czwartek, 25 grudnia 2014

35. Yu-shen

Yu-shen spędził z żoną noc w jaskini, wolałby zabrać ją na statek, ale wiązało się to z niebezpieczeństwem. Jeśli był śledzony, a takiej ewentualności nie mógł wykluczyć, nie po słowach garbatego, mógłby przysporzyć żonie tylko kłopotów. Dlatego siedział z nią na zimnej skale i próbował odbudować ich wzajemne relacje. Mirja miała do niego żal, tak mu się wydawało, i swą oziębłością, z pewnością, chciała go ukarać. Po przywitaniu nie pozwoliła mu się już dotknąć.
– Długo zamierzasz się dąsać? – zapytał z nadzieją w głosie.
– Aż podejmiesz jakąś sensowną decyzję, co do naszej dalszej przyszłości – odparła. Yu zerknął z ukosa na pochmurną twarz żony.
– Na razie musi zostać tak, jak jest.
– A ile ma trwać to twoje „na razie”?
– Do czasu aż załatwię sprawę z ojcem.
Mirja westchnęła i spojrzała na męża tymi swoimi dużymi, jasnożółtymi oczami.
– To może nigdy nie nastąpić. Nie masz żadnych sprzymierzeńców.
– Na razie nie mam – odparł Yu, myśląc o tym, jak przekonać sąsiada żony do współpracy.
– Chyba nie myślisz o Ung-sa? To, że zna kogoś, z kim twój ojciec jest w nie najlepszych stosunkach, nie oznacza, że jest w stanie pomóc ci w jakikolwiek sposób.
– Muszę spróbować, to nasza jedyna szansa, to jedyna szansa dla naszych synów. Muszę sprawić, by dał nam spokój, a to mogę osiągnąć jedynie wtedy, gdy będę miał na niego coś, co sprawi, że nie podejmie ryzyka zabicia was.
– Możesz nigdy czegoś takiego nie znaleźć.
– To co? Mamy się rozstać? Tego chcesz?! – Yu-shen poderwał się z miejsca i poszedł w kierunku wyjścia. Dobrze wiedział, jak grać na uczuciach żony. Mirja poczuła się winna, że zdenerwowała męża, nie chciała się rozstawać. Już i tak było jej ciężko, bo rzadko się widywali, nawet przed atakiem jego braci. Podeszła do niego i przytuliła się.
– Wiesz, że chcę być z tobą na zawsze. To ci przysięgałam. – Yu-shen spoglądał gdzieś przed siebie.
– Świta – stwierdził. – Powinnaś już iść.
– Ale...
Oswobodził się z jej uścisku.
– Przytul ode mnie chłopców – powiedział, odchodząc. Mirja przyglądała się, jak znika między drzewami i strasznie żałowała, że nie może iść tam, gdzie on, bo właśnie uzmysłowiła sobie, że wolałby podjąć takie ryzyko, niż żyć samotnie.

Yu-shen nie obejrzał się ani razu, tak było prościej, tę walkę musiał stoczyć sam. Był zdeterminowany, bo miał jasny i prosty cel. Po deszczu wraz ze wschodem słońca poczęły unosić się mgły, powietrze było chłodne i rześkie, co sprawiało, że syn Mu-shena poczuł w sobie wyjątkowy zapał do działania. Wrócił do Tohi tą samą drogą, którą szedł na spotkanie z żoną. Znał to miasteczko na tyle dobrze by wiedzieć, jak się po nim poruszać. Zapukał cicho w okno sąsiada żony. Nie od razu pojawiła się w nim znajoma twarz.
– Aaa, to tyy – sapnął Ung-sa. – Czeego chcesz?
– Twojej pomocy.
– Poomogłem ci przeecież, nic więcej nie moogę dla ciebie zroobić. Odejdź.
– Pomogłeś mojej żonie.
Ung-sa parsknął, zadziwiał go tok rozumowania młodego członka klanu Shen.
– Faakt, ale to tak, jaak bym pomógł toobie.
– Muszę odnaleźć siostrę.
– Aa co mnie to oobchodzi?
– Mam prawo myśleć, że z jej zniknięciem ma coś wspólnego ten cały Lin-kar i jego syn.
Ung-sa zacisnął szczęki i mierzył wzrokiem swojego rozmówcę. Zastanawiał się, ile jeszcze wie ten mężczyzna i co z tą wiedzą może zrobić. Nie chciał zaszkodzić Lin-karowi, wahał się.
– Chcę z nim tylko porozmawiać – dodał Yu-shen.
Ung-sa odsunął się od okna.
– Wejdź – powiedział.

Chwilę później siedzieli na materacach rozłożonych na podłodze, Ung-sa mieszkał w wyjątkowo spartańskich warunkach. Yu-shen rozglądał się zaskoczony faktem, że można tak żyć.
– Wieem tylko, że Lin-kar udał się na plaanetę wygnańców i z caałą pewnością twoojej siostry z nim nie byyło.
– Nie twierdziłem, że...
– Aale mówił mi, że szuuka... syna. Zdaje się, że chłoopak poznał twoją sioostrę na wyprawie i chyba...
– Jest w ciąży, więc...
– Co?! – Ung-sa poderwał się z miejsca, obalił Yu-shena i dociskając ramieniem jego szyję do materaca, począł go dusić. – Tylko mi nie mów, że z synem Lin-kara?!
Yu-shen charczał, nagle Ung-sa opanował się i usiadł obok syna Mu-shena.
– Wyybacz – wycedził znacznie spokojniej.
Yu-shen odsunął się na drugi koniec swojego materaca, wolał zachować w miarę bezpieczną odległość. Ung-sa marudził coś cicho sam do siebie, Lin-kar nie zostawił mu namiarów, a on nigdy na Olteranie nie był i się tam nie wybierał, obawiał się tego miejsca i jego mieszkańców.
– Ty coś wiesz?...
Ung-sa zaprzeczył ruchem głowy.
– Tak. I ja chcę wiedzieć co. Dlaczego tak zareagowałeś na wieść o ciąży mojej siostry? Dlaczego to takie ważne, kto jest ojcem dziecka?
– Nic nie wiem – burknął Ung-sa, wstając. – Idź już. – Wskazał drzwi.
Yu-shen podniósł się, postąpił krok do wyjścia, po czym odwróciwszy się, przemówił.
– To ma coś wspólnego z moim ojcem? Coś go łączy z Lin-karem i jego synem? Jakaś wspólna sprawa z przeszłości? Coś, co sprawia, że mój ojciec chce zniszczyć Lin-kara za wszelką cenę, nawet za cenę życia własnych dzieci. Powiedź mi, do cholery! Mam chyba prawo wiedzieć, dlaczego moi synowie omal nie przypłacili życiem jego szaleństwa!
– Myyślisz, że ta wiedza ci poomoże? Oona może cię tyylko zniszczyć! Przekroczysz graanicę, za którą już nie ma oodwrotu.
– Nie przesadzaj, to nie może być aż tak straszne. Już i tak stoję na krawędzi, albo mi pomożesz, albo powiem ojcu, czego się tu dziś dowiedziałem. – Zacisnął dłoń na rękojeści noża. Ung-sa zlustrował postać syna Mu-shena i zrozumiał, że może zginąć na pięć różnych sposobów, a nóż był tylko jedną z opcji. Odetchnął głęboko, od czasu Tel'ham-ar był pacyfistą, nie nosił broni i nie popierał zabijania.
– Staawiasz mnie w truudnej sytuacji.
– Raczej w sytuacji bez wyjścia.
– Zawsze moogę dać się zaabić – odparł Ung-sa, ponownie siadając na materacu i, sięgnąwszy po kawałek pieczywa, które nie wyglądało na świeże, włożył je do ust.
– Nie wydaje mi się, żebyś chciał umrzeć, na to zawsze będziesz miał czas, chociaż zważywszy na warunki, w których mieszkasz i styl życia, który prowadzisz, nie będzie to chwalebna śmierć. Raczej w samotności i zapomnieniu. Ja oferuję ci jakiś sens, bo widzę, że go straciłeś. Możesz  coś zrobić, możesz pomóc nie tylko mnie i Mirii, ale również swojemu kompanowi, wystarczy, że dźwigniesz tyłek z tego zarobaczywionego materaca i pójdziesz ze mną.
Ung-sa milczał, dawno nie opuszczał swojego domu i odwykł od podróży, wolał grzebać się w swoich archiwach, czytać je, analizować treści, wyciągać wnioski.
– Chceesz lecieć zaa nim na Styks? W tym wdziaanku paniczyka z doobrego domu i znakiem Muu-shena na hełmie? Zapakują ci oostrza pod żebra szybciej nniż ja zakłaadam gacie.
Yu skrzywił się, nie pomyślał o tym, że może zostać rozpoznany i że sława, choć to chyba nie jest dobre słowo, jego ojca sięga tak daleko.
– Co więc proponujesz?

Ung-sa grzebał na półkach kuchennych regałów, przewalał stosy papierów i dysków, które sypały się na podłogę niczym lawina na stoku góry. Yu zaskoczył fakt, że w takim miejscu można trzymać ważne dokumenty, zastanawiał się, gdzie ten mężczyzna przechowuje żywność, w wannie? Wszędzie panował nieład i aż strach było czegokolwiek dotknąć.
– Wiem, że gdzieeś to miałem... Wiesz, daawno tego niee używałem, kupiłem too kiedyś od jeednego handlaarza, cwany gość, przydało mi się paarę razy... – Zaprzestał grzebania i wpatrzył się w sufit.
Yu-shen zupełnie nie miał pojęcia, o czym mówi ten Yautjańczyk, tymczasem Ung-sa powrócił do przeszukiwania najniższych półek regału.
– Mam! – wykrzyknął nagle, sprawiając, że Yu jednym susem znalazł się obok niego. Przygarbiony Yautjańczyk wydobył skrzynkę, zdmuchnął z niej kurz, a potem postawił ją na kuchennym blacie.
– Muszę się tyylko podłączyć doo sieci.
Yu milczał, patrząc na niego wymownie.
– Tu nie moogę, nie mam punktu doostępu.
– Ja mam, na statku.
– Nie, niee będziemy taak ryzykować.

Ung-sa kazał mu zostawić zbroję i założyć jakieś stare łychy: rozciągniętą tunikę i za szerokie spodnie. Yu przymocował jeden nóż na łydce i zakrył go nogawką, a drugi umieścił za paskiem podtrzymującym spodnie. Czuł się wręcz nagi bez swojego pancerza i całego osprzętu.
– Czy to na prawdę konieczne? – zapytał przyglądającemu się mu Ung-sę.
– Nie – odparł tamten. – Ale spraawia mi przyjemność paatrzenie, jak się meęczysz.
Yu-shen zmarszczył brwi.
– Cooś jeszcze – dodał Ung-sa – i beędzie bolało.
Mężczyzna wygrzebał z górnej półki wielofunkcyjny klucz, otworzył potrzebną mu końcówkę, po czym, podgrzawszy go nad palnikiem, odwrócił się do Yu.
– Uusiądź – polecił mu.
Syn Mu-shena podstawił sobie stołek.
– Co chcesz zrobić?
– Aa jak myślisz? Muuszę zmodyfikować troochę twój roodowy znak.
Yu poderwał się z miejsca.
– Oszalałeś! Nie dam bezcześcić honoru rodziny.
Ung-sa spoglądał na niego z politowaniem, w dłoni trzymał rozżarzone  narzędzie. Yu  fuknął zrezygnowany, taka hańba, jak on się matce na oczy pokaże?  Garbaty sąsiad żony ponaglił go warknięciem, Yu-shen sceptycznie spojrzał na na rozgrzany do czerwoności przyrząd, jakoś nie za bardzo ufał temu Yautjańczykowi, nie na tyle by poddać się jego działaniu.
– Sam to zrobię. – Odebrał od Ung-sa narzędzie i wypalił sobie dwa punkty, jeden obok drugiego, tuż nad znakiem rodu Shen. Syknął przy tym, bardziej z wściekłości niż z bólu. Ung-sa z zadowoleniem ocenił dzieło.
– Na razie musisz czyymś to zasłonić – stwierdził, rozglądając się już za odpowiednią rzeczą.
– Oo, to będzie doobre. – Przyniósł chustę pomalowaną we wściekle kolorowe kwiaty.
Yu skrzywił się jeszcze bardziej.
– Żartujesz, prawda?

Wyszli, Ung-sa człapał przodem, za nim ciągnął się Yu. W burej tunice i spodniach,  z kolorową chustą przewiązaną przez czoło, wyglądał marnie. A przynajmniej tak o sobie myślał. Ung-sa kazał mu zdjąć nawet najskromniejszy pierścień z włosów i poza skórzanymi opaskami na przedramionach nic mu ze szlachetnego wyglądu nie zostało.
– Jaki ty masz w ogóle plan? – zapytał syn Mu-shena.
Un-ga zatrzymał się.
– Naajpierw za pomocą teego... – Wskazał skrzynkę. – Naadamy ci nową, loosową, ale zgodną z kryyteriami, toożsamość w sieci, potem przeproogramujemy twój czip, po to byyś mógł opuścić Yautjal beez wzbudzania podejrzeń.
– Jeżeli zmienisz mi tożsamość nie będę mógł pobierać środków z konta, jak chcesz wynająć statek?
– Aa kto mówił, żee będziemy cooś wynajmować?
– To jak chcesz się dostać na Styks?
– Too proste, zaabijemy kogoś w bóójce i nas deeportują.
– Odbiło ci? Nie zamierzam nikogo mordować!
– Aalbo zatrudnimy się w naajbliższej Styksowi koopalni helu dwa, Wyygnańcy na pewno taam przylatują poo ten pierwiastek, aa potem polecimy z niimi.
– Albo... – zaproponował Yu –  naruszysz trochę swój skromny budżet i sam wynajmiesz statek.
– Tak... to też jest rozwiązanie.

Nieznośnie długo trwały obrady i wybory nowego Przewodniczącego Rady Starszych. Chętnych było znacznie więcej, niż Mu-shen mógł przypuszczać, a Lamia, kobieta, która z jego polecenia i protekcji weszła do Rady, głosowała przeciw niemu. Wściekły jak sto Ksenów poprosił o przerwę, był już zmęczony. Wzrokiem płonącym ze złości powiódł po sali i zatrzymał go na Lamii, która nie zważając na niego, łagodnie przyjmowała nachalne zaloty innego. Obrady trwały już nieprzerwanie od czterdziestu yautjańskich godzin i wszyscy mieli dość. Wiceprzewodniczący, prowadzący obecne zgromadzenie, z ulgą ogłosił przerwę. Sala zebrań szybko opustoszała; Radni udawali się do swoich kwater, nie mogli opuścić gmachu, aż do uzyskania jednomyślności.
Mu-shen zerwał się ze swojego miejsca, chciał cichaczem podążyć za Lamią odprowadzaną przez namolnego adoratora. Szedł za nimi krok w krok i z bezpiecznej odległości obserwował, jak Nodu odprowadził Radną do jej kwatery, kilkakrotnie ukłonił się, szepnął coś do niej, a potem oddalił się. Lamia stała w drzwiach, spoglądając za nim. Mu-shen dopadł ją i brutalnie wepchnął do pomieszczenia.
– Jak śmiesz stawać przeciwko mnie!? – rozpoczął swoją słowną tyralierę, plując śliną.
Kobieta wyszarpała ramię z jego uścisku, podeszła do biurka, które stało pod trójkątnym oknem i nacisnęła przycisk wzywający obsługę, a potem odwróciła się w stronę mężczyzny.
– Jesteś głodny? Bo ja bardzo. Co ci zamówić? – spytała łagodnym głosem.
Mu-shen skrzywił się, jego twarz przybrała szpetny wygląd.
– Kobieto, w co ty ze mną pogrywasz?! – wrzasnął.
– W nic, jesteś zbyt pewny siebie. Nie dostrzegasz potrzeb innych...
– Ja nie dostrzegam...?
– Nie przerywaj mi! Jesteś taki pewien swego, pewien tego, że należy ci się przywództwo, że jesteś jedynym godnym tego stanowiska... To okropne. Co w ciebie wstąpiło?
– Myślałem, że stoisz po mojej stronie.
– Bo tak jest.
– Więc czemu głosujesz przeciw mnie? Czemu pozwalasz temu... temu... by wokół ciebie skakał?
– Więc to o to chodzi? Jesteś zazdrosny.
– Może i jestem.
Zamilkł, wpatrując się w nią. Lamia westchnęła ciężko.
– Obiecujesz, że nie będziesz robił mi scen zazdrości? – zapytała.
– Tak – padła krótka odpowiedź.
– Obiecujesz, że nie będziesz się szarogęsił?
– Proszę?
– Że nie będziesz podejmował sam żadnych inicjatyw i decyzji.
– Wiem, na czym polega rola przewodniczącego – odparł Mu-shen, krzyżując dwa palce za plecami; zabawny gest, który stosował jeszcze jako dziecko, gdy obiecywał coś, czego dotrzymać nie miał zamiaru.
– Cieszy mnie to. To jak... jesteś głodny?
– Owszem – zaśmiał się mężczyzna. – Najbardziej na ciebie.
Lamia prychnęła rozbawiona, do drzwi ktoś zapukał, kobieta otworzyła je i zamówiła spory posiłek, którym zamierzała podzielić się z Mu-shenem. Pracownica obsługi zapamiętała zamówienie i odeszła, powtarzając je w myślach.
– Przez ciebie pomyślą, że jestem obżartuchem – zażartowała Lamia, zamykając drzwi i spoglądając w głąb apartamentu, gdzie rozparty na krześle siedział Mu-shen. Mężczyzna obracał na palcu spory pierścień i zdawał się być myślami bardzo daleko stąd.
– Widziałeś, jak dziwnie zachowuje się Hasmuth, jakby nie był sobą?
Mu-shen oderwał wzrok od pierścienia.
– Przez całą sesję milczał, wpatrywał się w podłogę i głosował za tobą, a przecież wszyscy wiedzą, że on za tobą nie przepada. Zawsze stał w opozycji, skąd więc ta zmiana?
– Skąd mogę widzieć, może wreszcie coś do niego dotarło!
– Nie denerwuj się, po prostu nie tylko ja zauważyłam, że coś z nim jest nie tak, Nodu-tan...
Mu-shen uderzył pięścią w oparcie fotela. Przebrzydły lizus, przydupas Ker-linga, śmiał łapy wyciągać po jego własność.
– Co... powiedział Nodu-tan? – ryknął wściekły, że wspomniała o tym mężczyźnie. Do tej pory Nodu-tan, jeden z Honorowych, był mu całkowicie obojętny, nie przeszkadzało mu nawet to, że publicznie podważał jego wypowiedzi, Mu-shen tłumaczył to sobie zazdrością i faktem, że Nodu wywodził się z niższych kast, a wszystko, co osiągnął, zawdzięczał sobie, dlatego przykleił się do Ker-linga jak pijawka.
Ton Radnego zbił Lamię z tropu, Mu-shen wyraźnie był poddenerwowany, nie dziwiła mu się, tragedia w domu, zaginięcie ukochanej córki, a teraz walka o przewodnictwo w Radzie, to wszystko musiało na niego wpłynąć.
– Przecież wiesz, że nie przyjęłabym jego awansów – powiedziała łagodnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. Mu-shen oparłszy głowę o zagłówek fotela, przymknął oczy.
– Jestem zmęczony – szepnął. – Czasami mam ochotę zrestartować swoje życie. – Lamia odparła, że go rozumie, ale on wiedział, że było inaczej. Jak mogła rozumieć? Przecież nie znała całej prawdy o nim, na tej planecie nikt jej nie znał. Siedzieli w ciszy, Mu-shen wyraźnie nie miał ochoty na rozmowę.
– Sprawdzę, co z naszym jedzeniem – powiedziała w końcu Lamia. Przedłużająca się cisza i na nią źle wpływała. Mężczyzna nawet nie zareagował, wyglądał jakby zasnął. Kobieta cicho opuściła apartament i poszła w kierunku kuchni, idąc szerokim korytarzem mijała drzwi prowadzące do apartamentów innych radnych, przed drzwiami do kwatery Mu-shena stał Hasmuth i zaciętą miną wpatrywał się w nie. Zdawało się, że nie zauważył przechodzącej tuż obok kobiety, która znacznie zwolniła kroku.
– Szukasz Mu-shena? – zapytała. Hasmuth spojrzał na nią zaskoczony.
– Nie – odparł. – Dlaczego myślisz, że go szukam?
Lamia uśmiechnęła się niepewnie, coś w wyrazie twarzy tego wojownika mówiło jej, że powinna się wycofać.
– Wiesz, gdzie on jest? – zapytał mrużąc oczy.
– Nie – odparła szybko i zawróciła, nagle minęła jej ochota na jedzenie, miała wrażenie, że Hasmuth poderżnął by jej gardło, gdyby dowiedział się, że Mu-shen jest u niej. Teraz jeszcze mniej rozumiała, dlaczego ten wojownik głosował za Mu-shenem. Wróciła do pokoju, Radny siedział tam gdzie go zostawiła.
– Coś taka blada? – zapytał, dostrzegłszy wyraz jej twarzy.
– Hasmuth stoi przed drzwiami do twojej kwatery i wygląda, jakby oszalał – powiedziała na jednym wydechu. Mu-shen wyprostował się w fotelu. – Mówiłam ci, że zachowuje się dziwnie.
– Przejdzie mu, zobaczysz – odparł Mu-shen, a w myślach zanotował, żeby po skończonej sesji niezwłocznie skontaktować się z gildią zabójców ze Styksu i dowiedzieć się o stan zdrowia uprowadzonych dzieci Hasmutha.

wtorek, 7 października 2014

34. Upokorzenie

     Podążała za nim jak cień; gdy szedł z miejsca, w którym stał jego statek, gdy wyszedł popołudniu, by rozstawić w lesie jakieś dziwne urządzenia, gdy rankiem wyciągnął ze statku coś, czego ona wcześniej nie widziała. Była jak cień, gdy on lekko zataczając się, poszedł do miasteczka, gdy wywabił tego Rozjemcę, a potem zabrał jego rodzinę. Była na miejscu przed nim i przyglądała się zafascynowana, z jaką wyższością traktuje tę nędzną kobietę. Ach, gdybyż mogła być na jej miejscu. Szła za nim, gdy wszystko się skończyło i dziwiła się, że zrezygnował – ona nie zrezygnuje.    
      Był zmęczony, widziała to dobrze. Zaczekała, aż nadarzy się stosowny moment i wycelowała do niego ze specjalnej dmuchawki. Nabrawszy powietrza, wypuściła je z płuc, wprawiając w ten sposób w lot niewielką strzałkę nasączoną środkiem do usypiania dużych zwierząt. Strzałka przeszyła powietrze i utknęła w nieosłoniętym udzie Thei'de. Widziała, jak zaskoczony Łowca warcząc, wyszarpuje strzałkę z ciała. Jak rozgląda się z irytacją po okolicy, jak dostrzega ją za drzewem dziesięć metrów przed sobą.
 
   – To ty?! – krzyknął do niej. Tea nie zamierzała się dłużej ukrywać, wyszła zza drzewa. – Czego chcesz? – zapytał ją, czując, jak resztki sił odpływają.
Ale ona nie odpowiedziała, czekała i przyglądała się. Thei'de zachwiał się na nogach, spróbował zrobić krok w jej stronę, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa i osunął się na kolana.
   – Co? Co mi wy…sy…trzy… wstrzy…łaś? – bełkotał, ledwo mogąc utrzymać głowę. Tea czekała. Łowca spróbował się podnieść, ale opadł z powrotem na kolana. Świat wokół niego wirował jak na diabelskiej karuzeli. Ostatkiem gasnącej świadomości dostrzegł korony drzew zamykające się nad nim jak trumna.
Tea przyglądała się, jak obiekt jej westchnień osuwa się nieprzytomny na ziemię. Dla pewności odczekała jeszcze, nim ośmieliła się do niego zbliżyć. Wprost nie mogła uwierzyć – cały był jej. Chorobliwa niecierpliwość nakazywała jak najszybsze skorzystanie z okazji, lecz zdrowy rozsądek, którego nie miała zbyt wiele, podpowiadał, że musi wykonać najpierw pewne przygotowania. Zarzuciła więc sobie nieprzytomnego mężczyznę na ramiona i sapiąc z wysiłku, powlekła się w stronę góry.

     Mała lampka zasilana baterią rozpraszała mroki jaskini, w powietrzu unosił się specyficzny fetor gnijącego mięsa, lecz zupełnie nie przeszkadzał zaaferowanej swoją nową zabaweczką Tei. Dziewczyna pochylała się nad prowizorycznym posłaniem na ziemi, na którym spoczywał Thei'de. Tuż nad jego głową, na kiju wbitym w podłoże, umieszczona była kroplówka. Tea uniosła wzrok znad ramienia, w które wbiła grubą igłę i przeniosła na twarz Thei'de, wydawał się być taki spokojny. Delikatnie dotknęła jego czoła, na którym prążki układały się w małe słoneczko. Opuszkami palców, lekko, by tylko poczuć jego skórę, przesunęła w dół aż do ust. Skrzywiła się, gdy jej wzrok padł na wyłamany kieł – to musiało boleć. Uśmiechając się do siebie, drżącymi z podniecenia dłońmi, dziewczyna zaczęła rozpinać paski przytrzymujące zbroję na piersi Thei'de. Po kolei zdejmowała z niego każdą część pancerza i układała je na podłodze obok. To było jak gra wstępna i Tea nie mogła doczekać się jej końca. Wilgotną ściereczką otarła zadrapania na jego skórze, a potem do przeźroczystej butelki z kroplówką wstrzyknęła zawartość jakieś fiolki. Znowu omiotła wzrokiem postać swojego – tak o nim myślała – mężczyzny. Przytuliła się do nagiej piersi Thei'de, jego serce biło wolno, a jej coraz szybciej. Już nie mogła się doczekać, w głębi swojego ciała czuła coś, czego nie potrafiła opisać. Gorączkowo odpinała metalowe zapięcia nagolenników i dziwnych pełnych butów. Chwilę zajęło jej mocowanie się z pancerzem okrywającym zewnętrzne strony ud. Z nabożną wręcz czcią poczęła rozpinać pasek na jego biodrach. Musiała się tego pozbyć, wszystkiego, to nie będzie już mu potrzebne. Uradowana przyjrzała się swej zdobyczy. Tylko raz, pozwoli sobie teraz tylko na jeden dotyk. Tea wiedziała, że skóra w tym miejscu jest znacznie delikatniejsza, lecz musiała przekonać się o tym jeszcze raz.
*

Thei'de rozejrzał się, stał na płaskim terenie przed domem, ocean za jego plecami szumiał, a ogromne fale rozbijając się o klif, rozbryzgiwały słone wody. Zimny wiatr dął z potężną siłą, nad wyspę nadciągał sztorm. Po ciele Łowcy przeszedł dreszcz, chociaż nie było mu zimno. Rozpuszczone włosy powiewały na wietrze i zasłaniały mu widok, ze złością odgarnął je do tyłu, lecz one, porwane wiatrem, znowu opadły mu na twarz. Tylko się nie denerwuj, uspokajał się w myślach. Rozwiązał długi rzemień, który maił skośnie przewieszony przez ramię i pierś, nanizane na niego były maleńkie czaszki jaszczurek i małych kapucynek, taka ozdoba, którą Lin-kar dostał od jakiegoś ziemskiego szamana i podarował ją synowi. Przez chwilę Thei'de przyglądał się maleńkim czaszkom, potem złapał wszystkie włosy w garść i związał je na dole, a końcówki rzemienia przywiązał do paska tak, aby włosy nie unosiły się na wietrze.
Nieboskłon przeszyła błyskawica i uderzyła w jedyne drzewo rosnące tuż nad klifem. Thei'de puścił się pędem do domu, stanie tu w metalowej zbroi, w dodatku doskonale przewodzącej prąd, nie byłoby najmądrzejsze. Z rozpędu wpadł pod niewielkie betonowe zadaszenie, złapał za klamkę i szarpnął, drzwi zwiesiły się na jednym zawiasie. Co jest? Pomyślał zaskoczony takim stanem rzeczy. Co jak co, ale Lin-kar dbał o dom; nie było piszczących na zawiasach drzwi, niedomykających się szafek czy poobijanych ścian.
Thei'de wszedł dalej i przeraził się stanem, w jakim obecnie znajdował się ten budynek. Meble były dosłownie roztrzaskane, ściany oszpecono, wydrapując na nich siarczyste przekleństwa nie tylko po yautjańsku, ale i w kilku ziemskich językach. Rozbryzgi krwi ofiar feralnego wydarzenia wciąż znaczyły sufit, ściany i podłogę. Yautjańczyk zajrzał do salonu i tak jak się spodziewał, zastał tam nienaruszony ołtarzyk z ludzkich czaszek. Jak przez mgłę zobaczył swoje własne dłonie układające ten makabryczny stos. Zacisnął powieki, pamiętał jak dziwnie się wtedy czuł, pamiętał, że pozabijał tych ludzi, ale był trochę jak sterowana zabawka, jego dłonie, lecz nie jego wola.
Omijając szczątki mebli wspiął się po schodach na piętro, tu podobnie jak na dole wszystko było zniszczone, z tą jedną małą różnicą, że ściany zamiast przekleństw zdobiły sprośne rysunki aktów płciowych w różnych pozycjach. Thei'de zaskoczony przyglądał się tym nieudolnym malowidłom, nad jednym począł się nawet zastanawiać, czy to w ogóle jest możliwe do wykonania? W końcu doszedł do wniosku, że chyba nie. Wtem usłyszał ciche miałknięcie. Począł nasłuchiwać, lecz dźwięk nie powtórzył się, dlatego postanowił zajrzeć do swojego pokoju. Podszedł do drzwi, na wylot przeszywały je ostrza czterech noży. Yautja otworzył je i zajrzał na ich drugą stronę, poczuł jak ściska mu się żołądek; do drzwi przybity był kot Nan-ku. Thei'de nie przepadał za tym zwierzakiem, a zwierzak nie przepadał za nim, ale na pewno nie potraktowałby go w ten sposób. Kot cicho zamiałczał, żył jeszcze i Łowcy zrobiło się go żal, więc sprawnie ukręcił mu łepek, wolał, żeby się dłużej nie męczył. Kto mógł zrobić coś takiego?
Opuścił swój pokój i poszedł sprawdzić sypialnię Lin-kara. Drzwi do niej były zamknięte. Thei'de złapał za klamkę, stanął bokiem i ramieniem wyważył drzwi. Otwarły się, a za nimi zionęła przepaść, w oddali Łowca ujrzał stolicę Yautjalu. Coraz mniej z tego rozumiał. Yaut płonął, w niebo strzelały potężne płomienie, a rozgrzane do czerwoności kamienne budynki waliły się niczym domki z kart, wzbijając w powietrze snopy iskier. Thei'de nie mógł oderwać wzroku od tego pięknego i przerażającego widoku. Wycofał się, lecz wciąż spoglądał na płonący Yaut.
     Nadole rozległo się tupotanie, Thei'de ocknął się z osłupienia i pobiegł za odgłosem. Na schodach potknął się o resztki rozwalonego krzesła i na parter sturlał się już bezwładnie, zdążył jednak dostrzec jeszcze zarys postaci zbiegającej do podziemnego hangaru. Poszedł tam, tym razem ostrożnie stawiając stopy. Na dole było całkiem ciemno, Thei'de namacał na ścianie wyłącznik światła i nacisnął go, lampy zamrugały i zgasły, by po chwili rozbłysnąć niczym stroboskopowe   światła dyskoteki; mrugały z taką częstotliwością, że Yautja miał wrażenie, iż cały świat jest niczym film nagrany metodą poklatkową i puszczony w zwolnionym tempie. Po prawej coś szybko przemknęło pod ścianę i ukryło się w kącie przy szafie. Thei'de poszedł sprawdzić, co to. W kącie jednak niczego nie znalazł.
   – Ukryj się. – Usłyszał szept dobiegający zza szafy. Zajrzał tam, w wąskiej szczelinie pomiędzy ścianą a meblem siedział skulony wysoki Yautjańczyk.
    Nan-ku? – Zdziwił się Thei'de. – Jak to możliwe, że ty…?
    Schowaj się – powtórzył skulony Yautja. – Bo cię znajdzie.
    Co? Kto mnie znajdzie i co tu się stało?
    Schowaj się, mówię. On gdzieś tu jest – powiedział Nan-ku z dziwnie przerażoną miną.
    Kto mnie znajdzie? – wyszeptał równie cicho Thei'de.
    Ja. – Rozległ się dziwnie chrapliwy głos.
Thei'de odwrócił się i zobaczył yautjańską twarz wykrzywioną w paskudnym uśmiechu, swoją twarz, a potem dostał prosto w pysk.

*

     Powoli odzyskiwał świadomość, otwierał oczy i zamykał je, w ustach miał dziwny posmak, trochę metaliczny, jakby napił się jakiegoś świństwa. Chciał przewrócić się na bok, lecz powzięta w umyśle decyzja spotkała się z odmową całego ciała. Thei'de z wysiłkiem rozwarł wciąż zamknięte powieki. Jego wzrok zogniskował się na twarzy Tei.
    Nie śpij już, bo ominie cię cała zabawa – wycharczała ochrypłym z podniecenia głosem.
   – Zabawa? – Głos Thei'de był ledwo dosłyszalny.
    Tak, cała przyjemność – zachichotała.
    Dlaczego nie mogę się ruszyć? Jestem związany?
    Nie, to menzodekstryna. Dzięki niej nie musiałam cię krępować.
   – Niedobrze mi.
    To tylko efekt uboczny, nic ci nie będzie, najdroższy. – Uśmiechała się krzywo i gładząc długie włosy więźnia, pochyliła się tuż nad jego ucho. – Będzie ci zemną dobrze – szepnęła. – Zobaczysz jacy będziemy razem szczęśliwi.
   – Odbiło ci, kobieto? Wypuść mnie!
    Nie, nie byliśmy jeszcze razem.
    Co?  Thei'de nie bardzo miał pojęcie, o co jej chodzi.
Tea napełniła kolejną fiolkę i wstrzyknęła jej zawartość w kroplówkę. Mężczyzna usiłował zobaczyć, co robi, ale nie mógł poruszyć głową.
   – To nam pomoże – powiedziała dziewczyna, a jej twarz przybrała jeszcze dziwniejszy wyraz, który nie spodobał się Yautjańczykowi.
    Co miałaś na myśli, mówiąc, że nie byliśmy jeszcze razem?
Tea spojrzała na niego wymownie. Źrenice młodego mężczyzny rozszerzyły się.
    Chyba cię popieprzyło, jeśli myślisz, że cię dotknę, ty zniekształcona paskudo.
Dziewczyna zrobiła obrażoną minę
    Słyszeliście, chłopcy, jaki on niemiły? – powiedziała i obejrzała się za siebie. Thei'de powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem. Pod ścianą jaskini usadowieni, jak widzowie w teatrze, siedzieli martwi yautjańscy mężczyźni w różnym stadium rozkładu. Teraz Thei'de uświadomił sobie, skąd ten nieprzyjemny posmak i dotarło do niego, że przez cały czas czuł smród gnijących ciał.
   – Chłopcy nie są zadowoleni, że tak brzydko się do mnie zwracasz. To przykre, bo zrobiłam wszystko, żeby było ci wygodnie.
    Co im się stało?  Thei'de nie mógł oderwać wzroku od przekrzywionych na bok zwłok. Zdawało mu się, że widział tego młodzieńca pierwszego dnia w miasteczku.
    Byli dla mnie niemili, a ja chciałam od nich tylko trochę uczucia.
Thei'de westchnął.
   – Nawet gdybym chciał – powiedział już łagodnie – to w takim stanie nie mogę.  Przyszło mu na myśl, że jeśli przekona ją, że dobrowolnie zrobi to, czego ona chciała, to dziewczyna odłączy kroplówkę, środek przestanie działać, a on będzie mógł się nią rozliczyć. Tea uśmiechnęła się złowieszczo. Ten uśmiech mu się nie spodobał, był jeszcze gorszy niż poprzedni.
    Nic się nie martw, kochany, już się wszystkim zajęłam. Mój wuj jest weterynarzem i ma specjalny środek, używają go podczas inseminacji, przydaje się gdy samiec nie ma ochoty.
   – Co ty pleciesz, dziewczyno, przecież nie możesz mieć pewności, że…
Tea przerwała mu, delikatnie unosząc jego głowę, tak by mógł spojrzeć na swoje ciało.
    O, kurwa – wyszeptał zmieszany i zaskoczony.



      Sha-uni długo nie mogła zasnąć, wierciła się na łóżku; raz się odkrywała, gdyż było jej gorąco, by po chwili nakryć się cienką kołdrą aż po same kły, wtedy znowu robiło jej się gorąco. Dziewczyna w końcu wstała z łóżka i wyjrzała przez niewielkie okienko na zewnątrz. Najchętniej otworzyłaby je i wpuściła do środka odrobinę świeżego powietrza. Niestety, na statku musiała zadowolić się jedynie klimatyzacją. Na zewnątrz panowały ciemności, dziewczyna uniosła się na palcach stóp, by zmienić kąt widzenia, jej naga postać odcinała się jaśniejszą plamą krągłych bioder i małych piersi na ciemnym tle ściany. Ciekawe co on teraz robi? pomyślała. Po drugiej stronie drzwi do jej kajuty rozległy się kroki. Sha-uni jednym susem wskoczyła do łózka i nakryła się kołdrą. Kroki ucichły pod jej drzwiami, dziewczyna nasłuchiwała z bijącym sercem – w końcu zasnęła.
     Obudziło ją jasne światło przedzierające się przez powieki i miarowe kołysanie bioder w rytm lekkich pchnięć. Czuła jak całe jej ciało spina się w sobie w oczekiwaniu na coś, co miało za chwilę nastąpić. Ciepły, szybki oddech owiał jej szyję i kark, pomruk zadowolenia uświadomił, że zaraz nastąpi ta chwila. Sha-uni przysunęła się bliżej do leżącego za nią mężczyzny, jej plecy przywarły do niego. Dziewczyna sięgnęła dłonią za siebie i położyła ją na biodrze kochanka. Przekręciła głowę, by spojrzeć na niego, rozwarła powieki, a z jej gardła wydobył się krzyk zaskoczenia, gdy ujrzała skupioną twarz Thei'de.
Usiadła na łóżku z mocno bijącym sercem i rozpalonym czołem. Rozejrzała się bezwiednie po kajucie w poszukiwaniu tego, kogo twarz widziała jeszcze przed chwilą i odsapnęła z ulgą, uświadomiwszy sobie, że to był tylko sen.
    Na Paya, jaki realny – szepnęła i położyła się z powrotem spać.



     Nigdy wcześniej nie czuł się tak upokorzony i bezradny, i to przez istotę znacznie słabszą od niego. Pozbawiony możliwości poruszania się, nawet nie mógł zacisnąć pięści, a co dopiero myśleć o obronie. Jedyne co mógł zrobić, to zamknąć oczy i cierpliwie znosić wyżywającą się na nim Teę. To było znacznie gorsze, niż mógł sobie wyobrazić, chociaż nic nie czuł, to sama świadomość zbliżenia wymuszonego siłą wzbudzała w nim odrazę. Pomyślał o Sha-uni i o tym, co zrobił jej w altanie w jej rodzinnym domu. Poczuł się tak podle, jak nigdy wcześniej. Pamiętał to całkiem dobrze, choć wspomnienie przyćmiewała mgła szaleństwa. Sięgnął dna, już niżej nie da się upaść.



     Sha-uni nie mogła zasnąć. Leżała w łóżku, a w jej głowie kłębiły się wspomnienia. Przecież nie minęło, aż tyle czasu, od kiedy byli ze sobą, bo oboje tego chcieli. Dlaczego wszystko tak się poplątało? Kochała Nan-ku, ale nie tylko to, jaki był, lecz jego ciało również, a ono nie zniknęło, było tu, choć… To takie skomplikowane, że nie mogła się zdecydować, co tak naprawdę czuje. Przypomniała sobie jaką miał zmieszaną minę, gdy ich pierwszy raz okazał się znacznie krótszy, niż oboje mogli przypuszczać, że będzie. Pamiętała, że na nią nie naciskał, że pozwolił jej zdecydować, czy tego chce i to z nim, a ona chciała. Z żalem wspominała te chwile, w których czuła, że ją kocha i pragnie. Wspominała te ostatnie minuty spędzone przed jej odlotem z Olteranu, już wtedy był jakiś dziwny, jakby nie był sobą. Teraz wiedziała, dlaczego tak często zaskakiwał ją zmianą zdania na jakiś temat.


     Czuł, że dłużej nie wytrzyma, że nie zniesie tego cholernego kołysania i jęków tej pokrzywionej wariatki. Chciał zniknąć, zatracić się w sobie, tak jak kiedyś już to zrobił, ale tym razem nie miał go kto zastąpić, a przynajmniej chętnych nie było. Gdyby Nan-ku nada istniał. On wypchnąłby jego świadomość na powierzchnię, a sam ukryłby się głęboko.
Tea wbiła mu paznokcie w skórę na piersiach, zajęta sobą nie zauważyła, że jej szpony rozpuściły się. Thei'de usiłował zająć czymś myśli, przypomniało mu się, jak rysował palcem litery na nagiej skórze Sha-uni, a ona śmiejąc się, usiłowała je odgadnąć. Przypomniał mu się jej radosny śmiech i wiersz, który przetłumaczył specjalnie dla niej z jednego z ziemskich języków.



     Były takie chwile, w których szczerze go uwielbiała, jak ta, gdy mówił do niej w ten szczególny, niesamowity sposób, nazywał to poezją. Znała wiersz już na pamięć, bo czytała go wielokrotnie, aż niewielki skrawek papieru, na którym go zapisano, zniszczył się od rozwijania i składania.

Gdy ciszy pragnie ciało me,
Ustami usta zamykam twe.

Krążę wśród gwiazd rozbłysków umysłem,
W ciemności źrenic, dotyku zmysłem.

Tonę i badam,
Ciszy wymagam.

W jękach odgłosów, oddechów grze,
Gdy ciało płonie, a krew w nim wrze.

Gdy serce bieg przyśpiesza swój,
 Nim zmysły stracę, znów jestem Twój.

Płonę, umieram,
Do ciszy docieram.

Nim siły odejdą, odpłyną w dal,
Ciszę zakłóci westchnienia żal.

Że już po wszystkim, że końca czas,
Że cisza znowu opuści nas.



     Sapiąc i rżąc jednocześnie ze szczęścia, Tea zwaliła się obok nieruchomego ciała Thei'de. Tym razem była zadowolona. Tak jak przypuszczała: wojownik to nie to samo co syn handlarza, rolnika czy rzemieślnika. Sięgnęła dłonią po kamień leżący tuż przy głowie mężczyzny, znaczyły go wyraźne ślady fluorescencyjnej krwi. Gdyby jęczał biadolił, albo ją przezywał, walnęłaby go tym kamieniem prosto w łeb – tak jak tamtych tchórzy, którzy nie potrafili docenić jej miłości i poświęcenia.
    I co? Warto było, prawda? – zagadnęła swojego „robaczka”, ale nie otrzymała odpowiedzi. – No, wiesz? Ja się namęczyłam, a ty śpisz – szepnęła przekręcając się na bok i wsparłszy się na łokciu, spoglądała na twarz Thei'de. Wzięła do ręki jeden z jego długich włosów i bawiąc się nim, uśmiechała się sama do siebie.
    Ładny jesteś, wiesz? Naprawdę ładny. – Rozmarzyła się, lecz po chwili jej mina przybrała posępny wyraz. – Gdyby tylko tak mogło być zawsze. – Zamyśliła się, po czym usiadła okrakiem na brzuchu Thei'de z kamieniem w dłoniach. – W ten sposób na zawsze zostaniesz ze mną – szepnęła, wzniosła kamień nad głowę, zamachnęła się i uderzyła. Kawałek skały wylądował tuż przy głowie Thei'de. – Wybacz, kochany, więcej tego nie zrobię – łkała, wycierając łzy. Przytuliła się do jego ciepłego ciała. – Więcej tego nie zrobię, obiecuję. Śpij, śpij spokojnie, ja muszę wrócić do domu. Przyjdę do ciebie jutro. W miasteczku na pewno rozpęta się piekło po tym, co zrobiłeś. Muszę być ostrożna.
Śmiejąc się, zbierała swoje rzeczy. Ubrała się szybko i niechlujnie, spojrzała jeszcze raz na swoją zdobycz, po czym złapawszy lampkę, poczęła gramolić się na czworaka przez ciasne i niskie gardło jaskini.

Blask poranka nie docierał w głąb skalnych czeluści. Nawoływania leśnych zwierząt ginęły w długich korytarzach, a śpiew ptakopodobnych istot docierał zaledwie do ogromnej komory tuż przy wejściu. W głębi podziemnych przejść ostatnia kropla menzodekstryny skapnęła z butelki do długiej, przeźroczystej rurki. Podpięty pod nią Yautja czekał cierpliwie, aż efekt wywołany farmaceutykami przestanie działać. Mijały długie jak wieczność minuty, smród przestał już mu przeszkadzać, a ciemność, która ogarnęła go po wyjściu Tei, przyniosła ulgę podrażnionym oczom. Thei'de nie czuł głodu ani zimna, a po pewnym czasie nie czuł też znużenia. Na sklepieniu jaskini kłębiły się małe fosforyzujące robaki, które okazały się całkiem ciekawym obiektem obserwacji.
     Minuty mijały, a jedynym ich miernikiem okazał się być stopień odzyskiwanej władzy nad ciałem. W końcu mógł już zacisnąć pięści, ale to wciąż za mało by się bronić. W głębi duszy modlił się, by Tea nie wróciła nim on odzyska siły. Kolejna godzina minęła mu na powolnym powrocie do sprawności, mógł już usiąść. Wszelkie rany zasklepiły się i tylko nieznośny ból w wyłamanym kle i obolałe przyrodzenie nie dawało mu zapomnieć, że leki przeciwbólowe przestają działać. W bladym świetle fluorescencyjnych robaków Thei'de wymacał swój komputer i części zbroi, nie zamierzał zakładać jej po ciemku, ale nie chciał też jej tu zostawiać. Zwinął koc, na którym przyszło mu doznać najgorszej w jego mniemaniu hańby, i umieścił w tak zaimprowizowanym tobołku części pancerza i mniejszą broń. Pozostałe rzeczy: buty i przepaskę na biodra założył na siebie, a naginatę wziął w dłoń. To wszystko zajęło mu niesamowicie dużo czasu.
        Popychając przed sobą tobołek, począł pełznąć przez wąski korytarz.Wzrok ułatwiający mu widzenie w ciemnościach na niewiele się przydał i po paru metrach Thei'de żałował, że nie może założyć maski. Ogarnął go też szczery podziw dla Tei, bo wręcz nieprawdopodobnym było, że zdołała przeciągnąć go taki kawał, a on nie był lekki. Po kilkudziesięciu minutach dotarł do rozwidlenia, instynkt podpowiadał mu, że powinien nadal przeć na przód, lecz korytarz po lewej wydawał się być szerszy, przez co łatwiejszy do pokonania. Thei'de skręcił w niego i z zadowoleniem stwierdził, że może wstać. Wygrzebał więc z tobołka akumulator, komputer i maskę, teraz ciemność nie będzie przeszkodą. Miał niewielki problem z połączeniem sprzętu, bo Tea rozłączyła wszystkie kable, lecz w końcu udało mu się. Ruszył, podtrzymując się ściany. Szedł ładnych parę minut. W jaskini zrobiło się bardzo ciepło i duszno, więc Łowca zlecił komputerowi analizę powietrza; tak jak przypuszczał, trujące gazy były na niebezpiecznie wysokim poziomie. Jeszcze tylko ten zakręt, zza którego wydobywa się dziwna łuna, pomyślał i ruszył dalej pchany niezdrową ciekawością. Po kilku metrach i jednym zakręcie stanął nagle nad urwiskiem. Przeciwległa ściana ginęła gdzieś w mroku, a dołem niczym rwąca wodna kipiel przetaczała się stopiona do czerwoności magma. Teraz Thei'de pojął dlaczego w korytarzach nie było tak charakterystycznych dla jaskiń stalagmitów i stalaktytów. Wulkan był wciąż czynny, a on wędrował po kanale, którym niegdyś płynęła lawa.
Łowca jak urzeczony przyglądał się bulgoczącej i przelewającej się pod nim ognistej rzece. Jego spojrzenie przykuło coś dziwnego; tuż przy krawędzi urwiska na przekrzywionym trójnogu stało płaskie pudełko. Sześcian skierowany był jedną stroną w dół, jakby celował w potok lawy. Thei'de podszedł bliżej, dłonią starł wiekowy pył z monitora, nacisnął włącznik i czekał, ale urządzenie pozostało wyłączone – widać bateria była wyczerpana.
Yautjańczyk zdjął z pleców akumulator, odłączył go od maski i podłączył do urządzenia. Standaryzacja, genialny wynalazek nie tylko na tej planecie, sprawiła, że wtyczki pasowały. Urządzenie włączyło się, wysyłając jednocześnie w stronę magmy strumień laserowego światła. Thei'de zerknął na odczyt, potem pogrzebał jeszcze w menu i odnalazł poprzedni pomiar, który wykonano prawie dwieście lat wcześniej. Od tamtego czasu poziom lawy podniósł się o piętnaście metrów. Thei'de rozejrzał się w poszukiwaniu nowszych urządzeń, ale niczego nie znalazł. Przez głowę przemknął mu okrutny plan, otrząsnął się jednak i stanowczo go odrzucił, chociaż perspektywa przetestowania jego nowej broni w tych warunkach była bardzo kusząca, a efekty mogły okazać się nad podziw spektakularne.
Godzinę zajął mu powrót i opuszczenie groty. Czuł się jakby odbył maraton, a nie krótki spacer po podziemiach. Na dodatek piekielna viagra wariatki wciąż dawała o sobie znać, wprawiając go w stan od wściekłości do wstydu włącznie. Nie daj Boże spotkać kogoś po drodze do statku. Osłaniając się tobołkiem, pomaszerował przed siebie.


Było już wczesne przedpołudnie, gdy dowlókł się do polany, na której parkowali i z ulgą stwierdził, że wreszcie mu przeszło i nie będzie się musiał wstydzić przed… Sha-uni.
Rozłożył koc, by wydobyć swoją zbroję i omal nie padł wściekły. Z tylnej części przykrywającej plecy zdarty był cały czerwony, metaliczny lakier; naramienniki i naudzia też były porysowane. 
   – Powinienem był zrobić to od razu – wycedził zły Thei'de.  Powinienem wyflaczyć tę dziwkę centymetr po centymetrze, a nie wracać tutaj. Marzy jej się ostre pieprzenie? To będzie miała rżnięcie jak nigdy przedtem. – Zacisnął dłoń na włóczni, aż pobielały mu knykcie.


--------------------------
Wiersz napisał Zoltan, jeszcze raz dziękuję za zgodę na publikację w moim opowiadaniu.

piątek, 5 września 2014

33. Doti

       Ocalała przed pohańbieniem służąca Mu-shena z żalem spoglądała na jego syna. Od pamiętnego dnia minął prawie tydzień, a on ciągle zachowywał się, jakby jej nie znał.
   – Ja... – Dziewczyna zaczęła i umilkła, nie wiedząc, co powiedzieć. Czarne, błyszczące włosy zaplecione miała w trzy grube warkocze, z czego każdy spięty był szeroką metalową obręczą. Przez wysokie, płaskie czoło przewiązała chustę z delikatnego materiału, którego poły zwieszały się nad nagim ramieniem. Mei-shen zlustrował stęsknionym wzrokiem zgrabną postać służącej. W tej dopasowanej na górze i rozszerzającej się ku dołowi sukience wyglądała ponętnie.
   – Długo? – zapytał, spoglądając w pustą przestrzeń tuż nad nagim ramieniem Doti. Nie bardzo wiedział, jak postąpić wobec upokorzonej dziewczyny, którą – dobrze to pamiętał – trzy miesiące temu rodzony ojciec oddał na służbę do domu bogatego Radnego.
Dziewczyna milczała, chyba nie bardzo rozumiała sens jego pytania. Yautjańczyk nabrał powietrza w płuca i zapytał jeszcze raz, tym razem inaczej formułując pytanie.
   – Pytam, czy to pierwszy raz, a jeśli nie, to jak długo to trwa?
Dziewczyna spuściła oczy i utkwiła je w wykładanej drogim kamieniem posadzce.
   – Ja nic nie zrobiłam. Pan sam… co miałam uczynić? – zamieszała się.
Mei-shen przełknął ślinę, która mu wielką kluchą w gardle utkwiła, przysunął się bliżej dziewczyny i obiema dłońmi uniósł delikatnie jej twarz.
    Lepiej dla ciebie – wyszeptał  żeby nikt się nie dowiedział.
    Przepraszam...
    To nie twoja wina, on zawsze bierze, co chce.
    Jesteś zły?
    Nie. Tak. Nie wiem. – Mei-shen nie mógł się zdecydować. – Na ciebie może trochę, bo jesteś taka śliczna, a na niego nie, bo wcale mu się nie dziwię. – Wyrzucił na jednym wdechu syn Mu-shena, po czym uśmiechnął się nieznacznie. – Porozmawiam z nim i poproszę, aby dał ci spokój. Przyjdź wieczorem do altany w ogrodzie, mam coś dla ciebie – powiedział na odchodne.
     Do altanki? Zdziwiła się w duchu Doti. Po tym, co spotkało w tym miejscu Sha-uni, nikt z rodziny już tam nie bywał i chodziły słuchy, że zaplanowano jej wyburzenie i wzniesienie w tym placu pawilonu z ogromnym akwarium – nową modą wśród wyższych sfer Yautu.
Mei-shen mrugnął do niej porozumiewawczo, omylnie interpretując jej zmieszanie. Był przekonany, że to jego urok osobisty wywarł na niej takie wrażenie.
   – Muszę już iść – wyszeptał jej do ucha i poszedł do swoich zajęć.
Dziewczyna przyglądała mu się, jak odchodzi, potem wyprostowała fałdy na sukience i przybierając nieprzenikniony wyraz twarzy, poszła do kuchni. Spore pomieszczenie jak zwykle tętniło życiem; umieszczone w centralnym budynku zawsze pełne było gwaru rozmów i bulgotu gotujących się potraw. Wysoki sufit, bo znajdujący się aż sześć metrów nad podłogą, zapewnić miał lepszą cyrkulację powietrza. Przy długiej indukcyjnej płycie grzewczej stał gruby kucharz i mieszał parującą breję w wielkim kotle. Doti minęła go.
   – Pomożesz przy kolacji – zagadnął ja kucharz.
    Ja?  zdziwiła się dziewczyna.
    A coś myślała? Bliźniaczki się pochorowały, Jerpa pojechała do rodziny, bo jej ojciec jest zaniemógł, no, a Uta ma dwie lewe ręce, toć jej przecież nie pozwolę, by panu usługiwała, bo zara co narobi.
Doti skrzywiła się. A niech to Cetanu, zaklęła w myślach, a potem ręce skrzyżowane do piersi przycisnęła, by złego odpędzić, bo podobno, gdy się go raz wezwało to odejść bez fantu nie chciał, ona zaś nic mu dać nie mogła, bo i nic nie miała, a cnotę, którą podobno nad wszystko preferował, temu jedynemu zamarzyła oddać.

     Kolacja ciągnęła jej się niemiłosiernie. Niegdyś najweselsza część dnia, bo wszyscy się na niej zbierali, dziś była zaledwie cieniem dawnych dni. Wszyscy milczeli, żony Mu-shena złe były na niego, bo dzieci potraciły, a on zachowywał się jak gdyby nigdy nic. Doti wcale się kobietom nie dziwiła, tyle młodego życia niepotrzebnie zmarnowanego. Synowie też milczeli i tylko ponuro spoglądali to na ojca, to na siebie nawzajem. Sam sprawca rodzinnego nieszczęścia, chociaż bolał nad śmiercią dzieci, nie potrafił tego dostatecznie okazać. Jednej Sha-uni służce brakowało, bo rówieśniczkami były i Doti szczerze ją lubiła. Przy ogromnym stole dużo teraz pustego miejsca było i Doti z wielkim żalem omijała miejsca, należące do zamordowanych chłopców. Ciągle się przyzwyczaić nie mogła i czasami przyłapywała się na tym, że i dla nich czystą pościel szykowała. Westchnęła ciężko, nalewając Mu-shenowi do pucharu wina. Ten spojrzał na nią groźnie. Doti spłoszona wzrokiem Mei-shena poszukała i odnalazłszy go, zdziwiła się, widząc jego zadowoloną minę. Czyżby już z ojcem rozmawiał?

Po tej przymuszonej pracy dziewczyna już na nic ochoty nie miała, a jeszcze obowiązek swój spełnić musiała. Ojcu nigdy nic słowem nie rzekła, że jej źle, bo nauczył ją szacunku dla tego, co się ma i nie użalania się nad sobą, szczerze też w misję swoją wierzyła. Uprzątnąwszy po kolacji, czas wolny dla siebie miała, wyszła więc jak zwykle tuż przed zmierzchem. Myślami już gdzie indziej będąc, zupełnie zapomniała, co synowi pana swego obiecała.

Szła przez miasto, pomału kierując się w stronę starych peryferii, które obecnie w dziesiątym kręgu od centrum się znajdowały. Na niegdyś olśniewająco białych kamieniach czerniły się paskudne zacieki z kwaśnych deszczy. Zarząd miasta już w zeszłym roku ogłosił piaskowanie wszystkich budynków w mieście i obecnie prace trwały w dziewiątym kręgu. Zważywszy, że rok miał się już ku końcowi, na jej rodzinną ulicę dotrą zapewne w przyszłym. Doti rozejrzała się, ależ będzie czysto, pomyślała i tanecznym krokiem skręciła z głównego traktu w wąską boczną uliczkę. Nucąc sobie pod nosem wesołą piosenkę z dziecięcych lat, weszła w bramę wysokiego muru okalającego dom jej ojca. Za wrotami umilkła nagle i spoważniała – nie cierpiała udawania, że jest szczęśliwa, lecz czuła, że robi coś ważnego. Tak przynajmniej zawsze zapewniał ją ojciec. Szybko przebiegła podwórko i weszła do domu. Ojciec powitał ją w salonie, uściskał, pogłaskał, a potem wyszedł, pozostawiając dziewczynę sam na sam z siedzącym w fotelu mężczyzną. Doti nie za bardzo za nim przepadała, wydawał się jej taki oschły, taki pozbawiony uczuć, nawet jej pan był mniej dziwny i potrafił okazywać tak złość, jak i szczęście, a ten tu nic, nigdy nic.
Mężczyzna odstawił na stolik obok fotela trzymany przez siebie puchar z yautjańskim winem, którym zwykł częstować go jej ojciec. Doti przypuszczała, że gość nawet go nie spróbował. Yautjańczyk wstał i odwrócił się do niej plecami, zawsze tak robił, jakby świadomość przez co dziewczyna musi przechodzić w domu Mu-shena sprawiała, że czuje do niej obrzydzenie. Tym bardziej dziwił ją fakt, że obiecał ojcu poślubić ją po zakończonej misji. Doti nie była z tego faktu szczęśliwa, ale ojciec postrzegał w tym związku szansę dla całej rodziny.
   – Co nowego? – zapytał Yautja wpatrując się w coraz mniej widoczne liście morhy rosnącej w ogrodzie za oknem.
Doti przeszedł dreszcz po plecach. Ach, ten jego zimny ton. Dziewczyna spróbowała wyobrazić go sobie w toalecie z tą poważną miną i o mało nie parsknęła śmiechem.
    Pan mój – zaczęła szybko mówić, by śmiech powstrzymać – wypuścił Yu-shena i nakazał mu siostry szukać.
    Coś jeszcze?
    Ano.
Mężczyzna stojąc do niej plecami, przekrzywił nieznacznie głowę, słysząc taki archaizm. 
   – Tak? – ponaglił.
    Szczęśliwy chodzi jakby już przewodniczącym został. Dzieciom, żonom i służbie prezenty pokupował z tej okazji.
    Hm, więc pewność ma. Czyli wie, jak radni będą głosować.
    Czy to aby nie jest nielegalne?
    Jest. Coś jeszcze?
    Tak, to w śmieciach znalazłam, jakem jego tajne biuro po kilku dniowej libacji sprzątała.
Mężczyzna odwrócił się i ze zmarszczonym czołem zerknął na kartkę zgniecionego papieru w drobnej dłoni Doti.
    Wpuścił cię tam – zapytał, po papier sięgając tak, by przypadkiem ich dłonie się nie zetknęły.
Dziewczyna udała, że tego nie widzi, lecz w jej głowie już po raz setny myśl się zrodziła, jak on zamierza obietnicę daną jaj ojcu spełnić – przez dziurę w prześcieradle? Tym razem nie wytrzymała i jej twarz rozpromieniła się szczerym uśmiechem. Mężczyzna zdziwił się nieznacznie, zerkając na nią z ukosa, tak aby dziewczyna nie widziała jego oszpeconej twarzy. Doti wyciągnęła szyję, chciała ujrzeć tę sławną bliznę wypaloną przez żrącą krew królowej semprów. Mężczyzna znów odwrócił się do niej tyłem; był wysoki i bardzo szczupły.
    Możesz odejść – powiedział.
Doti stała przez chwilę, wpatrując się w jego plecy.
    Za tydzień o tej samej porze, chyba żeby było coś pilnego to szybciej – dodał, nie spoglądając już na nią.
    Tak, wiem, gdyby coś ważnego – odrzekła Doti i już miała odejść, gdy usłyszała jego cichy głos.
    Uważaj na siebie.

Dziewczyna wyszła, a on jak zwykle miał wyrzuty sumienia. Usiadł z powrotem w fotelu, zrobiło się zupełnie ciemno, więc zapalił lampkę, obok której postawił wcześniej puchar z winem. Słabe światło ujawniło przykrą prawdę; przez całą lewą stronę jego twarzy biegła paskudna blizna po oparzeniu krwią ksenomorfa, oko było białe i ślepe, zaś dolnego kła po prostu nie było. Szef tajnych służb Yautjalu rozwinął kartkę, przyłożył ją do źródła ciepła i zaczekał chwilę, aż atrament się nagrzeje. Większość zapisków stanowił pijacki bełkot, mimo to Wolf przeczytał każde słowo. Na samym dole strony, krzywą, łamiącą się kreską narysowany był yautjański wojownik z karykaturalnie wielką głową i kijem wystającym z tyłka. Kogóż to Mu-shen chciałby na pal nadziać? Zastanawiał się Wolf. Pukanie przerwało myśli, które się już w jasny obraz układać poczęły. Do pokoju wszedł ojciec Doti, był kupcem i nie najlepiej mu się teraz wiodło, wiele stracił po tym, jak w zakupionym przez niego stadzie zaraza jakaś wybuchła i trzeba było je zlikwidować. Dlatego to Yautjańczykowi zamarzyło się, by syn jego Łowcą został, w chwale i bogactwie się pławił. Niestety chłopak zacięcia nie miał i mało życia na ostatniej eskapadzie nie stracił, lecz go Wolf w ostatniej chwili uratował, co utratą kła przypłacił. Co Wolf na tej wyprawie robił, tego nikt nie wiedział, bo od dawna nie polował, w każdym bądź razie nie na taką zwierzynę.
    Doti już poszła – wymamrotał kupiec i smutne spojrzenie w Wolfa wlepił. – Nie była szczęśliwa – dokończył.
    Na to już nic poradzić nie mogę – odparł oszpecony mężczyzna i włożywszy kartkę do kieszeni peleryny, chciał wyjść.
    Obym nigdy nie żałował, żeś mi, panie, syna uratował, obym nie żałował – mamrotał kupiec.

Po wypadku, w którym jego twarz jeszcze szpetniejszą się stała, Wolf niczego od kupca nie chciał, chociaż tamten nalegał. W końcu jednak przyszedł dzień, dług mógł być wreszcie spłacony i kupiec nie zastanawiał się długo. Za namową Wolfa posłał córkę na służbę do domu bogatego Radnego, o którym już wtedy dziwne rzeczy gadano. By ojca dziewczyny i własne sumienie uspokoić Wolf obiecał mu, że dziewczynę poślubi i byt jej zabezpieczy, bo po tym, jakby wyszło na jaw, że pana swego szpiegowała, z całą pewnością pracy nikt by jej nie dał.
    Nie będziesz, przecież ci obiecałam. Po wszystkim niczego jej nie braknie, nie musisz się troszczyć o jej przyszłość. – Łatwo przyszło mu to zapewnienie, lecz w głębi sera czuł, że to nie jest prawdą.
Opuścił dom kupca i ruszył w kierunku centrum. Nie podziwiał uroków białego miasta pogrążonego teraz w ciemnościach wczesnej nocy, zbyt dobrze znał te uliczki i nie robiły one już na nim wrażenia. Dotarłszy do głównego placu, wokół którego zbudowano wszystkie najważniejsze budynki użyteczności publicznej, skierował się do kwatery tajnych służb. Nad wejściem wisiała tabliczka z napisem DEPARTAMENT WETERYNARII. Wolf wszedł do środka, nie musiał okazywać nawet przepustki, takiej gęby się nie zapomina. W windzie zatrzymał się na moment, gdy chciał wybrać z panelu czwarte piętro, na którym znajdowało się jego biuro, zamiast tego nacisnął minus dwa i zjechał do podziemnych archiwów. Coś nie dawało mu spokoju. Na kartce, która spoczywała teraz bezpiecznie w jego kieszeni, kilkakrotnie powtarzało się słowo „mahret” i chociaż lata mijały nieubłaganie, a on rozwiązał już setki spraw, to tej pierwszej nie mógł zapomnieć. Nie był wówczas dowódcą, lecz jedynie szeregowcem przydzielonym do pomocy śledczemu. Kryptonim „mehret” nadano sprawie zaginięcia rodziny jednego z ówczesnych Radnych. Po kilkunastu miesiącach poszukiwań odnaleziono wrak, którym podróżowali i bardzo wychudzonego syna Radnego. Żony ani załogi nie odnaleziono, a chłopiec nie potrafił racjonalnie wyjaśnić tego, co się stało. Wolfowi ta sprawa długo nie dawała spokoju, lecz na żądanie Radnego śledztwo umorzono i już nigdy do niego nie powrócono.
Mężczyzna minął rzędy półek, na których znajdowały się nośniki danych i podszedł do terminala kontrolnego. Wpisał żądaną frazę, komputer wskazał miejsce, gdzie znajdował się szukany dysk. Wolf przemierzył pomieszczenie jeszcze raz, chciał dokładnie przestudiować raporty, do których jako młody pracownik nie miał dostępu. Mijał rzędy zakurzonych regałów w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, w końcu zatrzymał się przed właściwą półką. Przykucnął przy niej, by łatwiej sięgnąć po oznaczone pudełko. Uchylił wieczko, przeszukał zawartość i zaklikał zaskoczony. Jeszcze raz przeszukał złożone w niewielkiej skrzyneczce dyski, lecz nie znalazł tego, którego szukał. Zmarszczył czoło. Co też mogło się stać z raportami?


     Doti wróciła do domu Mu-shena nim pogaszono wszystkie światła. Zainteresowani wiedzieli, że pokojówka często odwiedza ojca, więc nikogo nie dziwiło, że wychodzi i wraca po zmierzchu. Dziewczyna obeszła budynek i poszła prosto do części wyznaczonej dla służby. Miała tam swój mały pokoik, który przylegał do dokładnie takich samych pokoików innych kobiet pracujących i mieszkających w tym domu. Cicho, by nie przeszkadzać innym w zasłużonym odpoczynku, przeszła przez długi korytarz i stanęła przed drzwiami do swojej sypialni, wtedy przypomniało jej się, że ktoś na nią czekał.
    Niech to szlag – zaklęła cicho i zawróciła.

Mei-shen czekał na Doti w altanie. Odkrycie, że ojciec zagiął parol na tę samą dziewczynę co on, nie sprawiło mu większego problemu. Ojciec był panem domu i wszystko, co się w nim znajdowało, należało do niego. Tak przynajmniej uważał Mei-shen. Od pierwszego dnia, w którym podczas śniadania zobaczył nową służącą, zapałał niepohamowaną rządzą, szybko się jednak zorientował, że Doti nie należała do „łatwych” dziewcząt. Dlatego dwoił się i troił by wzbudzić w niej zainteresowanie. Uśmiechał się do niej, prawił komplementy, obdarowywał skromnymi – dobrze to przemyślał – prezentami, pomagał w cięższych zajęciach. Mei-shen uważał się za niezłego mądralę i cholernie cwanego gościa, bo nie szukał daleko tego, co miał pod nosem. Yu-shen wpakował się kłopoty, gdyż miał zbyt romantyczne wyobrażenie o miłości. Mei-shenowi wystarczało zaspokajanie fizycznych potrzeb, a te – jak każdy zdrowy mężczyzna – posiadał.
Yautjańczyk rozegrał właśnie kolejną partię kart z komputerem, gdy uświadomił sobie, że dziewczyna powinna już dawno przyjść. Ściemniało się, a dziś był dzień, w którym Doti odwiedzała ojca. Przyszło mu na myśl, że może najpierw postanowiła pójść do domu, a potem do niego. Postanowił zrobić jej niespodziankę i wyjść po nią. Skręcił właśnie w boczną uliczkę, przy której znajdował się dom ojca dziewczyny, gdy ujrzał Doti wychodzącą z bramy i zmierzającą w tym samym kierunku co on. Mei-shen postanowił dogonić ją i trochę nastraszyć. Zamknął monitor przenośnej konsoli, z którą się nie rozstawał, i spróbował wepchnąć ją do sakwy, niestety, zrobił to tak nieudolnie, że komputer wypadł mu i roztrzaskał się o bruk.
   – Niech to jasna cholera! – zaklął Mei, spuszczając Doti z oczu i zbierając swój rozwalony sprzęt. – Noż kurza jego mać – sapał wściekły. – Dopiero go poskładałem – mówił sam do siebie, usiłując jednocześnie poskładać do kupy komputer.
Wtem z tej samej bramy co Doti wyszedł zakapturzony mężczyzna i udał się w stronę Mei-shena. Młody Yautjańczyk uniósł głowę, by spojrzeć na przechodzącego i o mało nie wypuścił swojego skarbu z rąk. Kaptur zasłaniał wiele, ale nie brakujący dolny kieł i przepaloną skórę. Mei wiedział, do kogo należy ta twarz. Jako syn Radnego miał przyjemność poznać szefa tajnych służb – niezbyt przyjemnego typa. W głowie młodego mężczyzny zrodziło się pytanie, co Wolf-kan robił w domu Doti?

piątek, 22 sierpnia 2014

32. Labirynt pielgrzyma

     Lin-kar leżał na swoim posłaniu i usilnie próbował przypomnieć sobie chwile spędzone z ojcem, ale za każdym razem, gdy cofał się pamięcią wstecz, widział Ten-ku. To Ten-ku był przy nim, gdy uczył się walczyć, to Ten-ku pokazywał mu różne triki, to Ten-ku odpowiadał na jego pytania.
Lin-kar dobrze pamiętał dzień, w którym ojciec oznajmił podczas kolacji, że zamierza się ponownie ożenić z wdową po swoim przyjacielu i że do ich domu wprowadzi też dorosły już syn tej kobiety. Lin-kar był małym chłopcem, ale na wieść, że będzie miał starszego brata, ucieszył się. Matka nie była szczęśliwa, dobrze to pamiętał. Po tym, jak rodzicielka odesłała go do pokoju, rozgorzała między rodzicami kłótnia, ich głosy niosły się po całym domu. Mimo jej sprzeciwu ojciec nie zmienił zdania. Jakiś czas później Lin-kar zyskał brata i przyjaciela.
Śmierć ojca wszystko zmieniła, wszystko poza ich przyjaźnią, której matka nie akceptowała. Któregoś dnia po prostu spakowała ich rzeczy i wyprowadzili się do jej brata do stolicy. Stryj Lin-kara miał zająć się jego dalszym szkoleniem. Nastoletni wówczas Lin ciężko przeżył rozstanie z bratem, a na dodatek matka wyrażała się o nim z pogardą i drwiną. Każdego wieczoru opowiadała mu o tym, jak Ten-ku źle traktował jego ojca i ją samą też i chociaż Lin-kar nigdy nie był tego świadkiem, to w końcu utworzył, że tak było. Uwierzył, że to ślub z matką Ten-ku przyczynił się do śmierci Sek-kara i ich nieszczęścia. Matka mówiła, że to wszystko przez sektę, do której należeli Ten-ku, jego matka i jej nie żyjący mąż. 
Teraz okazało się, że nie tylko oni, ale jego własny ojciec należał do sekty, a ucząc go tego dziwnego języka chciał również zwerbować go w ich szeregi. Dobrze, że matka zareagowała w porę.
   – Język nauki – powiedział głośno sam do siebie. Próbował przywołać z pamięci jakiekolwiek słowa, ale chyba nigdy nie znał go zbyt dobrze. Wstał, ubrał się i wyszedł ze swojego pokoju. Padało. Deszcz był zimny i na tyle gęsty, że skutecznie ograniczał widoczność. Lin-kar wiedział mniej więcej, w którą stronę powinien się udać, ale obawiał się, że w deszczu może zabłądzić. Poszedł do niewielkiego domku Frei, miał nadzieję, że tam ją zastanie. Zapukał do drzwi, nie otworzyły się od razu, lecz po chwili.
   – To ty? Czego chcesz? – zapytała z wyraźną niechęcią. 
  – Chcę odejść – odpowiedział, patrząc jej w twarz i doszukując się w jej wyrazie chociaż odrobiny zdziwienia, smutku czy strachu. Niczego takiego nie znalazł. 
  – Więc idź – odparła i, odwróciwszy się, weszła w głąb domu. 
  – Możesz iść ze mną. – Podążył za nią ociekając wodą i pozostawiając mokre ślady. 
  – Dokąd? Do świata, o którym nic nie wiem? Do Yautja, którzy nic dla mnie nie znaczą? Tu jest mój dom. 
  – Twój dom może być tam, gdzie zechcesz. Ona jest stara, wkrótce umrze, a ty zostaniesz tu sama. Sama na straży martwej wiary.
Odwróciła się gwałtownie.
   – Nie jest martwa, ma więcej wyznawców niż myślisz. Może nie przybywają już tu z pielgrzymkami, ale wciąż wierzą! – wykrzyczała, zaciskając pięści. 
   – Skąd o tym wiesz? Od niej? Wierzysz we wszystko, co ci mówi, nawet wtedy, gdy twój własny umysł podpowiada ci, że to kłamstwo?
   – Odejdź.
   – Chodź ze mną.
   – Nie.
   – Bo wyrzuciłem twoją zbroję do rzeki?
   – Nie.
  – To dlaczego? Bo nic do mnie nie czujesz? Bo robiłaś, co ci kazała? Bo boisz się przeciwstawić starej kobiecie? Co może ci zrobić? Obłożyć klątwą? Nawrzeszczeć? Co?... Co takiego sprawia, że jesteś jej tak ślepo posłuszna?!
Znowu milczała, gdy nie znała odpowiedzi, po prostu milczała. Objął ją, wzdrygnęła się, bo jego skóra była wciąż zima i mokra od deszczu. Ale nie odepchnęła go, jak się spodziewał, przeciwnie, przytula się, obejmując go w pasie. 
   – Zimy jesteś – szepnęła. – Chodź, ogrzejesz się. 






   – Byłam małą dziewczynką – powiedziała ni z tego, ni z owego, przekręcając się tak, by móc patrzeć mu w oczy.
   – Słucham? – zapytał Lin-kar z zaciekawieniem. 
  – Gdy mnie tu przywieźli, byłam małą dziewczynką. Mieszkałam za miastem, razem z innymi sierotami. Nikt się nami nie interesował, robiliśmy, co chcieliśmy. Kradliśmy, żeby przetrwać. 
   – Naprawdę kradłaś?
Pokiwała głową. Było ciemno, ale to nie przeszkadzało im widzieć siebie nawzajem. 
   – Musieliśmy. Norha obmyślał plan, a ja i... – Zamilkła. – Nie pamiętam jego imienia – dodała po chwili. – My... pomagaliśmy w realizacji. Po wszystkim dzieliliśmy się łupami.
   – Myślałem, że nigdy nie byłaś poza świątynią? 
   – To było tak dawno, w innym życiu. Tu nigdy nie chodziłam głodna i nie było mi zimno. 
   – Powiedziałaś, że cię tu przywieźli. Wiesz, kto to był i dlaczego?
   – Nie wiem. Wpadliśmy podczas jednej akcji. Norha chyba zabił żonę cukiernika. Złapał nas jakiś bogaty pan. Mnie przywieźli tutaj, nie wiem, co się stało chłopakami.

     – Tego się boisz? Że wylądujesz na ulicy?
    – Trochę tak. 
   – Ale będziesz mieć mnie, a ja zawszę cię okryję, byś nigdy nie zamarzła – powiedział, kładąc się na niej. 
   – W ten sposób ogrzewasz mnie tylko przez chwilę. – Roześmiała się, w lot pojmując aluzję. 
   – Może na chwilę, ale za to dobrze – odparł, gryząc ją delikatnie w szyję. 
   – Nie mogę go zostawić, umrze beze mnie.
Lin-kar dźwignął się na rękach, by spojrzeć na jej zatroskaną twarz.
   – Kto? – zapytał.
  – Ten, do którego należał dysk. – Wskazała na przedmiot odcinający się od czerni nocy jasnym kolorem stali. Lin-kar zerknął przez ramię, odsunął się, a potem usiadł. 
   – Gdzie on jest?
   – W celi. Przywieźli go jakiś czas później, nie wiem, może dwa lata po tym, jak przywieźli tu mnie. A może więcej? Zanoszę mu codziennie jedzenie, beze mnie umrze z głodu.
   – Wiesz, kim on jest?
Freja wzruszyła ramionami.
   – Co za różnica. Nie wolno go wypuszczać, ma żyć i tyle.
   – Kto tak powiedział? Semirra?
Freja przytaknęła głową.
   – Muszę z nim porozmawiać. – Zacisnął dłoń na jej szczupłych palcach.
   – To niemożliwe.
   – Dlaczego?
   – Bo on od dawna się nie odzywa.
   – Pokaż mi jego celę – poprosił Lin-kar. Kobieta wahała się, ale w końcu podniosła się z posłania i rzekła.
   – Ubieraj się.



   
     – To tutaj – pokazała rumowisko przewróconych kolumn. Lin-kar rozejrzał się. Jakoś nie dostrzegał tu miejsca, w którym można by więzić kogokolwiek. Freja poszła dalej, więc podążył za nią. Gdy się zatrzymała podszedł do niej i widząc, że klęka przy żelaznej kracie, zrobił to samo.
   – Mu, obudź się. Przyszłam z kimś, kto pomoże mi cię uwolnić. Mu, słyszysz mnie?! To ja, Freja.
Cisza. Kobieta czekała w napięciu na odpowiedź, widziała wzrok Lin-kara, który mówił jej, że mężczyzna nie do końca wierzy w jej historię. Nagle z podziemi rozległ się cichy pomruk, a po nim pytanie ledwo dosłyszalnym głosem.
   – Kto?
   – Przyjaciel – odparła po chwili zastanowienia.
Znowu cisza.
   – Jestem Lin-kar, syn Sek-kara i Dai z rodu Shen.
Cisza.
   – Syn Dai?! Niemożliwe, ona nie wyszłaby za nikogo z rodu Kar.
Na te słowa Lin-kar przypadł do krat.
   – Ktoś ty! – krzyknął. – Zdradź swoje imię!
   – Jestem Mu.
Freja złapała swego towarzysza za ramię i odcisnęła go od kraty.
   – Przestań – powiedziała. – Bo go wystraszysz.
Lin-kar złapał ją za ramiona i poderwał na równie nogi.
   – Jak tam wejść? – zapytał z wyrazem twarzy, który wręcz ją przestraszył.
   – Nie da się.
  – Przecież jakoś musieli go tam umieścić. – Lin-kar obrzucił szybkim spojrzeniem kratę przywaloną przez kolumnę. Nie dźwignie tego bez sprzętu.
   – Może z podziemi jest dostęp, ale to labirynt i Semirra zawsze zabraniała mi tam chodzić.
Lin-kar myślał intensywnie.
   – Macie może plany świątyni?
Freja rozchyliła usta i zrobiła minę, jakby ciężko nad czymś myślała.
   – Nie mam pojęcia – powiedziała w końcu. Wyraz twarzy mężczyzny się nie zmienił, podejrzewał, że taka właśnie będzie jej odpowiedź. Semirra nie miała chyba do niej zaufania albo uważała, że jej podopieczna nie jest godna, by posiadać jakąkolwiek wiedzę.
   – Macie jakieś archiwum? Miejsce, w którym gromadzone są dyski z danymi albo centralny komputer?
Freja znowu się zamyśliła.
   – Nie wiem, nigdy czegoś takiego nie widziałam – powiedziała ze smutkiem, zaraz się jednak ożywiając. – Ale tu jest wiele miejsc, do których nie wolno mi wchodzić, może w którymś z nich.
   – Zaprowadzisz mnie tam?


     Stali przed drzwiami. Ku zakończeniu Lin-kara zabezpieczał je jeden z najnowocześniejszych zamów telemetrycznych. Mężczyzna przesunął dłonią po gładkiej powierzchni wygaszonego komputera. Bez osoby uprawnionej nie dało się wejść do środka. Lin-kar westchnął zrezygnowały, wiedział, że nie zdoła przekonać Semirry, by go tam wypuściła. Na pewno nie zrobi tego dobrowolnie. Zerknął na swoją towarzyszkę, podejrzewał, że nie zgodzi się na małą „perswazję”, jak myślał o odpowiednio dobranych torturach. 
   – Wschodzi tam zawsze, gdy dostanie wiadomość z miasta.
Tym prostym stwierdzeniem kobieta wyrwała go z zamyślenia. Lin-kar zmarszczył brwi.
   – Myślałem, że jesteście tu odosobnione, wyizolowane, że ukrywacie się przed światem.
   – Tak, ale... Sama nie wiem, po prostu czasem dostaje takie wiadomości.
   – W jaki sposób?
   – Przynosi je posłaniec, a ja odbieram je od niego i zanoszę Semirze.
   – I?
   – I ona zamyka się wtedy tutaj.
Twarz Lin-kara rozszerzyła się w szerokim uśmiechu, mężczyzna miał plan.

Plan był prosty i wyjątkowo skuteczny, Semirra nie miała wątpliwości, że dostała nową wiadomość, w końcu już od dawna nikt się z nią nie kontaktował. Kuśtykając, przygarbiona kobieta przyszła do wskazanych przez Freję drzwi, Lin-kar czekał ukryty w pobliżu. Gdy tylko rozległ się dźwięk otwieranego zamka, wyskoczył z ukrycia. Po drodze zdał sobie sprawę z własnej głupoty, którą było ukrywanie się przed niewidomą kobietą. Semirra zareagowała wyjątkowo szybko jak na swój wiek. Błyskawicznie dotknęła panelu znajdującego się obok drzwi i uruchomiła w ten sposób tryb awaryjny. Drzwi zatrzymały się w połowie wysokości futryny, Lin-kar zrozumiał, że zaraz opadną w dół. Pchnął wiec nieszczęsną kobietę wprost pod opadające wrota w pełni świadom tego, że nie będzie miała szans na przeżycie. Krzyk kobiety odbił się echem po pustych salach świątyni. Drzwi przecięły ją prawie na pół i zatrzymały się zaledwie kilka centymetrów nad ziemią, to wystarczyło by zamek pozostał odblokowany. Semirra nie zginęła od razu, żyła jeszcze chwilę, wołała Freję, ale Lin-kar zabronił jej pojawiać się tutaj. Obawiał się reakcji kobiety i nie do końca był pewien, czy ich plan się powiedzie. W końcu konająca staruszka podniosła dłoń, wskazując ręką przygniatające ją drzwi i rzekła:
   – Dziesiąta kolumna. – Po czym zmarła. Lin-kar stał obok i wpatrywał się w jej zastygłą, wykrzywioną w bólu twarz. Teraz musiał jakoś dźwignąć drzwi do góry. 
   – Coś ty zrobił? 
Usłyszał za sobą stłumiony szept Frei, kobieta ruszyła w kierunku leżącej na ziemi martwej staruszki, ale Lin-kar pochwalił ją i odciągnął na bok. 
   – Zostaw, ona nie żyje. 
   – Coś ty zrobił! – krzyknęła, wyszarpując się z jego uścisku. 
   – Musiałem. 
   – Musiałeś?! Musiałeś?!
   – Chciała mi przeszkodzić. 
   – I dlatego ją zabiłeś?
  – To był wypadek. – Nawet dla niego samego nie brzmiało to przekonująco. Freja wyrwała się z jego uścisku i poczęła okładać go pięściami.
   – Przestań – krzyknął, osłaniając się przed jej ciosami. – Uspokój się! 
   – Jesteś kłamcą, oszukałeś mnie. Mówiłeś, że wszystko pójdzie gładko, a teraz ona nie żyje. 
Lin-kar cofnął się o krok, gdy jej długie paznokcie przeorały mu policzek. Freja jakby dostała jakiegoś szału, znowu na niego natarła, lecz tym razem mężczyzna miał już dość, odsunął się szybko na bok i ogłuszył atakującą go kobietę ciosem w kark.

Ocknęła się. Ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że ma związane ręce, uniosła je do góry, by spojrzeć na więzy.
   – Uspokoiłaś się?
Nie miała ochoty z nim rozmawiać, nie odezwała się. Lin-kar siedział przed dużym monitorem i przyglądał się rzędom znaków, które się na nim wyświetlały. Freja w milczeniu patrzyła na jego postać oświetloną blaskiem monitora.
   – Stara była cwana...
   – Nie mów tak o niej – nie wytrzymała. Zerknął na nią, uśmiechając się.
  – Korzystała z systemu syntezy mowy – kontynuował. – I skrzętnie notowała wszystko, co dotyczyło świątyni, wszystkie wizyty, przyjazdy i odjazdy oraz nazwiska osób, które się tu pojawiały i sprawy, z jakimi przybywały. Bardzo to ciekawe.
Przymknęła oczy i odwróciła twarz. Nie zarażony tym Lin-kar mówił dalej. 
   – Jest tu też wpis dotyczący małej dziewczynki, którą przywiózł tu wiele lat temu pewien wojownik. 
   – Nie interesuje mnie to. 
   – A powinno, starej udało się ustalić pochodzenie dziecka, które, jak wiele dzieci w tamtych latach, padło ofiarą klanowych porachunków i porywaczy, którzy nie doczekawszy się okupu, porzucili je na pastwę losu na tej przeklętej planecie. – Wstał z miejsca, pochwycił ją za ramiona i postawił na nogi. – Jesteś jak ci młodzi, których zabiłaś nad rzeką, ich też porwano. Rozumiesz? Gdzieś tam, na Yautjalu, masz swój dom. Czytaj, jeśli mi nie wierzysz.
   – Nie chcę – odburknęła. 
   – Nie chcesz poznać o sobie prawdy?
   – Nie. 
   – Dlaczego? Ona nie żyje, nic ci nie zrobi. Czytaj! 
   – Nie mogę, rozumiesz? 
   – Nie rozumiem. Dlaczego nie możesz?
   – Bo nie umiem! 
Odsunął się, miała łzy w oczach, do tej pory ten fakt nie miał dla niej znaczenia, teraz jednak zdała sobie sprawę, jakie to istotne, jak wiele ważnych informacji przekazała Semirze. Znowu poczuła się przy nim głupia i niedouczona.
Ciszę przerwało ciche kliknięcie, Freja spojrzała na blat, przy którym siedział Lin-kar, z jego wnętrza pionowo do góry wynurzył się okrągły płaski dysk. Obok znajdował się niewielki stosik podobnych dysków. 
   – Kolejna wiedza, którą twoja opiekunka uznała za zbędną. 
Freja oderwała wzrok od dysków i przeniosła go na mężczyznę stojącego przed nią. Nie miała odpowiedzi na ten zarzut. Lin-kar rozciął więzy na jej rękach. 
   – Idziemy po Mo – oznajmił. 
   – Mu – poprawiła go.



     Gorąco, duszno i ciasno. Szli już od godziny, a może dwóch? Freja twierdziła, że są w podziemiach co najmniej dobę, lecz Lin-kar zaprzeczał, mówiąc, że około sześciu godzin. Sprzęt zaczął się zawieszać, o Paya, nawet nie zauważyli kiedy. Komputer nie odmierzał czasu i nie wskazywał kierunków, a baterie wyczerpywały się zaskakująco szybko.
   – Ile przeszliśmy? – dziesiąty raz zapytała Freja, a może setny? Sama już nie wiedziała.
   – Nie wiem. Pytałaś już.
   – Zawróćmy.
   – Nie możemy. To droga w jedną stronę. Jeśli pójdziemy dalej mamy szansę, lecz jeśli wrócimy, na pewno zginiemy.
   – Chcę wrócić.
   – Wiem.
   – Ja... nigdy tu nie byłam. Bolą mnie nogi, odpocznijmy.
   – Idź, idź dalej.
   – Tu coś jest!
   – Gdzie?
   – Na ziemi, rusza się. Aaa, ugryzło mnie!
   – Co! Ja nic nie widzę. Frejo, uspokój się. Przestań! Nie szarp się! Sprawdzę, pokaż nogę.
Cisza.
   – Tu nic nie ma – rozległ się męski szept.
   – Jak to? Ale ja czułam, to...
   – Sprawdź sama.
   – Nic.
   – Chodźmy dalej, przywidziało ci się.

Ściany, zwężające się w oddali ściany, zakręt w lewo, schody w górę, coraz ciaśniej i niżej. Trzeba się schylać, trzeba pełzać na czworaka po ostrych jak brzytwa kamieniach. Nieosłonięta skóra na rękach i kolanach pęka darta jak materiał.
Jeszcze niżej, czołgać się, wić jak robak po ziemi. Nagle koniec, cichy stęk uruchamianego mechanizmu, gwałtowne szarpnięcie w dół. Lecą – nie! Spadają. Ciała uderzają o gładką powierzchnię i ślizgają się w dół, niżej, do celu, ciągle naprzód.
Stop. Cisza. Nie, nie cisza – oddechy, gwałtowne, szybkie oddechy.
   – O bogowie – męski szept, w którym słychać ból.
   – Co się stało?
   – Nic... już dobrze.
   – Moja bateria! Wyczerpała się!
   – Co! To niemożliwe, za wcześnie.
   – Przestań! Co robisz? Lin-kar! Nie, nie wyrzucaj! On mógł się nam jeszcze przydać.
   – Bez zasilania jest tylko zbędnym gratem, tak jak hełm.
   – Nie zdejmuj go, powietrze może być zatrute.
   – Padnij!
   – Au!
   – Widziałaś, jaki wielki? Przeleciał tuż nad twoją głową.
   – Chłopie, co ty bredzisz? Niczego nie było. Zejdź ze mnie, jesteś ciężki.
   – Tydzień temu to ci nie przeszkadzało.
   – Jaki tydzień, siedzimy tu od dwóch co najmniej.
  – Wszystko  ci  się  pomieszało.  Chodź,  szkoda  czasu. No, puść mnie. Co robisz? Przestań, nie mamy czasu.
   – Czasu akurat mamy najwięcej.
   – Ech, kobieto, odbiło ci zupełnie.
   – A jeśli zginiemy?
   – To powód?
   – Może.
   – Rozumiem.
   – Powód dobry jak każdy inny. Nigdy wcześniej nie narzekałeś.
   – Wcześniej nie byłem w takiej sytuacji.
   – Zgłodniałam.
   – Ja też, cha, cha, cha.
   – Dlaczego się śmiejesz?
   – Odbiło nam.
   – I dlatego się śmiejesz?
   – Nie.
   – Więc czemu?
   – Wcześniej nie byłaś głodna?
   – Nie.
   – Więc od śniadania minęły cztery, może pięć godzin.
   – To możliwe?
  – Owszem. Nie jedliśmy, nie spaliśmy, a wydawało się nam, że jesteśmy tu od wielu dni. To wszystko ułuda. Czas musi biec normalnie, nasze ciała działają normalnie. Te podziemia lub coś, co się w nich znajduje, wpływa na nasze umysły.

Gdy tylko to sobie uświadomili wszystko się zmieniło. Ciasne korytarze okazały się nie być aż tak wąskie, jak uważali na początku, nie były też tak ciemne – przeciwnie, światło wlewało się ze ścian i sufitu; przesączało się przez podłogę, wpadało przez każdą szczelinę.
Lin-kar czekał, w głębi duszy czekał na bój, który podobno powinien stoczyć, na śmiertelnie niebezpiecznego przeciwnika, który mógł mu odebrać wszystko. Czy miała to być walka ze samym sobą, nie był pewien, lecz myślał, że właśnie o to chodziło. Spojrzał na Freję, maska zakrywała wyraz jej twarzy. O, jakże chciałby go teraz ujrzeć.

Podróżowali jeszcze przez jakiś czas nie odzywając się do siebie. On próbował, lecz kobieta kompletnie go ignorowała. Otoczenie zmieniło się, ściany nie były już wyłożone kamieniem, ale sprawiały wrażenie jakby żywych. Lin-kar dotknął dłonią jednej z nich, była miękka, elastyczna, sprężysta i pod wpływem jego dotyku rozbłysła w jej wnętrzu sieć drobnych połączeń. Mężczyzna począł dotykać raz po raz ściany i za każdym razem sieć rozświetlała się na nowo.
   – Co robisz? – Freja stała obok z obrzydzeniem przyglądając się jego poczynaniom.
   – To chyba żyje, a przynajmniej tak wygląda. – Przemierzył wzrokiem korytarz, w którym stali do podłogi po sufit. – To trochę upiorne, chociaż ciekawe. Chodźmy dalej.
W końcu stanęli przed drzwiami, których nie zabezpieczał nawet najprostszy elektroniczny zamek. Lin-kar pchnął je, otworzyły się do środka słabo oświetlonego, małego, półokrągłego pomieszczenia. Wzdłuż ścian znajdowały się trzy wąskie i „cholernie niewygodne” – jak stwierdził Lin-kar, siadając na jednym z nich – fotele. Z całą pewnością były przeznaczone dla znacznie szczuplejszych i wyższych istot niż Yautja. Lin-kar uniósł ten jeden pośladek, który udało mu się wepchnąć do fotela i krytycznie spojrzał na pomieszczenie. Wygląda jak centrum sterowania, pomyślał.
   – Co teraz? Po co tu przyszliśmy? Mieliśmy uwolnić Mu. – Jej ton sugerował, że dobry nastrój przeminął. Chyba miała naprawdę dość.
Lin-kar nie zwracał na nią uwagi, zaaferowany odkryciem podszedł do najbliższej pionowej płaszczyzny, przed którą znajdowało się siedzenie i dotknął jej. Rozbłysła, ukazując spore koło podzielone promieniście na osiem równych części. Yautjańczycy spojrzeli na siebie.
   – Zostaw to i chodźmy stąd – poprosiła Freja stanowczym głosem. – Mieliśmy uwolnić Mu.
   – Tak, pamiętam, ale to... – zamilkł przyglądając się znakom na ekranie, przypominały trochę ich pismo, ale nie były identyczne, nie potrafił ich odczytać. Począł się nawet zastanawiać, czy Semirra wiedziała czego strzegła i czy potrafiłaby odczytać to pismo. Wrócili na pielgrzymi szlak. Lin-kar widział mapę podziemnych tuneli w komputerze Samirry, kobieta przecież nie zawsze była niewidoma, i dlatego wiedział, że muszą zatoczyć ogromny krąg i wrócić w pobliże świątyni. Na szczęście Freja nie pozbyła się swojego akumulatora, a brak napięcia zniknął, gdy oddalili się od miejsca z żywymi ścianami, więc mogli skorzystać z mapy, którą skopiował. Wkrótce znaleźli się w miejscu, które według jego obliczeń znajdowało się w miejscu uwięzienia Mu. Pod ziemią odnaleźli dziesiątki cel.
   – Widziałem to miejsce na mapie, cele są ułożone w okrąg wokół centralnego pomieszczenia, które... chodź pokażę ci, ma tylko jedno wyjście, o tam... Widzisz? Jest przesłonięte kratą.
   – Można wyjść górą – Freja wskazała sufit. Faktycznie znajdował się tam właz.
   – Nie przypominam sobie bym go widział, gdy byliśmy na górze.
   – Ja też nie, penie jest ukryty albo przywalony kolumnami?
Do pomieszczenia, poza wejściem z kratą, prowadziło jeszcze wiele przejść, wszystkie miały stalowe, grube, wręcz pancerne drzwi.
   – Semirra opowiadała mi, że w tym miejscu wierzący spotykali się z żywym wcieleniem bogini Shidy, ci którzy mieli szczęście, przechodzili dzięki niej do świata wieczności, nieliczni musieli pozostać i cierpieć – Freja mówiła z taką nabożnością i podnieceniem.
   – Karmiliście sempry Yautjańczykami?! To chore!
   – Niczego nie karmiłam. Opowiadam ci tylko o historii tego miejsca, bo jest wyjątkowe.
  – Zamiast pleść bzdury pomóż mi i sprawdź tamte drzwi – wskazał szereg po lewej od zakratowanego korytarza. – A ja sprawdzę te po prawej, spotkamy się na środku.
Drzwi były ciężkie, a zawiasy nie działały już tak jak kiedyś, na dodatek po tej stronie nie miały żadnych uchwytów ani klamek, które mogłyby posłużyć do otwierania.
   – Nie da się ich otworzyć – stęknęła Freja, mocując się z pierwszymi.
 – Nie od tej strony. To nawet logiczne, sempry mają pewien poziom inteligencji, po pewnym czasie nauczyłby się otwierania drzwi od tej strony i zeżarłyby pielgrzymów, nim byliby do tego gotowi. Musimy spróbować wejść do cel normalnie.
Sprawdzali każdą po kolei, ale w żadnej nie znaleźli więźnia, żadna nie była nawet zamknięta.
   – To dziwne, ale tu go nie ma – stwierdził w końcu Lin-kar.
   – Musi być, przecież sam z nim rozmawiałeś.
Mężczyzna rozłożył ręce w geście bezradności.
   – Nie wiem, nie ma tu drzwi prowadzących do jego celi. – Patrzył raz w prawo raz w lewo na rząd wejść oddalonych od siebie o sześć kroków i zastanawiał się nad tym, gdzie tu może być ukryta cela Mu – możliwości było wile. Nagle usłyszeli dźwięk odbijający się echem od pustych korytarzy; monotonne, jednostajne uderzenia.
   – To tam – krzyknęła kobieta i pobiegła w stronę, z której jak jej się wydawało dochodził odgłos.
   – Zaczekaj! To tylko echo. – Lin-kar pognał za nią i omal nie wpadł na nią, gdy się gwałtownie zatrzymała.
  – Z powrotem. – Odepchnęła go i zawróciła. Lin-kar został w miejscu, jego uwagę zwrócił fragment ściany wyraźnie wyróżniający się z otoczenia. Lin-kar podniósł z ziemi spory kamień, który musiał wypaść z muru i uderzył nim w ścianę, wybijając rytm: raz przerwa i dwa razy. Odpowiedział mu ten sam głos. Zamurowali go, pomyślał, wydobywając ładunek, którym zamierzał zrobić w ścianie wyłom.
   – Nie mogę go znaleźć, ucichło. Jak teraz... Co robisz? – Freja wróciła zrezygnowana fiaskiem swoich poszukiwań.
   – Jest za tą ścianą, muszę ją wysadzić, to mały ładunek, mam nadzieję, że wystarczy.
   – Nie mogłeś wysadzić kraty?
   – Nie, mogłoby się zawalić całe sklepienie i po twoim kumplu zostałaby tylko plama. Hej! Słyszysz mnie?! – Lin-kar krzyknął najgłośniej jak potrafił, by jego głos dotarł na drugą stronę ściany. Odpowiedziało mu uderzenie w mur. – Rozumiem, że tak! Odsuń się, będzie małe bum! – Wyjaśnił, po czym wstał, złapał Freję za rękę i pociągnął za sobą. Ukryli się za zakrętem. Chwilę później wszystko się zatrzęsło, a w powietrze uniósł się pył. Freja pierwsza wyskoczyła z ukrycia.
   – Udało się! – krzyknęła do Lin-kara, przekraczając wyłom w ścianie i wkraczając do celi Mu. Lin-kar zawahał się, zacisnął pięści i czekał, aż pył opadnie. Z celi dobiegł go stłumiony głos Frei, mówiła coś szeptem do siedzącego na podłodze mężczyzny. Lin-kar wychylił się, chciał coś zobaczyć, ale ciało kobiety zasłaniało mu widok.
   – Pomóż mi – krzyknęła, zarzucając sobie rękę więźnia na ramię i usiłując go podnieść. Lin-kar wszedł do celi, złapał za drugą rękę więźnia, poderwał mężczyznę do góry, spojrzał mu w twarz, puścił go i dosunął się, warcząc.
   – Co ty robisz?! – kobieta ugięła się lekko pod ciężarem opierającego się o nią ciała. – Pomóż!
Lin-kar doskoczył do nich błyskawicznie, odepchnął Freję tak mocno, że upadła na podłogę usianą gruzem, a więźnia pochwycił za szyję i począł dusić go, szczerząc się jednocześnie.
   – Kim jesteś? – zapytał, zwiększając uścisk. Freja usiadła przyciskając rękę do boku, w którym utkwił ostry kawałek skały, oszołomiona przyglądała się obu mężczyznom.
   – Kim jesteś? – powtórzył pytanie Lin-kar, ale więzień był już w stanie tylko charczeć. Freja podpełzła do Lin-kara.
   – Udusisz go! – krzyknęła, szturchając towarzysza. Mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi, wciąż oczekując odpowiedzi. – Lin-karze, on nie może ci odpowiedzieć – powiedziała, dotykając jego twarzy. Lin-kar jakby się ocknął, zwolnił uścisk i odsunął się. Freja siedziała na podłodze przyglądając się raz jednemu raz drugiemu, nie mogąc podjąć decyzji, do którego z nich powinna się zbliżyć, w końcu wybrała Mu i podpełzłszy do niego, pomogła mu usiąść. Lin-kar patrzył na nich ze wściekłym wyrazem twarzy. Patrzył na kobietę, która tak niedawno oczarowała go swoim wyglądem, a potem rozczarowała zachowaniem i patrzył na mężczyznę, o którym nic nie wiedział poza tym, że wygląda jak znienawidzony kuzyn jego matki  Mu-shen.



     Świtało gdy dotarli do miejsca postoju kosmicznego pojazdu Lin-kara. Różowe słońce przebarwiało chmury na wschodzie, błękitne niebo przebijało się między nimi, co zapowiadało piękny, choć mroźny dzień. 
Lin-kar z zadowoleniem zauważył, że jego pojazd nie został skonfiskowany, co przejawiałoby się założeniem blokad na wyloty silników. Niezauważeni przez nikogo zakradli się do wnętrza. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Lin-kar zasiadł za sterami, chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Uruchamiał właśnie komputery, gdy usłyszał dziwną melodyjkę, dokładnie tę samą, którą Nan-ku miał ustawioną jako dzwonek w tym swoim ziemskim komunikatorze – telefonie komórkowym? Tak, zdaje się, że tak to się nazywało. Upiorna melodia nie przestawała grać. Yautjańczyk podniósł się z miejsca i kierując się słuchem, szukał urządzenia. W końcu znalazł je wepchnięte pomiędzy siedzisko a oparcie drugiego fotela. Urządzenie było yautjańskie, zdziwił go więc fakt, że wydawało z siebie takie okropne dźwięki. Komunikator ten był znacznie lepszy i szybszy od tych ziemskich, bo polegał na teleportacji danych, a nie przesyłaniu ich falami radiowymi.
Lin-kar postawił przedmiot przed sobą na kokpicie i nacisnął odbiór połączenia. Wyświetlił się hologram przedstawiający zdziwioną twarz młodego ziemskiego mężczyzny.
   – Ty!?  warknął Lin-kar.


---------------------------------------------------------------

Małe wyjaśnienie względem teleportacji danych, nie śmiejcie się, naukowcy już nad tym pracują i podobno potrafią to zrobić, to się nazywa teleportacja kwantowa, szczegóły, jak zwykle można znaleźć w Internecie. Przypomniała mi się teoria, że materia jest tylko wtedy materią, gdy na nią patrzymy, a kiedy na nią nie patrzymy, to traci te właściwości. 

Ann, podałam mój email w komentarzu pod wcześniejszym rozdziałem. Dziękuję.   :D