wtorek, 3 czerwca 2014

29. Więzień


     Lin-kar, wciąż trzymając w dłoni dysk ze znakiem Mu-shena, podążał za Freją, śledząc ją z bezpiecznej odległości. Kobieta dotarła na skraj lasu i, przycupnąwszy za jednym z drzew, przyglądała się temu, co działo się na brzegu rwącej rzeki. Z miejsca, w którym się znajdował, Lin-kar słyszał krzyki, jednak nie był w stanie dojrzeć tego, co odbywało się na brzegu. Zstąpił więc ze ścieżki, którą podążał za Freją i odbił kilkanaście metrów w bok. Skradając się w pobliże brzegu lasu, dostrzegł rozmieszczone na drzewach detektory ruchu - już wiedział, co alarmowało kobietę. Kolejny głośny krzyk zwrócił jego uwagę na wydarzenia znad rzeki. Przez nurt na drugi brzeg próbowała dostać się moda kobieta, w zasadzie dziewczę jeszcze. Poły długiej sukni trzymała wysoko podwinięte, by przemoczony materiał nie zaplątał jej się wokół nóg uniemożliwiając bieg. Była już na drugim brzegu, miała szczęście, bo po upalnym lecie wody w rzece było niewiele. Na brzegu, z którego wyruszyła, osaczony przez trzech mężczyzn stał wojownik. Lin-kar ocenił, że był niewiele starszy od dziewczyny, którą próbował bronić. Dzielny młodzian nie cofnął się o krok, gdy jeden z napastników natarł na niego ostrzami nadgarstkowymi.
Lin-kar pokiwał głową z uznaniem, chłopak był dzielny, chociaż wiadomo było, że jest na przegranej pozycji. Ojciec Nan-ku zacisnął mocniej dłoń na dysku ze znakiem rodu Shen, może nie zawsze postępował honorowo, ale to była przesada. Podniósł się, był gotów zaryzykować własnym życiem, bo czuł, że tak trzeba. Nagle z lasu na spotkanie pierwszej ofiary wyleciała długa strzała zakończona lotkami z zielonych piór. Ugodzona nią dziewczyna padła martwa w płytkiej wodzie tuż przy samym brzegu. 
   - Nie… - szepnął sam do siebie ojciec Nan-ku. 
Napastnicy atakujący młodzieńca stanęli w bezruchu. Z lasu poniosło się nienaturalne, przeraźliwe wycie. Na jego dźwięk trzej mężczyźni poczęli się wycofywać. Mody wojownik dopiero teraz spostrzegł ugodzoną strzałą towarzyszkę, rzucił się w jej kierunku. Kolejna strzała wyleciała z lasu i utkwiła w oku młodzieńca. Napastnicy uciekli, pozostawiając ciała tych, których przed chwilą ścigali. W lesie znowu zapanowała cisza. 
Lin-kar nie wierzył własnym oczom, wyskoczył ze swojego ukrycia i pobiegł za Freją, która zamierzała zabrać swoje strzały, a ciała zostawić zwierzętom. Wściekły dopadł ją w chwili, w której wyszarpywała strzałę z ciała dziewczyny, przydeptując równocześnie jej ciało stopą odzianą w sandał. 
   - Nie masz za grosz honoru! - krzyknął, łapiąc Freję z ramię i, wyrwawszy z jej z dłoni łuk, złamał go w pół i cisnął nim w mętne wody rzeki. 
   - Lin-kar? Co ty...?! - oburzyła się, zaskoczona jego obecnością i tym, co zrobił. Łowca podszedł do niej ponownie i wyciągnął zza jej paska niewielki nóż. 
   - Co robisz?! - Próbowała się bronić. 
  - Nie jesteś godna, żeby to nosić - wycedził Lin-kar i, złapawszy Freję za przegub prawej ręki, począł rozcinać skórzane paski przytrzymujące jej zbroję. Zdezorientowana kobieta szarpnęła się. 
   - Oszalałeś? Puszczaj! – krzyknęła, odpychając go od siebie. 
Lin-kar wymierzył jej policzek tak mocno, że aż upadła. Potem każdą odciętą metalową część zbroi wrzucał do rzeki. Kobieta próbowała się bronić, ale nie robiła tego zbyt ostro. 
   - Dlaczego? - zapytała w końcu, gdy z jej ubrania pozostała już tylko krótka spódnica. 
   - Bo przez ciebie jego dusza nigdy nie zazna spokoju, bo nie stanie pośród zasłużonych u boku Paya w Krainie Wiecznych Łowów. Bo nie ma dla ciebie żadnej świętości, a noszenie tej zbroi to przywilej, na który ty nie zasługujesz – odpowiedział, patrząc jej prosto w oczy. 
   - Nie miałeś prawa... 
   - To TY!... nie miałaś prawa pozbawiać ich życia w tak hańbiący sposób! 
   - Muszę bronić świątyni! Myślisz, że przetrwałybyśmy tu same, gdyby ci z miasta się nas nie bali?

Miała rację i on wiedział, że ją miała. Ale tych dwoje nie zasłużyło na taki los, kimkolwiek byli, nie zasłużyli na to, co ich spotkało. Wstał. Freja na jego twarzy dojrzała pogardę i to było to, co najbardziej ją zabolało. 
   - Dlaczego nie strzeliłaś do tych, którzy ich ścigali? Mieli znaki cechu zabójców, to nic nie warci kastraci, najemnicy bez finezji i polotu – zapytał po krótkiej chwili. 
   - Bo miałabym na karku tę dwójkę, a stąd nikt nie odchodzi żywy... 
   - A ja? - zapytał patrząc na nią z ogniem w oczach. 
   - Ty masz znak. 
   - Co takiego? 
Freja podniosła się, zasłaniając rękoma piersi. Nie odpowiedziała, chociaż wiedziała, że on czeka na odpowiedz, spuściła tylko wzrok. Rzeka płynęła jak przedtem, las szumiał na wietrze, a on stał i nie odrywał od niej wzroku. W końcu westchnął podszedł do martwej dziewczyny, wydobył ją z wody i ułożył na brzegu. Z jej długiej, zdobnej sukni oderwał kawał materiału i wręczył do Freji. Potem przyniósł ciało młodzieńca. Przyjrzał się obojgu uważnie, byli rodzeństwem, świadczyło o tym nie tylko podobieństwo, ale również znak rodowy na bransoletach. 
   - Cholera - zaklął Lin-kar. 
Towarzyszka zerknęła na niego zaskoczona. 
   - Coś się stało? – zapytała, kucając obok niego i przyglądając się ciałom. 
   - To dzieci Has'muta, prawej reki Ker'inga, przewodniczącego Rady Starszych Yautjalu.
Freja patrzyła na ciała, kiwając głową. 
   - Dlaczego potakujesz? Przecież nie masz pojęcia, o kim mówię. Prawda?
Freja potwierdziła:
   - Tak, nie wiem, o kim mówisz i nie szczególnie mnie to interesuje. Weszli na zakazany teren i zginęli. Daj mi nóż, muszę odciąć im głowy, ku przestrodze dla innych. – Wyciągnęła do niego dłoń.
   - Nie zgadzam się, nie będziesz nikomu odcinać głowy!
   - Ale... – Freja wskazała swoje makabryczne trofea; dziesiątki głów nadzianych na kije i włócznie.
   - Nie! Oni nie będą zdobić tej polanki - odparł, po czym zdjął bransolety z rąk rodzeństwa i ukrył je w sakwie.
   - Niczego nie rozumiesz – burknęła kobieta i, odwróciwszy się, poszła w stronę lasu.
   - A ty dokąd? Trzeba ich pochować!
Nie odpowiedziała, nawet się nie obejrzała. Lin-kar sam pogrzebał ciała, bez ceremonii, bez modlitw, bez całej tej oprawy, która miała ułatwić zmarłym przejście do wiecznego świata duchów.


       Do świątyni wrócił wciąż rozmyślając o tym, co się stało. Już nie wiedział, czy chce tu zostać. Nie obwiniał Frei za jej niewiedzę, ale był tu ktoś, kto powinien zająć się jej edukacją, chociaż tą podstawową. Znowu był w ogrodzie. Zdjął maskę i wystawił twarz na działanie ciepłych promieni; stał tak z zamkniętymi oczyma, gdy poczuł na skórze powiew zimnego powietrza. Odwrócił się i zerknął w stronę, z której, jak mu się zdawało, dobiegł powiew. Za nim była ciemność. Mógł przysiąc, że jeszcze sekundę temu w tym miejscu była jedynie lita ściana. Wszedł w ten mrok i poczuł się dziwnie. Jego kroki odbijały się echem po ogromnej, wysokiej sali, której ściany zwężały się ku wierzchołkowi, by spotkać się na jego szczycie. Lin-kar czuł się jak intruz; jak ktoś, kto nie powinien tu być. Szedł powoli, ostrożnie stawiał stopy. Ciemność rozświetlała się tylko z lewej strony, niewielkim wyjściem o trapezowatym kształcie. Yautjańczyk zatrzymał się dokładnie na środku sali, spojrzał do góry, gdzie schodziły się ściany piramidy, postąpił krok do tyłu i postawił stopę na trójkątnym symbolu wyrytym na podłodze. Nad wejściem, jakieś dwadzieścia metrów powyżej, rozstąpiła się ściana, wpuszczając do środka przez niewielki otwór biały snop światła. Promień skośnie przecinał pomieszczenie i ponad głową Lin-kara oświetlał to, co było za nim – skąpany w słonecznym świetle posąg. Pomnik przedstawiał królową Ksenomorfów, u podnóży przedstawiono cztery klęczące postacie. Lin-kar podszedł bliżej, by lepiej im się przyjrzeć; wyobrażały one Yautja: dwie kobiety i dwóch mężczyzn oddających cześć królowej.
   - Robi wrażenie, prawa? Dawno go nie widziałam, ale ciągle pamiętam, jak wygląda. – Głos Semirry wyrwał go z zadumy. Lin-kar spojrzał na nią zdziwiony.
   - Co to ma być? - zapytał, spoglądając prosto w jej wyblakłe oczy.
   - To Shida.
   - Co takiego?! Przecież to królowa Ksenomorfów. Mielibyśmy składać temu czemuś cześć! To kłamstwo, wierutne kłamstwo! – Zdenerwował się.
   - I znowu muszę ci wszystko tłumaczyć – rzekła spokojnym głosem stara kapłanka.
   - Niczego nie musisz mi tłumaczyć! Sam widzę, co tu się dzieje! – Lin-kar podniósł głos.
   - Uspokój się, nie rozumiesz.
   - Nie zamierzam się uspokajać! – Był wściekły, nie zdążył jeszcze ochłonąć, po zajściu w lesie, a tu taka niespodzianka. Czuł, że te dwie kobiety wodzą go za kły jak głupiego cielaka i nie podobało mu się to.
   - To niczego ci nie powiem – odparła stara kapłanka i odwróciła się z zamiarem odejścia.
Lin-kar zacisnął szczęki.
   - Dobrze – powiedział. - Będę spokojny, nie odchodź, wyjaśnij mi, proszę – jego głos był już łagodny i spokojny.
   - Chodź, usiądziemy – zaproponowała kapłanka i poprowadziła go w pobliże posągu. Usiedli na stopniach prowadzących pod jego piedestał.
   - Dawno, dawno temu – zaczęła swą opowieść lekko drżącym głosem. - Do Rytuału Przejścia przystępowali wszyscy Yautja, bez względu na płeć. Spotkanie wcielenia Shidy przeżywali tylko najsilniejsi i najlepiej wyszkoleni. To był naturalny sposób selekcji. Wtedy byliśmy silną, zdrową rasą.
   - Akurat, uważaj, bo ci uwierzę. Silni i zdrowi po walce z semprą. Nawet dzisiaj takie spotkanie jest niebezpieczne i często kończy się śmiercią niedoświadczonego Łowcy.
   - Mylisz się, byliśmy...
   - Nieliczni – przerwał jej Lin-kar. - Z całą pewnością było nas o wiele mniej.
   - Tak, to prawda, lecz...
   - Wyjaśnij mi – znowu jej przerwał. - Jak to jest możliwe, że ja nigdy nie słyszałem o tej wierze? Skoro było, jak mówisz, to powinniśmy się o niej uczyć, a na historii naszego gatunku nie ma nawet wzmianki o tym?
   - Nic dziwnego jesteś za młody żeby znać Shidę, to starożytna wiara, obalono ją dawno temu, a jej wyznawców wytępiono w wielkiej wojnie domowej. Wszelkie wzmianki w piśmie, kościane tabliczki, świątynie, posągi i kapłanów zniszczono, a na miejsce Shidy wyniesiono Paya, miłosiernego Boga Wojownika.
   - I ty myślisz, że w to uwierzę. Czemu to zrobiono?
   - Bo chciano iść z postępem, osiągnięciami i nauką, a Shidę zwano boginią barbarzyńców. Znasz kodeks honorowy? Na pewno tak. Wprowadzono go po wojnie, wcześniej można było zabijać każdego, byleby osiągnąć wyższy stopień. Shida była okrutnym bogiem, jej wyznawcy składali krwawe ofiary.
   - Rozumiem.
   - Nic nie rozumiesz! To była rozgrywka polityczna, propaganda, by obalić władzę duchową i wprowadzić cywilną, a dokładniej mówiąc, by władzę mogli dzierżyć Łowcy.
   - Skąd to wszystko wiesz?
   - Ta wiedza przekazywana jest wszystkim kapłankom i kapłanom, a ja żyję już bardzo długo i miałam dużo czasu na jej zgłębianie... - Semirra westchnęła.
   - Tak czy inaczej, nie jestem w stanie uwierzyć, byśmy my, Yautja, składali hołd tym wężom.
   - Tak było.
   - Ale nie jest i całe szczęście! - Zakończył rozmowę.
Miał dość tych bredni jak na jeden dzień. Może mógłby w to uwierzyć, gdyby ta świątynia znajdowała się na Yautjalu, ale nie tu, na planecie wygnańców. Kto wie, jakim bałwochwalczym procederom się tu oddawali, jak hańbili siebie i rasę, z której się wywodzą. Postanowił jak najszybciej opuścić to miejsce, a Freja – jeśli chciała – mogła lecieć z nim. Ruszył do głównego wyjścia.
   - Przeznaczenia nie zmienisz. Pamiętaj. To, co ci zapisane, prędzej czy później cię dosięgnie! – krzyczała za mim kapłanka. - I wciąż nie wiesz najważniejszego – dodała zniżonym głosem, lecz on już jej nie słyszał. Wyszedł przed świątynię, był zły. Zły, że znalazł się w tym miejscu, że pozwolił wciągnąć się w tę dyskusję, że zaczął wątpić we wszystko, w co do tej pory wierzył i że serce biło mu szybciej na widok Frei.
Była tam, na szerokim trakcie przed świątynią, o której mu nie powiedziała. Codziennie wędrował tymi długimi korytarzami, a nie maił pojęcia, gdzie się znajduje. Wzdłuż kamiennej drogi i na niej samej leżały obalone długie smukłe kolumny. Niektóre były całe, inne połamane, kilka wciąż stało na swoich miejscach. Zarośnięta droga ginęła w gęstym lesie, widać było tylko wąski przesmyk pomiędzy drzewami.
Wzburzony podszedł do kobiety, gdy tylko się zbliżył, rozłożyła trzymaną w dłoni naginatę, która z pewnością nie należała do niej, i wycelowała grotem w jego pierś. Zatrzymał się tuż przed ostrzem. Więc to do tego doszło? Pomyślał, opierając się ostrze włóczni tak mocno, że skóra została przecięta i pojawiła się niewielka stróżka krwi. Freja spoglądała na niego niepewnie, a kiedy poczuła, że znowu napiera na broń, cofnęła się. Lin-kar wyjął jej włócznię z dłoni, nie stawiała oporu, wbił ją w ziemię i objął kobietę, zaciskając dłonie na jej plecach.
   - Powiedz mi prawdę – szepnął do kobiecego ucha.
Freja napięła mięśnie, jakby na coś czekała.
   - Nie rozumiem? - odparła kokieteryjnie.
   - Dlaczego darowałaś mi życie?
   - Tłumaczyłam ci przecież...
   - Nie. Sprzedałaś mi naiwną bajeczkę, w którą już nie wierzę. Widziałem, co robiłaś. Myślałaś, że spałem, ale ja wszystko widziałem. Nie chcesz mieć potomstwa, zaciągnęłaś mnie do łóżka, żeby mnie zatrzymać, dlaczego?
   - Mylisz się, chcę...
   - Nie kłam!
   - Puść mnie, to przestaje być zabawne.
   - Masz rację, to przestało być zabawne. – Zacisnął ramiona jeszcze mocniej.
   - Lin-kar, puść mnie! To boli. – Freja szamotała się, usiłując uwolnić się z żelaznego uścisku.
   - Prawda, Frejo. Chcę... poznać... prawdę. – Lin-kar cedził każde słowo.
  - Dobrze, ale puść mnie! – kobieta drżała ze wściekłości, że została przyłapana na kłamstwie. Lin-kar osłabił uścisk i kobieta szybko się z niego uwolniła, spojrzała na mężczyznę ze złością i wyrzutem.
   - To przez twój znak. – Odpowiedziała wpatrując się w coś za jego plecami.
   - Och Paya, jaki znowu znak?
   - Masz go na karku, pod włosami... Umieszczono go tak, by nikt nie mógł go zobaczyć, nawet ty sam.
Łowca wpatrywał się w kobietę, jak gdyby chciał jej powiedzieć: „Cóż za brednie wygadujesz”. W końcu przemówił.
   - Mam tego dość, mam serdecznie dość tych bajek, kłamstw i innych głupot, które próbujecie mi wmówić!
   - Ale to wszystko prawda.
   - Tu nic nie jest prawdą.
   - Inli gal ag-as hem. - Rozległ się chrapliwy głos Semirry.
Lin-kar odwrócił się w jej stronę i odpowiedział:
   - Tak, dlatego chcę odejść.
Freja spojrzała na niego, jakby dopiero teraz pierwszy raz go zobaczyła, a Semirra uśmiechała się zadowolona z efektu.
   - Więc zrozumiałeś, bałam się, że zapomniałeś – powiedziała.
Lin-kar spoglądał, to na jedną, to na drugą kobietę i pomału docierało do niego, co się stało. Zrozumiał dziwny język, w jakim przemówiła kobieta. Nagle w jego pamięci pojawił się obraz ojca mówiącego w tym języku i rysującego patyczkiem na piasku znak – oko w piramidzie.
   - Wszyscy Oświeceni uczą się języka nauki. Zbliża się dzień naszego powrotu, zbliża się dzień powrotu Shidy. Wiem, kim jesteś. Widywałam cię, gdy byłeś małym chłopcem na spotkaniach wyznawców. Twój ojciec był naszym dobroczyńcą i wiernym wyznawcą Shidy. Gdy zginął, gdy go zamordowano...
   - Co wiesz o śmierci mojego ojca?
Semmira wykrzywiła się.
   - Niewiele. Wiem tylko, że ktoś, kto poluje przez całe życie, nie wszedłby do gniazda Shidy nieuzbrojony.
Lin-kar milczał, dawno nie myślał o swojej rodzinie. Dawno nie widział się z matką. Zabijając Ten-ku i niszcząc jego pracę, naraził się wielu wpływowym Yautjańczykom i Złej Krwi, która również sponsorowała badania jego przybranego brata.
  - Zapomniałem – powiedział cicho. - Zapomniałem o ojcu i jego naukach.
 - To nie twoja wina. To przez tę kobietę, twoją matkę. Nigdy go nie wspierała, poślubił ją wbrew zdrowemu rozsądkowi. Powinien był ożenić się z którąś z Oświeconych, ale on wolał ją.
Lin-kar milczał. Nagle zdał sobie sprawę, jak niewiele wie o własnej przeszłości, ojcu i o tym, w co wierzył.
   - Jestem zmęczony – powiedział i, odwróciwszy się, odszedł. Semmira zaczekała, aż ucichną kroki ich gościa i przemówiła do Frei:

   - Znowu u niego byłaś? Zabroniłam ci tam chodzić. Masz go tylko karmić, nic więcej. Stój, jak do ciebie mówię. Frejo! Frejo!
Nie zatrzymała się, bo nie zamierzała wysłuchiwać wyrzutów, które robiłaby jej kapłanka. Zawsze była jej posłuszna. Wierzyła w to, co jej mówiła. Ale teraz wątpiła. Lin-kar sprawił, że poczuła się marna jak robak i głupia. Powiedział jej, że nie ma pojęcia o świecie i życiu poza murami świątyni i miał rację. Zawsze czuła się tu bezpieczna, a zabijając wrogów z ukrycia, była panią sytuacji. Oprócz Semirry nikt nigdy nie wydał jej żadnego rozkazu, nikt nigdy nie potraktował ją tak, jak Lin-kar dzisiaj. Wszystko przez niego. Zacisnęła pięści i przyśpieszyła kroku, zeszła z traktu w las na wąską ścieżkę, którą tylko ona chadzała. Nerwowo odsuwała natarczywe gałązki i, klucząc między krzewami, dotarła na skraj zarośli. Tu również pośród wysokich traw leżały poprzewracane kamienne kolumny. Freja wymijała je zwinnie, bądź przeskakiwała nad nimi, by dotrzeć do miejsca, do którego zmierzała. Wreszcie zatrzymała się. U stóp miała świetlik przykryty żelazną kratą, na którą zwaliła się jedna z kolumn, dwa grube pręty zostały kiedyś wycięte i dzięki temu powstał otwór, przez który ona teraz mogła spuszczać w głąb niewielki koszyczek z jedzeniem. Kobieta uklękła przy wlocie i przysunęła twarz do krat. Przez chwilę nasłuchiwała w ciszy. Potem podniosła z ziemi mały kamyk i puściła go w dół, jego upadek na kamienną posadzkę odbił się echem. Znowu zapanowała cisza, po której w podziemnej celi rozległ ten sam dźwięk spadającego kamyka.
   - To ja – powiedział Freja, tak jakby to miejsce kiedykolwiek odwiedził ktoś poza nią. Pod spodem ujrzała cień, zarys postaci, która nigdy nie wchodziła w snop padającego z góry światła.
   - Mam coś dla ciebie – powiedziała i, podniósłszy się z klęczek, podeszła do kolumny obok, gdzie ukryty był koszyczek. Włożyła do środka ułamaną po drodze gałązkę zakończoną wiechciem bordowych owoców.
   - Już dojrzewają – rzekła, spuszczając koszyczek z owocami do wnętrza. - Jeszcze nie są takie słodkie, ale pomyślałam, że będą ci smakować.
Koszyczek opadł na samo dno, gdy tylko dotknął podłogi, sięgnęła po niego chuda ręka. Przez chwilę Freja widziała kościste palce zaciskające się na uchwycie koszyczka i długie, ciemne i cienkie włosy. Poczuła lekkie szarpnięcie liny i wiedziała, że może już zacząć wyciągać koszyczek. Kiedy udało jej się go wydobyć, na dnie dostrzegła niewielki, owalny przedmiot misternie wypleciony z cieniutkich patyczków, które sama tu przynosiła.
   - Dziękuję – powiedziała, spoglądając w dół. Miała nadzieję, że twórca przedmiotu pokaże jej się choć na chwilę. Nie doczekawszy się tego, położyła się z twarzą jak najbliżej otworu i rozpoczęła swoją codzienną relację ze wszystkiego, co słyszała, widziała i doświadczyła. Kiedyś, gdy była małą dziewczynką, często słyszała komentarze do swoich opowieści, potem były to już tylko pojedyncze słowa, a teraz nie doczekiwała się nawet pomruku. Nie zrażało jej to, przywykła do swojego milczącego spowiednika i on też przywykł do niej. Każdego dnia niecierpliwie wyczekiwał jej przybycia i opowieści o świecie poza celą.


     Odeszła, zawsze odchodziła. Kiedyś denerwował go jej dziecinny głos i fakt, że nie chce mu pomóc. Potem odkrył, że żyje już tylko dla tej chwili, że gdyby nie ona i jej historie już dawno by oszalał. Chociaż może był szalony? Może wspomnienia i sny o innym życiu były jedynie projekcjami jego szalonego umysłu? Rozejrzał się po swojej celi, była stanowczo za duża jak na jednego więźnia. Dzięki Frei nie była tak pusta, jak na początku, ale to wciąż była cela, z jednym tylko wejściem, nad nim. Nawet gdyby udało mu dostać do kraty, nie przecisnąłby się przez niewielki otwór. Kiedyś prosił ją o pomoc, ale zawsze uciekała, gdy o tym wspominał, więc przestał, w obawie, że przestanie go odwiedzać. Ona dawała mu nadzieję, bez niej już dawno roztrzaskałby sobie głowę o ścianę.

Na zewnątrz zaczęło padać, deszcz wpadał do celi przez świetlik i zbierał się w postaci kałuży na podłodze. Chuda, koścista postać podniosła się z miejsca, w którym siedziała i, wyprostowawszy się, weszła w strumień wody spływający z góry. Zimna woda zmyła kurz z nakrapianej zielonobrązowej skóry na ciele i czerwonych oraz zielonych rąbów na czole, znaku charakterystycznym rodu, z którego wywodził się więzień.

4 komentarze:

  1. Ale namieszałaś! :D
    Tego bym się nie spodziewała... Teraz czekam jeszcze na wyjaśnienie wątku z małymi szarymi ludzikami. Coś mi mówi, że będzie jeszcze dziwniej :)
    Chociaż powiem Ci, że i tak jak zawsze najbardziej zaciekawiłaś mnie końcówką i tożsamością tajemniczego więźnia ;)

    No i widzę, że nie ja jedna przegrałam wojnę z latem ;)
    Dużo weny życzę i nie mogę się doczekać Dekalogu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyjaśni się już w następnym rozdziale o Lin-karze. Trochę zajęło mi napisanie tego, bo nie mogłam się zdecydować, jak pokierować akcją. W tym miejscu fabuła wyglądała zupełnie inaczej, a na dodatek mobilna wersja Bloggera zeżarła mi sporą część tekstu. Na domiar złego nie maiłam go nigdzie poza serwerem. Kolejna część pojawi się szybciej, bo jest napisana, wymaga tylko poprawek.

      W Dekalogu zbliżam się do sceny finałowej, ale ponieważ tekst powstaje na moim telefonie - Boże, dzięki za mobilną wersję office'a - to wymaga wielu poprawek. :)

      Usuń
    2. No to podwójnie się cieszę ;)
      Tworzysz prawdziwego Star Treka w świecie Predatorów - byłby z tego fajny serial.
      Podziwiam - ja bym dostała szału pisząc opowiadanie na telefonie. Prędzej chodzę i piszę na karteczkach, które potem składam do kupy i przepisuję - niż na telefonie. A jak już coś tak długiego jak dekalog... nie miałabym cierpliwości :)

      Usuń
  2. Ło matko :). No to widzę, że jednak zmieniłaś koncept i dobrze, teraz nie wiem co się wydarzy. Cudownie jest być zaskoczonym :D.
    Czekam na wyjaśnienia co to za więzień, mam już pomysł i ciekawa jestem czy dobrze główkuję ;)

    OdpowiedzUsuń