piątek, 10 stycznia 2014

24. Drapieżnik

Mam nadzieję, że pamiętacie o F11, słodką buźkę Predatora można oglądać tylko przy pełnym ekranie. W Google Chrome to działa naprawdę świetnie, nie wiem, jak jest w innych przeglądarkach. Pozdrawiam i życzę Wam przy czytaniu co najmniej tyle zabawy, ile ja miała przy pisaniu. 



       Telefon w niewielkim komisariacie rozdzwonił się, sprawiając, że szeryf stanu Minessota oblał się gorącą kawą.
    - Kurwa mać! - zaklął mężczyzna, odkładając kubek na biurko i rękawem ścierając brązowy płyn ze stosu dokumentów, które właśnie czytał. Była szósta trzydzieści rano i za pół godziny kończył się jego dyżur, więc każdy telefon był teraz równie pożądany co wizyta teściowej w czasie pobytu dzieci na letniej kolonii. Jedno i drugie wydarzenie przeszkadzało mu w ulubionych zajęciach - szykowaniu się do wyjścia do domu i radosnym baraszkowaniu z żoną.
        Thomas Gray sięgnął po słuchawkę.
    - Szeryf miasteczka Ely, Thomas Gray, słucham... - wymówił regułkę, którą powtarzał do znudzenia od dziesięciu już lat i jedyne co się w niej zmieniło, to jego stopień w policyjnej hierarchii.
W słuchawce rozległ się jakiś bełkot, z którego Thomas niewiele zrozumiał.
   - Proszę mówić wolniej, pani Soonak, co się stało? Dobrze... tylko w tej chwili nie mam ludzi... Rozumiem, proszę nie krzyczeć! Dobrze, przyjadę. - Odłożył słuchawkę. - Kurwa mać! Dlaczego zawsze przed końcem służby?
        Wściekły wstał zza biurka i poszedł do szatni, ze swojej szafki wyciągnął czystą koszulę będącą częścią munduru - nie mógł przecież jechać do ludzi wyglądając jak fleja. Rozpiął guziki i zdjął poplamione ubranie, biała podkoszulka pod spodem też nosiła ślady po kawie. Mężczyzna założył czystą i zapiął się, potem wepchnął jej poły w spodnie. Zerknął w lustro, odbijała się w nim twarz czterdziestolatka o wyraźnych indiańskich rysach, orlim nosie i przenikliwych oczach koloru ciemnego piwa.
    - Cholera, za godzinę przytulałbym się do miękkich cycuszków żony - burknął pod nosem, zapinając pas z bronią.
Zabrał jeszcze kurtkę, kapelusz i karabin, po czym wyszedł przed komisariat. Szary świt przegonił już mroki nocy, zanim dotrze na miejsce, będzie już zupełnie jasno.
     Szeryf podszedł do służbowego dżipa, normalny radiowóz nie poradziłby sobie na bezdrożach, a ten wóz świetnie się sprawdzał. Już miał wsiąść do samochodu, gdy z komisariatu wybiegł dyżurny policjant.
    - Szeryfie, dzwonili z rezerwatu. Coś złego się tam dzieje.
   - Jezu, Jeremiasz, nie teraz. Soonekom ktoś zarzyna bydło. Wyślij tam Amandę i Toda, jak przyjdą. Ja jadę sprawdzić, co się porobiło.
Odjechał.
        Jadąc, mijał budynki okalające główną ulicę; kilkupiętrowe z płaskimi dachami o różnokolorowych elewacjach z wielkimi witrynami sklepowymi lub dużymi drzwiami wejściowymi. Przed budynkami wzdłuż drogi parkowały samochody, lecz nie stały na chodniku a na poboczu szerokiej drogi.
        Thomas Gray opuścił miasto i udał się na południe. Droga wiła się wśród gęstego mieszanego lasu; samochodowe światła nie rozjaśniały już szarówki świtu. Po dwudziestu minutach wyjechał na trawiasty, pagórkowaty teren, po kolejnych dziesięciu skręcił w wąską polną drogę. Wyboje i dziury dodatkowo zepsuły jego i tak już  nie najlepszy nastrój. Wjechał w zakręt i za wąskim rzędem wysokich drzew jego oczom ukazał się spory budynek. Zewnętrzne ściany obite były wąskimi drewnianymi panelami, które zachodziły na siebie, żółta farba schodziła z nich łuszczącymi się płatami. Dom miał dwie kondygnacje i dwuspadowy, stromy dach kryty łupkami. Do drzwi wejściowych prowadziły schody i niewielka zadaszona weranda.
        Szeryf Gray zajechał przed dom i wysiadł z wozu, na werandzie czekała już na niego niska,krępa kobieta. Jej długie niegdyś ciemne włosy przyprószyła teraz siwizna, lecz długi warkocz sugerował, że wciąż są silne i zdrowe. Kobieta ubrana była w spodnie uszyte z grubego dżinsu, które sprane były już prawie do białości i kwiecistą koszulę.
    - Szeryfie... - odezwała się pierwsza.
    - Witaj Margaret - przywitał się, a jego uwadze nie umknął fakt, że kobieta wyglądała na przestraszoną. - Gdzie Jacob?
    - Na polu. Liczy, ile sztuk padło.
    - Wsiadaj, pojedziemy to obejrzeć.
    - Nie, ja już tam byłam i mówię ci, szeryfie, to sprawka złych duchów, co innego mogłoby wyrwać
 krowie serce?
    - Nie przesadzaj, Margaret.
   - Ja tam nie jadę. - Zielone oczy kobiety rozszerzyły się, a na opalonej i pobrużdżonej zmarszczkami twarzy wykwitł dziwaczny uśmiech. - Nie jadę. - Spojrzała w stronę pola, przeżegnała się i schowała w domu. Thom zaskoczony jej zachowaniem, bo uważał ją za rozsądną kobietę, wsiadł do auta i odjechał.

        Zatrzymał się dopiero obok wielkiego Forda Jacoba Soonaka. Na trawiastej łące właściciel farmy razem z synem kucali obok ciała padniętej krowy. Szeryf poszedł w ich kierunku.
    - Witaj Jacob, Nicolas. - Witając się dotknął ronda kapelusza. - Co się stało?
   - Proszę samemu spojrzeć. - Jacob zrobił miejsce szeryfowi, odsuwając się i stając obok łba zwierzęcia. Thomas obszedł zwłoki i skrzywił się na widok rozszarpanej klatki piersiowej padniętej krowy. Żebra były wyłamane i wybrzuszone na zewnątrz. W koło rany zebrała się spora ilość krwi, która zabarwiła trawę i ziemię na ciemny, brunatny kolor. Mężczyzna pochylił się niżej, prawie kładąc się na ziemi, by zajrzeć w głąb rany.
    - Pomóżcie mi przesunąć ją kawałek, chcę zobaczyć, co jest na ziemi pod nią.
    - Moment, szeryfie, nie będziemy się przecież szarpać. Synu, dawaj no wyciągarkę. 
Około dwudziestoletni młody mężczyzna wstał i poszedł do samochodu, pochylił się przed przednim zderzakiem i wydobył spod niego metalową linkę z hakiem na końcu. Wrócił do zwłok ciągnąc za sobą linę, potem obwiązał ją wokół łba zwierzęcia i poszedł z powrotem do samochodu. Lina naprężyła się, a ciało krowy zostało przesunięte o dwa metry.
    - Wystarczy! - krzyknął szeryf.
Pod ciałem było jeszcze więcej krwi i rozerwanej tkanki.
    - Co to, szeryfie? - Jacob wskazał palcem dziwną gąbczastą masę.
    - Chyba płuca, ale nie jestem pewien, bo mają dziwny kolor.
    - A to? - Tym razem pytanie padło z ust młodego Nicolasa.
Thomas spojrzał na to, co pokazywał mu syn farmera.
    - Wygląda na to, że nie zginęła od razu, lecz zdechła po jakimś czasie, a to po prostu są ślady kopyt. Musiała bardzo cierpieć, nim zdechła.
    - Co mogło ją zabić?
    - Nie wiem... naprawdę nie wiem, Nicolas. Znaleźliście może jakieś ślady?
    - Nie, poza tymi tu... żadnych.
    - Dobra, zostawcie ją. Muszę wezwać weterynarza, żeby ją obejrzał.
    - A co z resztą?
    - Jaką resztą?
    - Z resztą martwego bydła.
Thomas spojrzał na niego zaskoczony. Jacob wstał i poszedł w stronę niewielkiego pagórka, pięćdziesiąt metrów po lewej, szeryf podążył za nim, wspiął się po łagodnym stoku i spojrzał w dół. Poniżej rozpościerało się ogromne pastwisko, które Jacob nazywał południowym. Cały zielony teren usiany był ciałami padniętych krów.
    - Jezu, wszystko w ciągu jednego dnia?
    - W ciągu jednej nocy. Od paru dni zachowywały się dziwnie, a dziś znalazłem je w takim stanie.
    - Ile ich jest?
    - Tu trzysta sztuk, na północnym sto pięćdziesiąt i na wschodnim sto pięćdziesiąt, razem sześćset sztuk.
   - Sześćset?! - Thomas powtórzył słowa farmera, jakby to miało mu ułatwić zrozumienie i przyswojenie tego, czego właśnie się dowiedział. - Sześćset sztuk w ciągu jednej nocy?
    - W zasadzie, szeryfie, w ciągu dwóch godzin - odezwał się Nicolas. - W nocy, około trzeciej, wracałem z miasteczka i widziałem... bydło żyło, a kiedy o piątej rano ojciec pojechał na łąki, wszystkie były martwe.

        Godzinę później na miejscu zajścia zjawił się weterynarz, kazał załadować trzy sztuki i przewieźć do miasteczka. Resztę wrzucono do wielkich dołów, wykopanych przez koparkę, oblano solidnie ropą i spalono - na wszelki wypadek.

                 
        Wąska ścieżka prowadziła przez las, nie była utworzona przez ludzi, lecz przez zwierzęta; dzikie, leśne zwierzęta wędrujące tą drogą wzdłuż strumienia. Wędrówka nią nie była łatwa; wąska dróżka usiana była korzeniami wystającymi się z ziemi i gałęziami, które odłamały się od konarów targanych wiatrami drzew. Wysokie i niskie krzaki rosły po obu jej stronach, a cierniste jeżyny broniły wstępu w głąb lasu. Opadłe liście i igły gniły na ścieżce użyźniając leśną ziemię. Z pomiędzy wysokich, zielonych, drzewnych koron przeświecało jasne słoneczne światło.
Stado jeleni podążało tą ścieżką w dół strumienia do miejsca, gdzie zejście do wody było płaskie i łatwe. Zwierzęta chciały napić się wody, ostatnimi czasy życie tutaj stało się bardziej niebezpieczne. Do zamieszkałych w lesie drapieżników dołączył jeszcze jeden, wyjątkowo  niebezpieczny.

*

      Po zajściu z Sha-uni, Thei'de spędził resztę dnia w zbrojowni, ale nie  zajmował się bronią, rysował coś zaciekle rysikiem na ciekłokrystalicznym ekranie komputera. Maszyna przetwarzała rysunki i obliczenia, ukazując trójwymiarowy obraz tego, nad czym pracował młody Yautja. Na jego twarzy malowało się skupienie, wysokie czoło, zdobione paskami tworzącymi małe słoneczko, marszczyło się zabawnie, gdy  unosił  bądź opuszczał brwi. Podobnie to  miejsce, w którym ludzie mają nos, marszczyło się jak u prychającego kota.
Thei'de wyprostował się i spojrzał  krytycznie na swoje dzieło, nie był zadowolony. Planował zbudować to od dawna, a teraz kiedy miał ku temu sposobność, nie mógł się dostatecznie skupić. Półmrok panujący w pomieszczeniu nie ułatwiał mu tego, chociaż wcześniej sam spuścił na okna zewnętrzne zasłony, to teraz denerwowało go sztuczne światło. Spojrzał na przysłonięty wizjer i mruknął zły, lubił ciemność, ale nie wtedy, gdy pracował. Podniósł się i podszedł do okna, by wpuścić do pomieszczenia dzienne światło. W zamyśleniu otworzył  usta i wsunął do nich górny kieł, potem  przygryzł go lekko i z tą dziwną miną  zastał go Gavo, który przechodził obok zbrojowni i zajrzał do środka.
    - Kieł cię boli? - zapytał z wyrazem zatroskania, zdziwienia i obrzydzenia.
    - Szemu pyszasz? Nie, nisz mi nie jeszt.
    - To wyjmij go z ust, bo wyglądasz jak jeden głupek, którego spotkałem na Styksie.
    - Wszpaniale, siesze się.
    - Zajrzysz do niej? - zmienił temat naukowiec.
    - Nie, nie szamieszam tego szobić.
    - Dlaczego nie, chyba należy się jej z twojej strony chociaż odrobina zainteresowania.
    - Powieszałem nie!
   - Ech ty ... - Gavo spuścił głowę i wyszedł wściekły. Nie sądził, by takie zachowanie miało przynieść komukolwiek pożytek. Dziewczyny było mu po prostu żal i czuł się odrobinę winny temu, co ją spotkało; w końcu stworzył Thei'de. Co do chłopaka to nie był pewien, czy młody wie, co robi i czy zdaje sobie sprawę z własnych uczuć. Jedno było pewne, wybudował wokół siebie naprawdę wysoki mur i nie wpuszczał za niego nikogo, może było temu winne odizolowanie i dzieciństwo na Ziemi? A może Lin-kar był o wiele gorszym ojcem niż można by się spodziewać?

    Thei'de został sam, Gavo podburzył mu krew, mieszając się w jego prywatne sprawy. Zły mocniej  zacisnął  szczękę i kieł z głuchym  trzaskiem  pękł  mu w ustach.  Yautja  wypluł odgryziony  kawałek na podłogę,  poruszył  zewnętrzną  szczęką  rozprostowując ją i zamykając, a potem  podszedł do ściany i chwycił  stojącą na podłodze skrzynkę. Przeniósł ją na stół, z wnętrza wydobył długi, wąski zacisk, założył go na ten  kawałek odgryzionego kła, który ciągle jeszcze tkwił mu w szczęce, a potem jednym  mocnym  szarpnięciem wyrwał go. Narzędzie wraz z kłem i odrobiną zielonej  krwi upadło na podłogę, rozchlapując posokę drobnymi  plamkami. Krew szybko wsiąkła w metal. Łowca przykucnął i spojrzał na podłogę.
    - Cholera. - Zaklął.
        Opuszkiem palca wskazującego dotknął  miejsce po kle i skrzywił się, pod spodem widać już było nowy, biały kieł. Pozbierał  połamane kawałki starego i zaciskając je w dłoni, poszedł do swojej kajuty. Tam rozsunął  drzwi  całkiem sporego schowka ukrytego w ścianie i wydobył z niego duże pudełko wyplatane z morskiej trawy. Otworzył wieczko, w środku znajdowała się już spora kolekcja kłów, wrzucił do koszyka ten trzymany w dłoni i zamknął wieczko. Niedługo będzie musiał wyrwać pozostałe. To była jedna z tych rzeczy, których Thei'de nienawidził w swojej fizjonomii. Co roku, dokładnie o tej samej porze, stare uzębienie wymieniało mu się na nowe. To również był powód, przez który jego zęby były zawsze zadziwiająco białe, oprócz tego Thei'de, niczym przykładne ziemskie dziecko, czyścił je po każdym posiłku. Nan-ku nie dbał tak o swój wygląd i doprowadzał tym swoje alter ego do szału - kolejny powód by się go pozbyć. Po każdym okresie, w którym Nan-ku władał ich ciałem, Thei'de odbywał rytuał oczyszczenia - godzinną kąpiel w gorącej wodzie ze wszystkim, co nadawało się do wlania bądź wsypania do wanny. Teraz zarówno on sam, jak i jego statek, wyglądali wprost idealnie.

        Gavo zajrzał do Sha-uni, dziewczyna spała, poszedł więc do kuchni i zabrał się za szykowanie wieczornego posiłku, miał nadzieję, że Yautjanka obudzi się na kolację. Nagle przypomniał sobie, że nie nakarmił jeszcze jednej istoty, która zamknięta była w ładowni.
     - Thei'de i te jego durne pomysły - szeptał sam do siebie, nakładając na talerz obrane i gotowe do spożycia owoce. - Dlaczego ta ja muszę się wszystkim zajmować?
        Zabrał naczynie i poszedł do ładowni. W klatce tak dużej, że pomieściłoby się w niej dziesięciu stojących Yautja, siedziało przerażone stworzenie. Futro, którym było okryte jego ciało, przeszło już zapachem potu, moczu i kału.
        Yautja podszedł do klatki i kucnął przy niej, zaglądając przez szczeble do jej wnętrza.
    - Ale śmierdzisz. Ten zadufany w sobie głupek chyba już zapomniał o tobie. I co ja ma teraz zrobić, co? Zabić cię czy dalej trzymać w tych pożałowania godnych warunkach?
Istota skurczyła się jeszcze bardziej na dźwięk jego głosu, a potem odwróciła na niego wzrok, zielone tęczówki omiatały pomieszczenie, nie zatrzymując się na żadnym z elementów wystroju ładowni. Gavo otworzył klatkę i wszedł do środka, znowu przykucnął, tym razem obok przerażonej istoty. Sięgnął w głąb futra i wsunął w niewielką ukrytą wewnątrz dłoń słodki owoc.
    - Jedz, bo umrzesz - powiedział łagodnie. - A nie jest powiedziane, że nie wrócisz do domu.

            Thei'de postanowił udać się do niewielkiego miasteczka, z którego Gavo sprowadził lekarkę do dziewczyny. W głowie mu piszczało niczym upierdliwy komar. Łowca miał nadzieję, że wraz z Nan-ku pozbędzie się również nieprzyjemnych bólów tej części ciała - tak się jednak nie stało. Ból był zapowiedzią tego, że wydarzy się coś złego. Nie, nie dla niego, ale dla tego, kogo spotka. Im ból był większy, tym trudniej było mu się powstrzymać. Ból popychał go do rzeczy, których normalnie by nie zrobił, lubił zabijać, owszem, ale była różnica między polowaniem a mordowaniem. Zastanawiał się, czy oprócz Nan-ku był ktoś jeszcze, kto mieszkał w jego ciele i doszedł do wniosku, że nie. W końcu pamiętał to, że obdzierał ludzi ze skóry, chociaż wspomnienia przykrywała mgła i były wyblakłe jak po wielokrotnym praniu, to jednak pamiętał.

            Miasteczko nie wyróżniało się niczym szczególnym. No, może poza tym, że tu nikt nie nosił zbroi. Mieszczanie i chłopi, przemknęło mu przez myśl, ciekawe kto jest ich panem? Stary, dobry system feudalny, aż dziw, że się jeszcze takie miasteczko uchowało.
Thei'de szedł główną ulicą, a mijający go mieszkańcy z szacunkiem i strachem w oczach kłaniali się nisko. Dla nich każdy, komu wolno było nosić zbroję, był jak samuraj dla średniowiecznych japońskich chłopów. Wielki, szlachetny pan, na którego  nie wolno było nawet spojrzeć, nie mówiąc już o rozmowie.
            Thei'de zatrzymał się przed budynkiem o tak modnym na Yautjalu trapezowatym kształcie. Nad drzwiami o tym samym kształcie podświetlał się, emitującym ciepło światłem, szyld informujący: U nas posiłki, noclegi, zabawa, wstąp.
    - A stylistyka i sens tego zdania poległy wraz z ich autorem - przemówił Thei'de, uśmiechając się sam do siebie.
            Z baru, bo tym było właśnie to miejsce, wybiegła młoda kobieta. Z impetem wpadła na wojownika, odbiła się od niego i upadła na brukowany chodnik.
    - Jak łazisz, ofermo! - wykrzyknęła zbierając z ziemi miejscowy wypiek, który Thei'de przywiódł na myśl ziemskie bułki.
    - Wybacz, ale to ty na mnie wpadłaś - odpowiedział, podnosząc z ziemi jedną z bułek i podchodząc z nią do kobiety.
    - Gdybyś nie stał tu jak śrikowe drzewo nie ... - urwała, gdy jej spojrzenie w końcu zatrzymało się na obiekcie jej kłopotów. - O bogowie, już po mnie - wyszeptała, a potem z płaczem wbiegła do środka budynku, pozostawiając Thei'de z bułką w dłoni i wyrazem zaskoczenia na twarzy.
Łowca już miał odejść, gdy z wnętrza baru dobiegły go krzyki i płacz. Przed budynek wybiegł mały, chudy Yautja. Nie był już najmłodszy, nosił spodnie uszyte z materiału o grubym splocie i koszulę bez rękawów z długim rozcięciem z przodu, przez które wkładało się głowę. Kiedy zobaczył młodego Yautję, padł na kolana i głowę skłonił do samego chodnika.
    - Wybacz, zacny panie, że ośmielam się zwracać do ciebie - przemówił bełkotliwym głosem.
Thei'de zmieszał się, po raz pierwszy ktoś traktował go w ten dziwny sposób.
    - Czego chcesz? - zapytał podejrzliwie.
    - Błagać cię o łaskę i wybaczenie dla mojej głupiej córki. To niewybaczalne, co uczyniła, lecz błagam, nie miej jej tego za złe. Proszę, przyjmij w ramach przeprosin zaproszenie na posiłek.
    - Nie jestem głodny, a poza tym nic się takiego nie stało.
    - Błagam, młody panie, to może wypij z nami chociaż białą herbatę.
    - Nie, dziękuję - odmówił grzecznie, lecz krew w jego żyłach już przyśpieszyła swój bieg.
Stary poderwał się nagle, uczepił jego nogi i wbił błagające spojrzenie w Łowcę.
    - Dobrze, ale tylko jeden mały kubek. - Zgodził się Thei'de i wszedł za starym do baru.
Właściciel po przekroczeniu progu radosnym głosem obwieścił.
   - Już wszystko dobrze, zgodził się, jesteś bezpieczna Tea, możesz wyjść. Nie bój się, szlachetny wojownik nie złoży na ciebie donosu.
    - Donosu? - zdziwił się Thei'de.
    - Za napaść na twą szlachetną osobę.
Thei'de zdziwił się jeszcze bardziej. Co to za zadupie, pomyślał.
            Z zaplecza wyszła córka właściciela baru i poczęła przeciskać się między stolikami, gdy była już blisko upadła na kolana i pochyliła głowę.
    - Dziękuję, panie - wyszeptała.
            Stary uradowany klasnął w ręce.
    - Usiądź, panie. - Powiedział i pobiegł na zaplecze.
            Thei'de zerknął jeszcze raz na dziewczynę, takich jak ona na Yautjalu się nie widywało. Młodzieniec zastanowił się i ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że ani razu nie widział upośledzonego Yautji, kalekiego tak, ale nigdy upośledzonego. Może był tu zbyt krótko, a może coś się za tym kryło?
Dziewczyna, Tea, była wyjątkiem. Od razu dała się zauważyć jej niesymetryczna twarz, lewa strona była wyraźnie zniekształcona; kły nie domykały się, ukazując wewnętrzną szczękę z niewiarygodnie krzywymi zębami. Jedno, lewe oko było głębiej osadzone, a włosy po tej stronie były krótkie i cienkie jak mysie ogonki. Tea nie była jednak słabą istotą, lekko przygarbiona miała dobrze umięśnione ciało.
            Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała na Thei'de z podziwem i ogniem w oczach. Wpatrywała się w niego i jej twarz rozpromieniała się w paskudnym, krzywym uśmiechu. Podpełzła na czworakach do stolika, przy którym siedział i bez cienia zawstydzenia czy strachu, położyła mu dłoń na udzie. Łowca uśmiechnął się nieznacznie i delikatnie zsunął jej rękę ze swojej nogi. Nie powiedział niczego, bo nie chciał wdawać się z nią w rozmowę.
    - Dziwisz się? - spytała.
    - Owszem - odpowiedział, a w myślach rozważał problem swojego niedziałającego wynalazku.
    - Taka się urodziłam i ...
    - Nie musisz mi opowiadać, to nie moja sprawa. - Thei'de zerknął w kierunku drzwi, za którymi zniknął ojciec dziewczyny.
    - Masz, panie, rodzinę?
    - Co? Nie. - Odpowiedział, nie zastanawiając się nad jej pytaniem.
    - A chcesz mieć?
    - Może...
Sens jej słów nie dotarł już do niego, a odpowiedz była raczej próbą pozbycia się natrętnej istoty niż chęcią odpowiedzi na głupie pytania.
     Tea siedziała w dalszym ciągu na podłodze u jego stóp i z każdą chwilą kochała go coraz bardziej.
    - Gdzie mieszkasz, panie? Mogę cię odwiedzić? - zadała swoje ostatnie, najważniejsze pytanie. Łowca wstał, nie zamierzał dłużej czekać i marnować czasu. Wyszedł z budynku, słońce już prawie zaszło, jego ostatnie promienie rozświetlały jeszcze tę część Yautjalu. Po przeciwnej stronie szerokiego placu było jakieś zamieszanie; dwóch młodych Yautjańczyków szarpało się zaciekle. Thei'de poszedł tam, chciał przyjrzeć się przebiegowi sytuacji. Tea pobiegła za nim, ale nie podeszła do niego, lecz ukryła się za posągiem Paya stojącym na środku placu. Z tego dogodnego miejsca przyglądała się obiektowi swej nagłej miłości, a w jej głowie precyzował się już przebiegły plan zdobycia tego, czego akurat w tej chwili zapragnęła.

            Dwóch Yautjańczyków walczących o względy jednej dziewczyny, która i tak nie interesowała się żadnym z nich, zaczęło naprawdę ostro ze sobą walczyć. Żaden z nich, na szczęście, nie posiadał broni, więc walka toczyła się na pięści. Niższy z walczących okazał się być sprytniejszy i po paru seriach ciosów udało mu się powalić przeciwnika. Złapał go potem od tyłu za głowę i silnym ramieniem zaczął dusić. Ktoś wezwał Rozjemców, po paru minutach obaj pretendenci do uroczego uśmiechu ślicznej dziewczyny, leżeli powaleni na placowym bruku. Przybyły Rozjemca okazał się być wcale zdolnym wojownikiem i znokautował młodzieńców szybciej niż oni ściągali swoje portki.
Thei'de ułożył już sobie plan działania na nadchodzącą noc i jutrzejszy dzień. Nie był niestety świadomy, że podobny plan powstawał właśnie w głowie psychopatycznej dziewczyny.

2 komentarze:

  1. A już myślałam, że zapomniałaś o Nataszy ;)
    Biedny Thei-de... Nie ma to jednak jak zakochana wariatka. Aż się nie mogę doczekać by zobaczyć jak biedaczek z tego wybrnie.
    "Co to za zadupie".

    A tak szczerze mówiąc to znów jestem zła na Thei-de. Po co on trzyma Sha-uni (i Nataszę) skoro nawet nie raczy się nimi zainteresować?

    I jak zwykle mam radochę z wątku z Alienami. Bardzo dobry pomysł z tym bydłem ;)

    Czekam na kolejny rozdział!

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, nie ma co ukrywać - to ona. Ja o niej nie zapomniałam, jej "przygoda" dopiero się zaczęła. A On, cóż, chyba nie bardzo wie, co ma zrobić ze swoim życiem. :D

    OdpowiedzUsuń