środa, 10 lipca 2013

10. Ung-sa

     Po przykrym dla Lin-kara spotkaniu z Mu-shenem dobry humor, jakim wcześniej tryskał, minął bezpowrotnie. Świadomość, że bezmyślnie zdradził miejsce swego pobytu, ciążyła mu niczym kamień. Spacer okazał się najgorszym pomysłem tego dnia i przyjaciele postanowili wrócić do domu, by dokończyć rozmowę w zaciszu czterech ścian. Zdążyli akurat na słodki podwieczorek przygotowany przez żonę Sahin-de. Kobieta bez zbędnych ceregieli usadowiła obu mężczyzn przy stole, podstawiając każdemu pod nos ciepły jeszcze wypiek sporządzony według starego, rodzinnego przepisu. Lin-kar nie ociągał się zbytnio, bo było to ciasto, które jeszcze ze swych szczenięcych lat pamiętał, a nad mgiełką unoszącą się z ciasta widniało łagodne, lecz zamazane oblicze jego matki.
To tyle z sielankowego dzieciństwa na Yautjalu, pomyślał Wojownik, wkładając niewielki kawałek deseru do ust i zamykając oczy, by nic nie stracić z i tak już wyblakłych wspomnień. 
     Po posiłku obaj mężczyźni poszli do małego gabinetu Sahin-de, gdzie przez uchylone okno wpadał zapach kwitnących, dzikich kwiatów.
   - Wiesz, co myślę? - rozpoczął przyjaciel Lin-kara, rozsiadając się wygodnie w fotelu i wydobywając z dolnej szuflady niewielką metalową skrzynkę.
    - No co? - zapytał Lin-kar, przyglądając się poczynaniom przyjaciela.
    - Powinieneś poszukać tego... no, jak mu było? - Sahin-de drapał się po głowie małym śrubokrętem, który chwilę wcześniej wyjął ze skrzynki. - No, tego roztrzepanego gościa, który zabrał wtedy wszystkie notatki i dyski twojego brata, żeby lepiej poznać jego dzieło. Jak on się nazywał?
    - Ung-sa - podpowiedział Lin-kar, nie odrywając wzroku od poczynań towarzysza.
   - Tak! Właśnie, Ung-sa! On mieszka w To'hi. Ma taki śmieszny dom, na zewnątrz wygląda jak półkula. Nie sposób się pomylić, to jedyny taki dom w To'hi. On pomoże ci zrozumieć, czym jest twój Nan-ku. Może wymyśli też sposób, jak go złapać, skoro nie chcesz go zabić - powiedział Sahin-de i powrócił do regulowania swojej bionicznej ręki.
    - Na razie nie - odparł Lin-kar. -  Dopóki nie dowiem się, czy chłopak stanowi faktyczne zagrożenie, czy to, co się stało, nie było efektem jakichś ziemskich halucynogenów... Bo musisz  wiedzieć, że to bardzo popularna używka na Ziemi.
    - Jak chcesz. Kiedy wyruszasz?
   - Jutro rano, oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko, bym jeszcze jedną noc spędził pod twoim dachem? - odrzekł Lin-kar.
   - Czy kiedykolwiek czułeś się u mnie jak nieproszony? - Zaśmiał się właściciel sztucznej ręki.

      Ostatnia noc spędzona pod dachem przyjaciela nie była spokojna. Lin-kara dręczyły koszmary senne pomieszane ze wspomnieniami. Rano zmęczony Wojownik odleciał do miasta To'hi, które znajdowało się dwadzieścia tysięcy kilometrów na południe od stolicy. Klimat był tu znacznie cieplejszy i wilgotniejszy, a mieszkających w mieście Yautjańczyków cechowała wyjątkowa wesołość i otwartość. Miasto, w przeciwieństwie do stolicy, nie było idealnie przemyślanym tworem. Tu każdy budował, co chciał i jak chciał. Stąd też To'hi było, delikatnie mówiąc, dość oryginalne.
Jego mieszkańców również można było uznać za oryginalnych; chodzili skąpo odziani, z ich domów dobiegały śmiechy i muzyka, a dzieci ganiały się po ulicach, wrzeszcząc ile tchu w płucach - rzecz nie do pomyślenia w Yaucie.

     Zakuty w zbroję i obwieszony bronią Lin-kar wyglądał, jakby wybierał się na wojnę. Krocząc tak przez miasto, wywołał małą panikę pośród rozbawionych dzieci, które na jego widok pouciekały i pochowały się, wrzeszcząc, że sam Cetanu nawiedził ich miasto i teraz na pewno wszyscy umrą. Samemu "bóstwu" zrobiło się strasznie głupio, gdyż nie spodziewał się takiej reakcji.  Spuścił więc głowę, wbił wzrok w bruk pod stopami i walił prosto przed siebie, nie oglądając się na boki, jak by to miało uczynić go niewidzialnym.
  - Hej, przyjacielu! Zgubiłeś coś, że tak pod nogi zerkasz? - zagadnął go rozbawionym głosem jeden z mężczyzn, którzy wyszli sprawdzić, co wywołało popłoch u dzieci.
  - Jeśli chcesz, pomożemy ci szukać - dodał drugi i wyszczerzył kły w szerokim uśmiechu.
  - Nie, niczego nie zgubiłem - odparł Lin-kar i zamierzał ruszyć dalej, gdy drogę zastąpił mu siwy starzec.
   - Rzadki to widok w naszym mieście - powiedział, mierząc przybysza wzrokiem.
Lin-kar uniósł pytająco brwi.
  - Uzbrojony wojownik - wyjaśnił starzec. - Widzisz, To'hi to miasto miłujących pokój. Nie posiadamy tu broni i nie pozwalamy nosić jej przybyszom.
 - Jestem przejazdem. Szukam przyjaciela - odparł zwięźle Lin-kar.
 - Przyjaciela?
 - Tak, zwie się Ung-sa.
 - No, gdybyś tak kłami po ziemi nie ciągnął, to byś już na pewno trafił - zaśmiał się pierwszy z mężczyzn. - Obejrzyj no się za siebie. Widzisz tego bąbla? - Wskazał ruchem głowy. - Tam twój przyjaciel rezyduje. Tylko uważaj, bo on gryzie. - Wesołek zarzucił Lin-karowi rękę na ramię i przytulił go jak najlepszego kompana; śmierdział Głupawym Ziołem.

Upalony wariat, pomyślał "bóg śmierci" i, wyzwoliwszy się z uścisku,  skierował swe kroki w stronę nietypowego domu; za sobą słyszał radosny śmiech Zielarza i karcący go głos starca.
Stanąwszy przed drzwiami dziwnego domostwa, mocno zastukał odzianą w rękawicę dłonią. W środku panowała cisza jakby makiem zasiał. Zastukał jeszcze raz. Tym razem rozległ się łoskot i w drzwiach ukazał się dość spory Yautjańczyk. Przyglądał się przez chwilę gościowi, po czym wpuścił go do środka. Zamknął drzwi na wszystkie pięć zamków i ruszył do kuchni, Lin-kar bez słowa  podążył za nim.

     Ung-sa nie był może najmłodszy, ale na pierwszy rzut oka prezentował się całkiem nieźle. Wysoki, choć przygarbiony, z szerokimi barkami musiał swego czasu zawrócić w głowie niejednej yautjańskiej piękności. Jednak lata samotności i pracy przy szalonych planach Ten-ku, nie pozostały bez śladu w zachowaniu naukowca. Mężczyzna jąkał się i dziwnie zacierał ręce, miał też inne tiki nerwowe.

      Lin-kar pierwszy rozpoczął rozmowę.
  - Pamiętasz mnie? - zapytał, stojąc w przejściu do pomieszczenia, które pierwotnie miało pełnić rolę kuchni, lecz teraz wyglądało bardziej jak archiwum.
  - Aaa, jak miaałbym cię zaapomnieć, jeesteś Lin-kar, brat Teen-ku - odparł Ung-sa, grzebiąc w szafce nad zmywarką w poszukiwaniu czystych kubków. W końcu wydobył coś, co Lin-karowi przypominało bardziej słoiki na przetwory niż kubki i postawił je na blacie usłanym papierami. Jeden z "kubków" był wyszczerbiony, a w drugim na dnie leżał martwy robak. 
   - Podobno masz dokumenty dotyczące jego planów? - kontynuował gość.
  - Plaanów? To nie bbyły plaany, to był faakt. Wszystko, coo dla większości Yaautjańczyków jest czyystą fifikcją, dla Ten-ku było fafaktem. - Zniekształcony głos Ung-sa wydobywał się  z chłodziarki, do której naukowiec prawie wlazł w poszukiwaniu napitku godnego przybyłego gościa.
   - Znam ogólny zarys. Wiem, że próbował wyhodować nowego, silnego osobnika.
   - Oon nie próboował, oon to zroobił. Całymi latami stuudiowałem pracę jeego i tego geniuusza ood genetyki Gavo. To, co ooni zroobili, przechodzi nasze pojmowanie. Udaało im się roozpracować geny niee tylko nasze, aale też paru innych gaatunków - mówił Ung-sa, siłując się jednocześnie z zakorkowaną butelką.
   - A, co to oznacza w praktyce? - dopytywał się gość, bacznie obserwując, jak gospodarz usiłuje widelcem wydłubać korek z butelki.
Ung-sa zaklikał cicho.
   - W praaktyce gdybyś spootkał oowoc ich badań, nanawet byś się nie zoorientował.
  - Możesz jaśniej, do cholery! - wykrzyknął Lin-kar poddenerwowany nieudolnymi działaniami rozmówcy i jego kluczeniem wokół tematu.
   - Aa, co się taak naagle interesujesz? Co? Tyyle lat spookój i teraaz naagle cię tchnęło? - zjeżył się Ung-sa i z rezygnacją odstawił butelkę.
   - Dobra, powiem ci. - Uspokoił się trochę gość. Wziął wciąż zakorkowaną flaszkę, owinął ją w gruby ręcznik, który leżał na parapecie i, stukając jej dnem w blat, sprawił, że korek wysunął się z szyjki. -  Przed śmiercią brat prosił mnie, żebym zajął się jego synem. Chłopak był trochę dziwny, ale myślałem, że to dlatego, że jest mieszańcem z Oomanem - wyjaśnił, wytrzepawszy robala ze szklanki i nalawszy trunku do obu słoiczków.
Ung-sa ryknął gromkim śmiechem i zanosił się nim przez chwilę, w końcu uspokoił się i otarł łzy z oczu.
   - Wyybacz - dławił się jeszcze przez chwilę. - Aale wyyobraziłem sobie twooją minę, gdy cię oo too pooprosił. Czy chłoopak jest z tobą?
   - Nie, uciekł.
  - To źlee, baardzo źle. Widzisz jest tak - z podniecenia naukowiec nagle przestał się jąkać. - Chłopak nie jest taki, jak ty czy ja. O nie, on jest czymś więcej. Po pierwsze siła: dwu, trzykrotnie większa niż u nas; potem wzrok: widzi we wszystkich barwach, a do tego w ciemności też. Słuch i węch dużo, dużo lepszy niż u Yautja, może też oddychać pod wodą, bo ma skrzela. Wiedziałeś o tym? Pewnie nie. Czekaj, co to ja jeszcze miałem. Napijesz się może likieru z owoców Atanu?
      Ta propozycja zupełnie zbiła Lin-kara z tropu. Niepewnie zerknął na wypełnione kubki.
- Ach, zaapomniaałem. - Ung-sa sięgnął po szklankę i  wypił wszystko jednym duszkiem.

*

     Tym czasem w mieście pojawiło się trzech podejrzanie wyglądających typków. Dwóch z nich nie wyróżniało się niczym szczególnym poza ubiorem - ewidentnie niemodnym w tej części Yautjalu. Trzeci natomiast o potężnych gabarytach z uporem i determinacją godną podziwu rozdeptywał wszystkie kwiaty, jakie mieszkańcy To'hi posadzili przed swymi domami. Byli to synowie Mu-shena przysłani tu w delikatnej misji.
    - Możesz wreszcie przestać! - ryknął jeden z nich do zawziętego olbrzyma.
   - Nie, nie mogę, denerwują mnie te chwasty! - odciął się Goth. Był największy ze swoich braci i  mierzył  prawie trzy metry wzrostu. Już jako dziecko wykazywał skłonność do agresji, przez co - zapobiegawczo - wykastrowano go przed okresem dojrzewania, gdyż uważano, że agresja jest dziedziczna. Kastracja w młodym wieku spowodowała, że nigdy nie przestał rosnąć i miał śmieszny, chłopięcy głos. Był też trochę opóźniony, dlatego stanowił idealną maszynę do zabijania. Nigdy nie zadawał zbędnych pytań, nie miał wątpliwości i ślepo wykonywał rozkazy.
    - Narobisz nam kłopotów, przez ciebie wszyscy się na nas gapią. - Po raz kolejny skarcił brata To-shen.
    - Może chcą się pobawić, Goth bardzo chętnie się rozerwie.
    - Zamknij się, idioto, i złaź z tego kwietnika - warknął Tei-shen.
    - To co teraz? Trzeba będzie wypytać mieszkańców - wybełkotał To-shen, gapiąc się w żółte oczy swojego brata bliźniaka.
    - Ta - odparł tamten. -  Czekaj tu z tym głupkiem, a ja dowiem się, gdzie ona mieszka - zaproponował Tei-shen.
   - Goth nie jest głupi. Duży, tak, ale nie głupi - oburzył się olbrzym i stanął tuż przy bracie. Jego szeroka pierś przysłoniła To-shenowi cały widok.
   - Tak, jasne - przyznał mu rację To-shen. - Idź, pobaw się w fontannie. O popatrz, tam jest. - Wskazał ruchem głowy niewielką sadzawkę otoczoną kamiennymi płytami i wypełnioną po brzegi zieloną od glonów wodą. Paskudna gęba Gotha wyposażona w kły imponujących rozmiarów rozwarła się w radosnym uśmiechu.

Po krótkiej chwili, podczas której Tei-shen wypytał mieszkańców co i jak, stosując przy tym delikatne techniki perswazji i przymusu bezpośredniego, a Goth chlapał się w wodzie, ciskając w nią wyrwane z chodnika płyty, cała trójka znowu była razem.
   - I co? - zapytał To-shen, przyglądając się kolejnemu rozbryzgowi wody, jaki towarzyszył zabawie Gotha
  - Mieszka dwie ulice stąd, obok dziwnego domu w kształcie kopuły. Podobno nie można się pomylić - odpowiedział Tei-shen.
   - Goth chce pobawić się z dziećmi Yu-shena - ryknął olbrzym, wrzucając ostatnią wyrwaną przez siebie płytę do sadzawki.
Cała trójka ruszyła we wskazanym kierunku odprowadzana przerażonym wzrokiem starca, który jakiś czas temu dzielnie stanął naprzeciw Lin-kara, a teraz przyciskał do piersi dłoń z wyłamanymi ze stawów palcami.


*


     - Naa pewno niee chcesz się naapić? - powtórzył propozycję Ung-sa, zauważywszy, że gość nie sięga po swoją szklankę.
   - Nie, dziękuję, wolę mieć jasny umysł. Jest coś jeszcze? Coś, co powinienem wiedzieć o synu Ten-ku?
Ung-sa zerknął na Lin-kara z błyskiem szaleństwa w oczach.
   - Ooo tak, too nie koniec. Czeekaj, zajrzę do nootatek - powiedział naukowiec i wyszedł. Po chwili wrócił, niosąc opasłe tomisko, z którego wypadały powyrywane kartki. Położył księgę na stół i zaczął ją wertować.
   - Dlaczego nie używasz komputera? - zdziwił się Lin-kar.
   - Eee tam. To nie. To nie, to też nie. - Przekładał kartki Ung-sa. - Ooo, mam, maam, czekaj. A, tak. Zdolność przystosowywania się do otoczenia: może zmieniać kolor skóry, żeeby być mnieej widocznym. Ooo, iii najważniejsze: samoregeneracja too znaczy, że obcięte kończyny same odrastają. Niezłe co?! Saam byś taak chciał. Było coś jeeszcze, ale niee mogę teraz znaleźć.
  - To co ty mi chcesz powiedzieć, że on jest nieśmiertelny! Tak? Że przez ostatnie piętnaście lat szkoliłem maszynę do zabijania i teraz, kiedy on mi się urwał, to nic nie da się zrobić?
   - Noo, myślę, że gdyyyby obciąć muu głoowę, to...
   - Cholera, ale to mimo wszystko mój syn! - Walnął pięścią w blat wściekły już Lin-kar. - Znaczy... wychowywałem go, nie chcę tak po prostu go zabić. Poza tym nie wierzę, żeby był aż tak niebezpieczny, nigdy nie przejawiał agresywnego zachowania. - Uspokoił się trochę.
  - Too czego tyy chcesz ode mnie. Ja teeż uwaażam, że zaabicie go, byłoby zbeeędnym marnotrawstwem, a z drugiej stoony wiem, że nie można leekceważyć taakiej istoty.
   - To zwykły chłopak, a ty mówisz o nim, jak o jakiejś bestii. Chociaż... - Lin-kar przypomniał sobie nagranie.
   - Czyś ty w oogóle słuchał, coo ja doo ciebie móówiłem? A dlaaczego on ci się urwał? Coo?
   - Nie wiem, coś się stało. Zaprosił swoich kolegów, a potem dostał jakiegoś szału. Nikt nie przeżył.
  - Ha, więc jeednak! Pooowiedziałeś, że dooostał szału. Tak? Znaaczy, że jest niebezpieeeczny. Czeekaj, już idzieesz, ale...


     Noc zapowiadała się ciepła, jak to na Yautjalu często bywało. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i pachnących kwiatów. Do szumu liści i odgłosów zasypiającego miasta, dołączyły pohukiwania i ćwierkania nocnych zwierząt. Drzwi dziwacznego domu otworzyły się i wyszli z nich dwaj mężczyźni. Zatrzymali się na trawniku przed budynkiem i w milczeniu spoglądali w gwiazdy. Obaj mieli zmartwione miny i obaj usilnie nad czymś rozmyślali. Nagle z sąsiedniego domu dobiegł kobiecy krzyk i trzask łamanego drewna. Lin-kar spojrzał pytająco na Ung-sa, a ten ruszył w tamtym kierunku.
   - Taam zaawsze jest spookój - powiedział. - Ten doom należy doo młoodej koobiety. Mieszka taam z dwóójką małych dzieeci, jej mąż praacuje w stoolicy, rzaadko tu byywa - wyjaśnił Ung-sa, przyśpieszając kroku.
   - Może dzieci nabroiły? - odrzekł Lin-kar, który nie bardzo miał ochotę mieszać się w rodzinne sprawy.
   - Leepiej to spraawdźmy , too dobra, mmiła dzieewczyna - upierał się jego towarzysz.
  - Dobra już dobra, sprawdzę, co się dzieje - powiedział Lin-kar i założył maskę. Idąc w stronę domu włączył kamuflaż, nie chciał niepotrzebnie przestraszyć kobiety.
     Budynek wyglądał jak większość budowli na Yautjalu, był szerszy na dole i zwężał się ku górze,
płaski dach wykonany z grubego przeźroczystego materiału spełniał jednocześnie rolę świetlika.
     Przed domem ukryty wśród drzew stał uzbrojony Yautja; wyglądało to tak, jakby pilnował, czy nikt nie nadchodzi, bo nie zwracał najmniejszej uwagi na harmider panujący w domu.
   - Wiitam - Ung-sa zaczepił stojącego pod drzewem Łowcę. - Piękna noc nieprawdaż?
   - Spadaj - odpowiedział tamten.
   - Jaaki nie uuprzeejmy, a ja chciaałem być miiły - udał obrażonego i wyminął go, kierując się do drzwi domu sąsiadki.
   - A ty dokąd? - krzyknął za nim Łowca.
   - Do mmojej uroczej ssąsiaadki, zaaprosiła mnie dziś naa poodwieczoorek.
   - Dobrze ci radzę, wynoś się stąd, bo...
   - Bo co? - zagadywał go Ung-sa, nabierając jednocześnie przekonania, że to, co dzieje się w domu Mirji, nie jest niczym dobrym.
    Tymczasem Lin-kar zaszedł zagadniętego od tyłu i na znak Ung-sa już miał poczęstować go podwójnym ostrzem, gdy tamten się uchylił, wykonał przewrót przez lewe ramię i przyjął pozycję obronną. Laserowy celownik zabłysł na głowie Lin-kara, za celownikiem powędrowała lufa działka plazmowego. Nagle ciało przeciwnika uniosło się do góry, na jego piersi pojawiły się dwa ostrza zbrukane neonowo-zieloną krwią. Ung-sa wydobył swoją broń z ciała Łowcy i zadał kolejny cios. Lin-kar nie czekał na zgon przeciwnika, lecz poszedł szybko do domu kobiety, którą Ung-sa nazwał Mirją.
   Drzwi wejściowe były zamknięte, więc obszedł dom dookoła i spróbował z tyłu. Miał szczęście, właścicielka zapomniała zamknąć te prowadzące do ogrodu. Lin-kar bezszelestnie wsunął się do środka, wszędzie było ciemno i tylko z jednego pomieszczenia dochodziło słabe światło. Drzwi do pokoju były wyważone, a przez otwór dało się ujrzeć klęczącą kobietę przytulającą do piersi malutkie dziecko. Nad kobietą stał potężnie zbudowany mężczyzna, na rękach trzymał drugie płaczące dziecko. Obok olbrzyma był jeszcze jeden Yautja, który nagrywał całe zajście przenośną kamerą.
   - Zauważ - powiedział z ten z kamerą - że jesteśmy dla ciebie mili, i dlatego pozwolimy wybrać ci, które z twoich dzieci ma umrzeć jako pierwsze.
   Lin-kar nie zastanawiał się, wypalił z działka prosto w tego, który przed chwilą mówił. Ciało pozbawione głowy bezwładnie opadło na podłogę. Przerażona kobieta krzyknęła, a olbrzym trzymający chłopczyka przykucnął, nie rozumiejąc, co stało się jego bratu. Lin-kar wyłączył kamuflaż i wszedł do pokoju. Goth spojrzał na niego i krzywo się uśmiechnął.
   - Puść dziecko! - powiedział Lin-kar.
   - A jeśli nie, to co?
   - To znaczy, że jesteś tchórzem! - odparł ojciec Nan-ku, zaciskając pięści, aż skóra, z której uszyto rękawice zaskrzypiała.
  - Goth nie jest tchórzem - powiedział olbrzym i wypuścił chłopca, który pędem pognał do przerażonej matki.
   - Zabierz dzieci i uciekaj, przed domem jest Ung-sa - poinformował kobietę Lin-kar.
Mirja kiwnęła głową, wzięła chłopców i szybko wyszła.
   - No dobra, olbrzymie. Zobaczymy, czy będziesz taki odważny w walce z równym przeciwnikiem.
   - Goth się ciebie nie boi, Goth nie boi się nikogo - powiedział ostatni z Łowców i ruszył z impetem na Lin-kara. Ten jednak okazał się znacznie szybszy, wykonał unik i jednocześnie zadał cios raniąc olbrzyma w bok. Niestety rana okazała się niegroźna, ale wprawiła Gotha we wściekłość; złapał za stół stojący w pokoju i cisnął nim w przeciwnika. Ciężki mebel przeleciał przez pomieszczenie i roztrzaskał się na Łowcy, nie czyniąc mu większej szkody. Lin-kar pozbierał się i już miał zaatakować, gdy okazało się, że jego przeciwnika nie ma w pokoju. Ojciec Nan-ku uruchomił kamuflaż i rozpoczął przeszukiwanie domu, nigdzie nie było olbrzyma, więc wyszedł do ogrodu i z pomocą Gin-maru skanował teren. Nagle rozległ się specyficzny świst, Lin-kar uchylił się przed lecącym dyskiem, nie zrobił tego jednak dostatecznie szybko i wirująca broń odcięła mu część pięknie utrzymanej fryzury.
Łowca wściekł się.
    - Pauk - zaklął. - Będę wyglądał jak pajac - pomyślał.
Rozległ się dziwnie chłopięcy śmiech Gotha.
   - Masz śmiech jak świnia kaszel! - krzyknął Lin-kar i wystrzelił serię z działka plazmowego po drzewach, robiąc straszny bałagan w ogrodzie Ung-sy. Goth musiał ratować się ucieczką, a wtedy Lin-kar, wykorzystując mur przyległy do domu, wspiął się na dach budynku, skąd miał lepszą widoczność. Położył się na płaskim dachu i czekał.  Z drugiej strony budynku dało się słyszeć ciche skrobanie. Lin-kar wstał i podszedł do krawędzi, na której widoczne już były palce olbrzyma. Łowca postawił stopę na dłoni Gotha, ten spojrzał zdziwiony w górę.
   To zbyt proste, pomyślał Lin-kar.
Goth zdążył już tylko zakląć: Ell'osde pauk Lou-dte Kalei.
Powietrze przeszył dźwięk wysuwanego podwójnego ostrza i trzask pękającej czaszki. Ciało olbrzyma oderwało się od ściany i spadło na niewielki murek dzielący oba ogrody, rozwalając go swoim ciężarem. Lin-kar zeskoczył z budynku i upewnił się, że jego przeciwnik nie żyje, potem poszedł do domu Ung-sa sprawdzić, czy kobiecie i dzieciom nic się nie stało.
Drzwi otworzył mu naukowiec, dzierżąc w dłoni sporych rozmiarów karabin plazmowy. Lin-kar zaklikał zaskoczony widokiem takiej broni.
   - Łaadna fryzura - zagadnął Ung-sa, gdy Lin-kar usiadł przy stole. - Żaadna panna cii się niee ooprze.
   - Zamknij się! Ja się nie wyśmiewam z twojego jąkania - odgryzł się Lin-kar.
   - Spróóboował byś - odpowiedział naukowiec, gładząc lufę karabinu i krzywo się uśmiechając.
   - No dobra, paniusiu - powiedział do kobiety Lin-kar i spojrzał w jej kierunku.
Młoda Yautjanka przytulała do siebie przestraszonych synów. Była szczupła i drobna, a szczególną uwagę przyciągały jej duże jasnożółte oczy. Miała mleczno-brązową skórę i ciemne drobniutkie plamki, biała przewiązana rzemykiem w pasie sukienka pięknie kontrastowała z jej karnacją. Chłopcy nie byli podobni do swojej matki, wyraźnie wdali się w ojca.
   - A teraz powiesz nam, co te trzy oprychy chciały od ciebie?
   - Nie wiem.
  - A ja myślę, że wiesz,  tylko nie chcesz powiedzieć. Właśnie zabiliśmy trzech synów jednego z Radnych. Wkrótce zjawią się tu Rozjemcy i chyba mam prawo wiedzieć, dlaczego pójdę do paki?!
Kobieta rozpłakała się i mocniej przytuliła dzieci.
   - Oj, niee męcz jeej, to doobra dzieewczyyna - bronił sąsiadkę Ung-sa.
Lin-kar przetarł oczy i warknął.
   - To byli bracia mojego męża - powiedziała w końcu Mirja.
   - Co?! - zdziwił się naukowiec.
   - Podobno ojciec wysłał ich tutaj, żeby zabili mnie i dzieci. To miała być kara dla Yu-shena za to, że się ze mną ożenił bez jego zgody - tłumaczyła się przez łzy.
Zmęczony Lin-kar westchnął. - Masz dokąd iść? Ale tak, żeby cię znowu nie znaleźli?
   - Tak, za miastem mieszka siostra mojej matki, na pewno mnie przyjmie.
   - Dobrze, udaj się tam, Ung-sa cię odprowadzi.
   - Mój mąż nie będzie wiedział, gdzie mnie szukać.
   - To dobrze, teraz powinnaś myśleć tylko o dzieciach. Ung-sa, mogę cię prosić?
Obaj mężczyźni wyszli przed dom.
   - Zajmiesz się nią? - zapytał Lin-kar. - Ja muszę poszukać Nan-ku.
   - Tak idź. Czekaj! Skąd wiedziałeś, że to synowie Radnego?
   - Mieli znaki rodowe Mu-shena.
   - O rzesz w mordę! Będą kłopoty - zaśmiał się Ung-sa. -Wracasz do akcji, co?
   - Tak, najwyraźniej, w końcu jeszcze nie zdziadziałem.
   - To powodzenia.
Ung-sa stał jeszcze przez chwilę i patrzył na oddalającego się Łowcę. W końcu ciemność przysłoniła sylwetkę Lin-kara i wtedy Ung-sa przypomniał sobie tę ważną rzecz, o której zapomniał, a którą bezwzględnie powinien był powiedzieć Lin-karowi.