wtorek, 30 października 2012

2. Czerwony

     Wschód słońca na jednej z planet w Galaktyce Drogi Mlecznej oblał chłodnym, błękitnym światłem strome szczyty tutejszych gór. Gruba warstwa lodu od zawsze pokrywała tę małą planetę. Odległe słońce nie ogrzewało jej dostatecznie mocno, by go stopić. Jak okiem sięgnąć wszędzie znajdowały się potężne góry, a szczyt każdej z nich pokryty był grubą warstwą lodu. Na jednym z takich szczytów stał młody Yautjańczyk, jego szczupłe ciało pokrywała czerwona zbroja. Jasna skóra o prawie ludzkim kolorze upstrzona była małymi brązowymi plamkami. Twarz ukryta pod maską wyrażała podniecenie, a długie włosy splecione w gruby warkocz sięgały mu do pasa. Na plecach Czerwonego spoczywała długa płaska deska. Łowca spojrzał w dół. Stromo - pomyślał, ale mimo to podobał mu się widok, jaki się stąd roztaczał. Zdjął z pleców deskę i położył ją na śniegu u swych stóp. Mroźny wiatr porwał w górę drobiny śniegu zasłaniając strome zbocze. Łowca wsunął obute stopy w specjalne zapięcia znajdujące się na desce. Jeszcze raz spojrzał w dół, by ocenić swoje szanse.
   - Jak to mawiają Oomanie? "Raz kozie śmierć?" - powiedział sam do siebie, po czym jednym małym podskokiem zmienił swoje ustawienie względem zbocza i pomału zaczął zjeżdżać w dół. Nowa, dobrze nasmarowana deska snowboardowa szybko nabrała zawrotnej prędkości. Młody Yautjańczyk z szeroko rozstawionymi rękoma i na zgiętych nogach próbował za wszelką cenę utrzymać się w pozycji pionowej. Przechylając ciało i zmieniając siłę nacisku, nadawał desce pożądany tor jazdy. Z prędkością wystrzelonego pocisku zbliżał się do sporej skały pokrytej śniegiem i wystającej ponad poziom terenu. W jego głowie zabłysła nowa myśl, skierował się w tamtą stronę, wjechał na skałę i wyleciał wysoko w powietrze, wykonawszy potrójny piruet, zaczął opadać w dół. Okazało się jednak, że po drugiej stronie skały nie było stromego zbocza, lecz urwisko.
    - Pauk! - krzyknął łowca, spadając niczym kamień. Uderzył o zmrożony śnieg, deska odpięła się od butów, a on, koziołkując, przeleciał jeszcze jakieś dwadzieścia metrów. W końcu udało mu się przestać obracać, jednak wciąż sunął po śniegu w dół. Obróciwszy się na brzuch, wyjął długi sztylet i wbił go w zewnętrzną warstwę lodu, to go trochę spowolniło, lecz nie zatrzymało, ostrze - ostre niczym skalpel - cięło lód jak nóż masło. Z każdą chwilą coraz bardziej zbliżał się do kolejnego urwiska, lecz tym razem była to naprawdę wielka przepaść. Tak to jest, kiedy się improwizuje - pomyślał, wyciągając drugi, znacznie większy nóż, z ostrzem wykonanym z grubego i wytrzymałego metalu. Powinienem był skręcić w lewą stronę, tak jak zaplanowałem - dokończył myśl, po czym wbił kolejne ostrze w śnieg. Tym razem się udało, zawisł nad samą przepaścią.
   - Chwała niech będzie Paya! - krzyknął na całe gardło i roześmiał się. Echo poniosło jego słowa daleko po górach, rezonując między szczytami i odbijając się od nich. Czerwony rozglądał się wokół siebie w poszukiwaniu wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji, gdy oba ostrza ze zgrzytem wysunęły się z lodu doprowadzając Yautjańczyka do kolejnego skoku adrenaliny.
   - Aaaa! - krzyknął, spadając sześć metrów w dół wprost na skalną półkę. Leżał przez chwilę nieruchomo, jakby bał się, że jakikolwiek ruch może spowodować kolejny niekontrolowany wypadek.  W końcu wstał, otrzepał się ze śniegu, potem przyklęknął i na czworaka podpełzł do krawędzi.
    - Nie jest tak źle, może uda mi się zejść na dół. - Powiedział sam do siebie. Z plecaka wyciągnął specjalny hak, poszukał odpowiedniej szczeliny i wsunął go do środka, potem przekręcił go lekko. Hak rozłożył się niczym kołek rozporowy, klinując się wewnątrz szczeliny. Teraz Łowca wyjął cienką, lecz wytrzymałą linkę, jej koniec zaczepił na haku, a resztę przymocował do uprzęży, którą miał na sobie; tak przygotowany podszedł do krawędzi. Trochę braknie, pomyślał, spoglądając w dół. Nagle ziemia pod jego stopami zaczęła drżeć. Czerwony rozejrzał się, dobrze wiedział, co zaraz się stanie, nie wiedział tylko, czy zdoła umknąć przed niszczycielskim żywiołem. Szybko opuścił skalną półkę i zaczął opuszczać się w dół, gdy z góry runęła na niego ogromna masa śniegu. Łowca nie utrzymał się, lawina porwała go ze sobą. Po paru minutach tysiące ton śnieżnej masy znalazły się w dolinie u podnóża gór, a w połowie wysokości skalnej ściany przyczepiony do linki wisiał obsypany śniegiem yautjański wojownik. Wiatr huśtał go jak pająka na pajęczynie. Łowca w końcu doszedł do siebie, złapał się linki jedną ręka, a drugą odpiął ją od paska. Potem puścił sznur i skoczył w dół, świeżo zwalony śnieg zamortyzował trochę upadek, jednak Czerwony zapadł się w niego po pas. Wściekły na siebie, warcząc, wypełzł na wierzch i spojrzał w górę, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdował. Nie żal mu było utraconego sprzętu ani "zmarnowanego na głupoty czasu", jak mawiał ten, który go tu przywiózł. Czerwony poza polowaniem pragnął też innych doznań, czasami równie mocnych ja te, które towarzyszą zabijaniu.

         Nagle młody Yautjańczyk doznał dziwnego uczucia, jakby był obserwowany; nie widział nikogo, ale czuł czyjąś obecność. Jakiś zapach wypełnił mroźne powietrze, był słodki, wabiący, przyjemny. Czerwony wziął głęboki wdech, a podniecająca woń wypełniła mu nozdrza. Co to jest? Nigdy nie czuł czegoś takiego, serce znowu zaczyna mu szybciej bić. Rozlega się śpiew, miły dla ucha, wabi go, kusi, prowadzi w dół zbocza i choć mroźnej ciszy nie zakłóca żaden dźwięk, to w jego głowie wciąż rozbrzmiewa śpiew. Uwodzi go, by w końcu zadać mu śmiertelny cios.
Lód pod stopami pęka i Czerwony zapada się pod niego. Uderza o coś miękkiego i wilgotnego, potężne ramiona chwytają go za nogi i ciągną w stronę otworu gębowego. Ogromne szczęki, przypominające wielki, papuzi dziób trzaskają z ogłuszającym szczękiem. Zdezorientowany Łowca wbija w skórę potwora podwójne ostrza, ale to nic nie daje. Stwór jest ogromny, pewnie był uśpiony, a on zjeżdżając z góry i wywołując lawinę, obudził go z letargu. Teraz bestia jest głodna i kieruje się tylko jedną potrzebą: zaspokoić głód. W desperackim akcie młody Yautjańczyk zaczyna szybko turlać się w lewą stronę, skręcając w ten sposób ramiona potwora, rozlega się ryk wściekłości, Czerwony strzela z naramiennego działka; odstrzelone ramiona wiją się w powietrzu. Łowca rzuca włócznią, która wbija się w skałę, po czym wyskakuje w powietrze, chwyta się jej i z tej dogodnej pozycji poczyna strzelać salwą z działka plazmowego umieszczonego na lewym ramieniu, celuje w rozwarte szczęki potwora. Bestia ginie.

Czerwony zeskoczył na krwawą miazgę, która kiedyś była stworem z zamierzchłej przeszłości tej planety, a dziś poiła swą czarną krwią jej zamarzniętą ziemię. Buty Łowcy zapadały się w tej ohydnej brei, gdy szedł po swoje niezaplanowane trofeum.
- Zabiorę sobie twoje szczęki - rozległ się melodyjny głoś Yautjańczyka noszącego czerwoną zbroję. Komputer na przedramieniu młodego mężczyzny zasygnalizował, że właśnie upłynął czas, który wyznaczył mu na spotkanie jego towarzysz i mistrz. Za chwilę nad jego głową pojawi się opływowy kształt ich statku i opuszczą to miejsce być może na zawsze, by udać się na inne planety w poszukiwaniu innych ofiar i atrakcji.

*

   Planeta nazywała się Akfazi i znajdowała się w centrum galaktyki Drogi Mlecznej. Prawie całą jej powierzchnię zajmowały oceany słodkiej wody, lądy stanowiły jedynie niewielki procent jej powierzchni. Na jednym z takich niewielkich skrawków ziemi, tuż na skraju klifu, stał Czerwony i spoglądał w dół.
   - O C'jit - mruknął sam do siebie, zerkając za krawędź klifu, gdzie ogromne fale rozbijały się o skalne brzegi urwiska.
   - Może być problem pod górę, jeśli coś pójdzie nie tak - zastanawiał się głośno.
Potężny podmuch wiatru poderwał długie włosy Łowcy do góry i zachwiał jego postawą. Wojownik cofną się. On zawsze wszystko sprawdzał dwa razy; planował; nie podejmował skoku, jeżeli nie wiedział, co jest na dole, a jednocześnie robił różne zwariowane rzeczy, których nie podjąłby się inny Yautjańczyk.

     Czerwona zbroja lśniła w blasku żółtego słońca, w tym świetle zdawała się być pomarańczowa. Na ziemi, obok Łowcy, spoczywał duży, trójkątny przedmiot zbudowany z lekkich, lecz wytrzymałych rurek z rozpostartym między nimi specjalnym materiałem. Już kiedyś tego próbował, ale nie w takim miejscu, nie w takich warunkach.
    Zdjął zbroję, była stanowczo za ciężka i mogłaby mu tylko przeszkadzać. W samej przepasce na biodrach podszedł do przedmiotu wciąż leżącego spokojnie na skale. Pod trójkątem znajdowała się specjalna uprząż. Yautjańczyk zapiął ją na swoim ciele, podniósł przedmiot, i choć ten był od niego dwa razy większy, to nie wydawał się ciężki.
   - Kto powiedział, że Yautja nie ptaki i nie latają! - krzyknął, biegnąc ku przepaści. W ostatniej chwili odbił się od ziemi i niesiony prądem powietrza poszybował nad spienionym morzem. Widok zapierał dech w piersiach; jak okiem sięgnąć wszędzie rozpościerały się spienione wody oceanu, co jakiś czas pod powierzchnią wody zamajaczył gigantyczny cień żyjących w jej głębinach istot, a nad fale wyskakiwały spłoszone przez giganty meduzowate stwory.
 
Yautjański wojownik szybował, podziwiając widoki, przez długi czas i jedynie fakt, że wiatr zniósł go na pełne morze, sprawił, że wyprawa przestała go bawić. Powrót na lotni okazał się niemożliwy. Jakkolwiekby nie próbował, zmiana kierunku się nie udawała, bo wiatr wiejący przedtem od morza,  dął teraz w drugą stronę, nieustannie spychając lotnika coraz dalej od lądu. No cóż, będę się musiał zmoczyć, pomyślał Czerwony, przypominając sobie jednocześnie, że w oceanach tej planety żyły niebezpieczne wodne stworzenia, przy których jego zwinność i umiejętności mogły okazać się niewystarczające; mimo to rozpiął pasy i z wielkim pluskiem wpadł do wody. Lotnia, pozbawiona obciążenia jakim było jego ciało, została gwałtownie poderwana przez wiatr do góry, zakręciła parę młynków i wpadła do wody kilkadziesiąt metrów od Łowcy.  Czerwony był dobrym pływakiem, od dziecka często trenował. Ale co innego przepłynąć te parę kilometrów, które dzieliły go od brzegu, a co innego walczyć w wodzie, gdy nie jest się do tego przygotowanym. Najgorsze było więc przed nim, zwłaszcza że cała broń została na lądzie. Z tej to przyczyny wojownik machał rękoma ile sił w mięśniach i szło mu naprawdę nieźle. Nie czuł zmęczenia i, choć woda była zimna, nie czuł też chłodu. Brzeg zbliżał się z każdą chwilą, a fale stawały się coraz wyższe, co oznaczało, że dno się spłyca.
Nagle potężne uderzenie od dołu wyrzuciło go w górę na kilka metrów. Oszołomiony wpadł pod wodę, wynurzył się szybko, ale nie mógł zaczerpnąć powietrza. Serce przyśpieszyło, adrenalina wyostrzyła zmysły - wojownik szukał napastnika, lecz nie mógł go znaleźć. W końcu szok po uderzeniu minął i Yautjańczyk, nabrawszy życiodajnego tlenu w płuca, zanurkował. Uważnie przyglądał się otaczającej go głębinie. Po prawej stronie zamajaczył jakiś ogromny cień, zmierzał w kierunku płynącego Łowcy.
     No, to chyba już po mnie, pomyślał Czerwony, a chwilę później został otoczony przez wielką ławicę małych, czarnych skorupiaków przypominających trochę krewetki. Gdy minęły go ostatnie osobniki spostrzegł, że za ławicą podąża sporej wielkości ryba lub coś, co przypominało rybę. Z wielkiej rozwartej paszczy wystawały trzy rzędy ostrych zębów; ogromne, wyłupiaste oczy sterczały po bokach głowy, przednie kończyny były płetwami, tylne zaś czymś w rodzaju żabich nóg. Całego stwora napędzał masywny i długi ogon.
Ryba przemknęła obok Czerwonego, ocierając się o niego całym bokiem i powodując dość nieprzyjemny ból. Yautjańczyk zauważył, że w miejscu zetknięcia nie ma naskórka. Potwór, który do tej pory polował na "krewetki", gwałtownie zawrócił. Najwyraźniej stwierdził, że Łowca będzie łatwiejszą zdobyczą. Z impetem ruszył na przód, kierując się dokładnie na Czerwonego, a ten jednoczesnym ruchem rąk i nóg zdołał uniknąć tego ataku. Ryba jednak nie dawała za wygraną, ponawiając próbę zdobycia obiadu; i tym razem wojownikowi udało się uniknąć ostrych szczęk. "Bydlę" - jak zaczął już nazywać je w myślach - nie zamierzało się poddać. Kolejny raz wykonało nawrót i przypuściło atak. Yautjańczyk o ułamek sekundy za późno wykonał unik. Łeb stwora palnął go w stopy, zmieniając jego położenie z pionowego na poziome. Reakcja Łowcy była błyskawiczna, mocno chwycił się płetwy grzbietowej Bydlaka, zaskoczona ryba próbowała zrzucić go z siebie. Ruszyła z wielki pędem do przodu, by zaraz gwałtownie zawrócić, kręciła piruety - bezskutecznie, Yautjańczyk wbijał pazury w jej ciało i systematycznie posuwał się w stronę głowy. Gdy znalazł się tuż przy niej objął rękoma jej "szyję" blokując dostęp do skrzeli. Życiodajna, bogata w tlen woda nie mogła swobodnie przepływać, więc ryba zaczęła się dusić i słabnąć.
Gdy zwolniła, Yautjańczyk puścił jedną rękę, zsunął się na bok i z całej siły wbił pazury w oko stwora, zagłębiając dłoń najdalej, jak mógł. Woda wokół walczących zabarwiła się na czerwono, Łowca wyciągnął rękę trzymając coś w dłoni, krew trysnęła jeszcze mocniej, ryba szarpnęła się, a on jeszcze raz wepchną rękę, jeszcze głębiej w pusty już oczodół. Ostatnie przedśmiertne konwulsje szarpnęły ciałem wodnego stworzenia, a potem zamarły.

W ferworze walki Czerwony nie zauważył nawet, jak blisko brzegu się teraz znajdował. Postanowił, więc zabrać swoją "złotą rybkę" na pamiątkę tego, że " Yautja nie latają ". Z trudem dotarł do skał u podnóża klifu i wyciągnął trofeum na jedną z nich. Znowu czuł się wspaniale, czuł, że nikt i nic nie może go powstrzymać i tylko jedna żądza paliła się w jego duszy - żądza zabijania. Dumny spojrzał w górę i cały zapał, jakim przed chwilą pałał, zniknął niczym śnieg w ciepły, słoneczny, marcowy dzień, teraz czekała go mozolna kilkudziesięciometrowa wspinaczka.
Po godzinie był już na szczycie, ostatkiem sił wdrapał się na płaski teren i położył na wznak na gołej ziemi.
    - No, co tam masz ciekawego? - zapytał Czerwonego jego towarzysz, który już od półtorej godziny przyglądał się wysiłkom młodego Łowcy, najpierw w wodzie, potem na ścianie klifu.
   - Dobrze, że jesteś, pomożesz mi - wysapał młody Yautjańczyk wciąż leżąc na ziemi.
Starszy Wojownik wyjrzał poza krawędź urwiska.
   - Chcesz to ścierwo w całości zabrać? - zapytał i, kopnąwszy mały kamień, przyglądał się jego spadaniu w dół.
   - Nie.
  - To ciekawy okaz, po drugiej stronie wyspy jest ich całe stado, siedzą na plaży i grzeją się w słońcu.
Czerwony spojrzał na swojego towarzysza z nieukrywanym zaciekawieniem, a ten kontynuował.
   - Z tego, co zaobserwowałem, to wodno-lądowe istoty. W wodzie pływają jak ryby, ale na lądzie skaczą, podpierając się ogonem. Jeśli chcesz, ustrzelimy jednego, zamiast męczyć się z wyciąganiem tego na dole.
Propozycja była kusząca, chociaż niezgodna z Kodeksem Łowcy.
   - Nie, zabiorę tego, którego zabiłem w wodzie - zadecydował Czerwony.
 
Wspólnie załadowali rybę na statek, a potem udali się na kolejną planetę, na której zamierzali polować, tą planetą miał być Olteran.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz