząc, Lin-kar opał na kolana, nie sądził, że wciąż jest taki słaby, w porę podane antidotum zatrzymało niszczące działanie trucizny ze strzałki, którą poczęstował go jeden z łowców, ale organizm jeszcze się nie zregenerował. Freja podbiegła do niego. 
   - Coś ci się stało? - zapytała bez zbędnej troski. 
   - Nic - odburknął Lin-kar, czuł się upokorzony całą sytuacją. - Mogłaś mnie ostrzec. - Usiadł na ziemi, nie mógł uspokoić kołaczącego serca i drżenia rąk. Freja przysunęła się bliżej, ich twarze znalazły się na przeciw siebie. Kobieta spoglądała mu w oczy, ale on unikał jej wzroku.
  - Mogłam - odparła po chwili namysłu, po czym wstała i zajęła się upolowanymi zwierzętami. Lin-kar przyglądał się jej w milczeniu, w końcu prychnął, podniósł się i podszedł do niej. 
   - Kto cię uczył oprawiać zwierzęta? - zapytał z drwiną w głosie.
   - Nikt - odparła Freja.
  - Jeśli mięso ma być dobre, musisz zaczekać, aż cała krew wpłynie z ciała, inaczej zrobią się zakrzepy. Masz linę? 
   - Nie.
Lin-kar przyjrzał jej się uważnie.
  - Skórzany rzemień wystarczy – powiedział, wskazując ręką przedmiot, o którym była mowa. Freja wstała, obdarzyła go przeciągłym spojrzeniem i łobuzersko się uśmiechając, rzekła.
   - Weź go sobie, jeśli jest ci potrzebny. 
Lin-kar spojrzał na jej prawe udo, wokół którego owinięty był rzemień. Nic nie mówiąc, uklęknął przed Freją i delikatnie zaczął rozwiązywać supełek. Kobieta zamknęła oczy, delektując się jego dotykiem. 
  - Już - rzekł po chwili.
  - Co?
  - Już. - Lin-kar stał wyprostowany, trzymając w dłoni cienki piasek skóry. 
Freja zrobiła zawiedzioną minę.

     Wracali tą samą drogą, niosąc upolowane zwierzęta przywiązane do długiej żerdzi, którą zarzucili sobie na ramiona. Nie rozmawiali, bo Lin-kar nie był skory do rozmowy, wciąż czuł się urażony tym, że Freja go wystawiła. Powietrze przeszył długi, przeciągły gwizd. Kobieta zatrzymała się i nasłuchiwała, po chwili gwizd powtórzył się, a po nim nastąpiła seria krótkich dźwięków. 
   - Zaczekaj tu, zaraz wrócę – powiedziała, zdejmując żerdź z ramienia i zakładając maskę, której kształt imitował yautjańską czaszkę. Z łukiem w dłoni pognała w las. Lin-kar został sam, na początku chciał iść za nią, lecz na wspomnienie bólu w piersi zrezygnował. Freja nie wracała przez dłuższą chwilę i mężczyzna zaczynał się już niepokoić. Wtedy ujrzał ją idącą spokojnie, maska znowu wisiała z boku przywiązana do paska, a łuk przewieszony był przez ramię kobiety. 
   - Możemy iść - powiedziała, stanąwszy po swojej stronie żerdzi. 
   - Stało się coś?
   - Nie - odpowiedziała, stojąc do niego plecami. Lin-kar zauważył, że dno wyplatanego z trzciny kołczanu przesiąkło neonowa, zieloną krwią. Nie powiedział nic więcej, nie zadał też pytania, które jak natrętna mucha cisnęło mu się na usta, tylko zarzucił sobie na ramię żerdź i w milczeniu poszedł za kobietą. 


     Leżąc samotnie, bo nie wpuścił tej nocy do swojego lokum Frei, wymówiwszy się złym samopoczuciem, Lin-kar rozmyślał o sensie swojego pobytu tutaj. Miał wielką chęć, by porzucić całe dotychczasowe życie i zacząć od zera. Tu mógł odzyskać spokój, z dala od wciąż ścigającej go przeszłości i pytań, które ciągle pozostawały bez odpowiedzi. Co do Nan-ku to w chwili obecnej Lin-kar miał wobec niego mieszane uczucia. Jakoś nie potrafił o nim myśleć jak o maszynie do zabijania, bez skrupułów i zahamowań. Ung-sa twierdził, że chłopak jest niebezpieczny, jednak przez całe wspólnie spędzone życie Lin-kar nie dostrzegł u niego niczego, co uznawałby za powody do niepokoju. Ścigać chłopaka też kompletnie już nie miał ochoty. To dobry moment, by pozbyć się tego brzemienia. Pozostaje jeszcze do załatwienia sprawa z Rothem, Rachmistrz nie zapłacił mu za ostatnią partię zwierzyny, a to spora suma. Pewnie dlatego chciał się go pozbyć, może sam zamierza przejąć jego interes. 

Przez kilka kolejnych dni siły fizyczne Lin-kara powróciły do normy, lecz jego stan psychiczny uległ pogorszeniu. Nocami leżał, nie mogąc spać, a dniami siedział w ogrodzie, zawsze w słonecznym miejscu, i wygrzewał się jak stara jaszczurka. Semirra nakazała Frei pilnować go i zdawać sobie relacje. Martwił ją coraz gorszy stan gościa. 
   - Zróbże coś dziewczyno - strofowała Freję. 
   - A co ja mogę? Nawet ode mnie się odsunął, woli tylko dumać. 
   - Widać coś go dręczy, porozmawiać z nim musisz. 
   - Wiesz, że ja się do tego nie nadaję. 
   - Nie ty masz mówić, tylko on. Zachęć go, by powiedział, co go tak męczy.
Freja mrucząc coś nie zrozumiałe, poszła do Lin-kara. Wiedziała, że stara kobieta jakimś niepojętym dla niej sposobem dowie się, że nie spełniła jej polecenia. Lin-kar otulony kocem siedział na skórze rozłożonej na trawie z nogami skrzyżowanymi przed sobą. Freja podeszła do niego i stanąwszy na przeciw, zapytała.
   - Porzucamy?
Lin-kar otworzył oczy, słyszał, że nadchodzi, potrafił bezbłędnie rozpoznać jej chód. Freja stała prosto, opierając lewą rękę na biodrze, nie włożyła dziś zbroi, miała na sobie tylko krótką sukienkę bez rękawów. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wyciągnęła prawą dłoń – i to co w niej trzymała – przed siebie i powtórzyła pytanie.
   - Porzucamy?
Lin-kar spojrzał na trzymany przez nią dysk. 
   - A umiesz? - zapytał. Kobieta uśmiechnęła się tryumfalnie, przybrała dziwną pozycję i rzuciła broń, jakby ciskała kamień w wodę. Dysk zatoczył w powietrzu spory łuk i skierował się w ich stronę. Freja wyciągnęła obie ręce przed siebie jakby chciała złapać piłkę. Lin-kar poderwał się błyskawicznie i w ostatniej chwili obalił kobietę na ziemię. Dysk wbił się w pień drzewa z nimi.
   - Zwariowałaś?! To nie łuk czy dzida. Ta broń wymaga precyzji, techniki i lat ćwiczeń, których, jak widzę, ty nie posiadasz! – krzyknął, przygniatając ją do podłoża. Zszokowana Freja zepchnęła go z siebie.
   - Nauczyłam się strzelać z łuku i rzucać włócznią, to nauczę się też rzucać dyskiem – odparła, podchodząc do drzewa. 
   - Domyślałem się, że jesteś samoukiem. Brak ci techniki.
   - Specjalista się znalazł. Jestem wystarczająco dobra, by trzymać mędy z miasta z dala od naszego domu. - Wyciągnęła broń, która utkwiła głęboko w pniu. - Nie chcesz, to nie. Sama się nauczę.
   - Prędzej stracisz ręce – powiedział Lin-kar, wyciągając dłoń po dysk. Freja podał mu go bez słowa. Mężczyzna obejrzał przedmiot.
   - Skąd go masz? - zapytał, nie odrywając wzroku od dysku. Broń była porządna i niewątpliwie droga, wykonana na specjalne zamówienie u najlepszego zbrojmistrza na Yautjalu, znak cechu nie pozostawiał co do tego złudzeń.
   - Jest mój.
   - Ale skąd go masz?
   - Jest mój i już! - krzyknęła. 
Lin-kar spojrzał na nią zaskoczony tym nagłym wybuchem złości. 
   - Nie powiesz mi? - zapytał, przyglądając się wygrawerowanemu na osłonie znakowi rodowemu; znał go dobrze, może nawet zbyt dobrze. Mini komputer umieszczony w bransolecie, którą Freja nosiła na lewej ręce, począł mrugać jasnym czerwonym światłem. Kobieta zerknęła na niego, po czym odwróciwszy się, pognała do niewielkiej budowli. Chwilę później wyszła, dzierżąc w dłoni ten sam łuk co na polowaniu i pognała do lasu. Lin-kar przyglądał się jej, a gdy zniknęła i był pewien, że nie usłyszy, iż za nią podąża, poszedł jej śladem, trzymając w dłoni dysk ze znakiem rodowym Mu-shena.