środa, 21 sierpnia 2013

13. Zła Krew



     Lin-kar wrócił na swój statek. W sumie niewiele się dowiedział, to znaczy dużo szczegółów z anatomii, ale nadal nie wiedział, gdzie szukać chłopaka. Postanowi więc udać się w miejsce, gdzie porządni Yautja nigdy się nie zapuszczają - do bazy głównej tych, którzy są wykluczeni ze społeczeństwa, tych, którzy złamali kodeks honorowy i tych, którzy chcą żyć nieograniczani prawami lub po prostu marzą im się przygody. Postanowił udać się do Złej Krwi.
Lin-kar wiedział, że wśród nich byli nie tylko przestępcy, ale zdarzali się też Yautja honoru, którzy znaleźli się tam przez nieszczęśliwe zrządzenie losu.
Swego czasu i on miał się tam znaleźć, lecz w porę dobrowolnie opuścił Yautjal. Oskarżony o zabicie brata i zgwałcenie jego żony, po niemiłym zabiegu przeprowadzonym pod narkozą, wyjechał, zabierając ze sobą dziecko i tajemnicę.
Tak naprawdę nikogo nie obchodziło, że to drugie oskarżenie było z palca wyssane, a Ten-ku nie miał żony. Jakimś cudem na rozprawie zjawiła się kobieta, która twierdziła, że jest zgwałconą żoną brata Lin-kara i że to on, Lin-kar, ją zgwałcił. Rady Starszych i Wielkiego Zgromadzenia Kobiet jakoś nie interesował fakt, że jego brat zajmował się zakazanymi eksperymentami genetycznymi - najważniejszy był gwałt i fakt, że dla niego zabił brata.

Po nieszczęsnym zabiegu na wniosek ówczesnego Przewodniczącego zwolniono go z aresztu i pozbawiono wszelkich praw. Lin-kar zabrał dziecko i udał się na Ziemię, uprzednio rozpuściwszy wśród znajomych pogłoskę, że zamierza poświęcić się polowaniom. Dziwnym trafem nikogo więcej nie sądzono, choć w akcji brało udział około dwudziestu Yautja; z czego trzech zginęło, a pięciu odniosło rany.
On i jego mini armia przeszli przez Centrum Badań, w którym rezydował jego brat Ten-ku, jak czarna śmierć przez średniowieczną Europę, nie pozostawiając przy życiu nikogo. Zniszczyli laboratorium i gotowe do narodzin hybrydy, a resztki dokumentacji zabrali.
Ten-ku musiał mieć bogatych i wpływowych sponsorów, którzy nie chcieli rozgłosu, więc sprawę umorzono, a Lin-kara próbowano się pozbyć i, gdyby nie protekcja Przewodniczącego, już dawno zjadłyby go robaki.

     Siedziba Złej Krwi mieściła się na planecie Styks. Miejsce nie było wybrane przypadkowo, była to bowiem najbardziej oddalona od Yautjalu, możliwa do kolonizacji, planeta. Wielkością i wyglądem przypominała Ziemię z tą małą różnicą, że nie było na niej oceanów a tylko niewielkie morza śródziemne. Porośnięta gęstym lasem zamieszkiwanym przez tysiące zwierząt różnych gatunków była wymarzonym miejscem dla Łowców i tylko fakt, że została odkryta przez Złą Krew sprawił, że nie włączono jej do panteonu planet, na których urządzano polowania.
Wygnani zbudowali na niej dziesięć dużych miast, o których wszyscy wiedzieli i kilka mniejszych, ukrytych we wnętrzu planety. Nie obowiązywały ich zasady i prawa Yautjalu, więc kwitła tam: międzygatunkowa prostytucja, handel bronią i wszelkimi używkami, niewolnictwo oraz wszystko to, o czym mógł zamarzyć zwyrodniały umysł.
Parę razy podejmowano próby pozbycia się złego klanu i wysyłano tam kampanie zbrojne, ale jakimś dziwnym trafem wszyscy wysłani, a przynajmniej większość z nich, przechodziła na stronę wroga; ci, którzy byli bardziej honorowi lub głupi - ginęli. Zaprzestano więc tych prób, by nie powiększać i tak już sporej liczby wyrzutków.



     Podróż z Yautjalu na Styks miała trwać około trzech tygodni, bo statek Lin-kara nie był międzygalaktycznym krążownikiem, który zagina przestrzeń i w ten sposób w jednej chwili może znaleźć się po drugiej stronie galaktyki, jego pojazd należał do statków kategorii C: osiągał duże prędkości, był nowoczesny i cholernie drogi. Miał ergonomiczny kształt, choć w próżni nie miało to większego znaczenia, ale robiło duże wrażenie na patrzących. Wąski z przodu z opadającym nieco w dół dziobem rozszerzał się ku tyłowi. Posiadał cztery silniki z tyłu i po dwa manewrowe - wysuwane z wnętrza statku. Wewnątrz przewidziano kajuty dla pięciu podróżnych, każda miała własną łazienkę. Poza tym, jak w każdym innym statku, była kuchnia, zbrojownia i ładownia. Najciekawszym jednak miejscem była sterownia. Po wejściu do niej pierwsze, co rzucało się w oczy, to zupełnie białe, wręcz sterylne, ściany i wielki monitor zastępujący umieszczony zwykle w tym miejscu wizjer. Z kamer i czujników znajdujących się na kadłubie statku, nieustannie spływały informacje dotyczące położenia względem gwiazd i planet, które były punktami orientacyjnymi w przestrzeni. Raz wprowadzone współrzędne same się korygowały, biorąc pod uwagę zmienne panujące w kosmosie. Pod wielkim monitorem znajdowała się sporych rozmiarów konsola sterująca czuła na dotyk. Przed nią umieszczono całkiem wygodny fotel, który sam dostosowywał się do wzrostu zasiadającego w nim Yautjańczyka.


     W pomieszczeniu panowała ciemność rozświetlana zimnym, błękitnym blaskiem monitora. Siedząc za sterami, Lin-kar zauważył, że ktoś wysłał mu wiadomość. To był Sahinde, który chciał poprawić przyjacielowi humor, opowiadając o rzezi, jaką ktoś urządził w domu Mu-shena. Przyjaciel rozgadał się tak strasznie, że Lin-kar poczuł się zmęczony i głodny. Więc gdy tylko Sahinde skończył mówić, ojciec Nan-ku nacisnął jeden z przycisków w oparciu pod prawe ramię i cały fotel odsunął się trochę do tyłu, a następnie przekręcił się w lewą stronę. Lin-kar wstał i poszedł przygotować sobie posiłek. Kiedy opuścił sterownię, na włączonym monitorze pojawiła się smutna twarz Nan-ku. Chłopak mówił coś przez chwilę, a potem się rozłączył - akurat wtedy, gdy jego ojciec wrócił, niosąc talerz z jedzeniem. Lin-kar usiadł, fotel powrócił do poprzedniej pozycji, a Yautjańczyk wykasował wszystkie odsłuchane wiadomości. Wciąż przecież czekał na tę najważniejszą - od syna.

    Po trzech tygodniach lotu i wykonaniu tysięcy brzuszków, pompek, przysiadów i innych niezbędnych do podtrzymania formy ćwiczeń, Lin-kar dotarł wreszcie na Styks. Nie szukał tajnych miast, gdzie produkowano wszelkiego rodzaju broń, czy budowano elementy do statków kosmicznych. On udał się do stolicy Złej Krwi - miasta szumowin, skrytobójców, złodziei i dziwek. W tym jakże doborowym towarzystwie Lin-kar szukał jednej osoby, rachmistrza Rotha. Wydawać by się mogło, że na takiej planecie każdy robił, co chciał, otóż nic bardziej mylnego. Prowadzono tu szczegółowy zapis wszystkich mieszkańców, daty ich przybycia, profesji oraz przestępstw, za jakie zostali wykluczeni ze społeczeństwa. Jak mawiał Roth: Nigdy nie wiadomo, kiedy taka wiedza może się przydać.

     Lin-kar wylądował na lotnisku za miastem. Opuścił statek i poczuł chłód, jaki panował o tej porze roku. Jesień, pomyślał, rozglądając się. Głęboko wciągnął powietrze, nie odpowiadała mu ta atmosfera, za bardzo przypominała ziemską, założył więc maskę i ruszył wolnym krokiem. Przy wyjściu z lądowiska zaczepił go jakiś dziwny, kudłaty osobnik, który przypominał małpę. Poruszał się tak jak one, wspierając się na rękach, miał brązową sierść, płaską małpią twarz i dziwnie zielone oczy. Gdy się wyprostował, to sięgał Yautji do pasa.
   - Może podwieźć, panie? - przemówił łamanym yautjańskim. - Tanio, panie. Naprawdę tanio.
Lin-kar zastanowił się - w sumie miał ochotę na spacer, ale nie wiedział, czy może sobie na niego pozwolić; w końcu sama podróż zajęła mu dużo czasu, a po za tym... uniknąłby niewybrednych zaczepek ze strony ciężko pracujących tu kobiet.
   - Wiesz, gdzie rezyduje rachmistrz Roth? - zapytał małpoluda.
   - Ja wiem, panie. Ja wszystko wiem - odparł kudłacz, przymilnie się uśmiechając.
   - Dobra, to zawieź mnie tam! - rozkazał Lin-kar.

Taksówka, bo chyba tak można nazwać ten pojazd, służyła do przewozu jednego pasażera. Były też większe modele, ale dla potrzeb Lin-kara ta była w sam raz. Wąski pojazd unosił się na polu magnetycznym i można nim było latać jedynie nad specjalnie do tego przygotowanymi drogami; poza miastem był bezużyteczny. Z przodu znajdował się fotel kierowcy i drążek sterowniczy, z tyłu był fotel dla pasażera. Całość wyglądała jak bardzo wąski samochód bez kół.
Ojciec Nan-ku usadowił się wygodnie.
   - Dobrze, panie, robicie. Trza się najpierw zarejestrować - zagadnął niezwykły kierowca.
Lin-kar nie odpowiedział, nie zamierzał wdawać się z tym podgatunkiem w rozmowy.
   - A może chcecie, panie, najpierw odpocząć, odświeżyć się, zażyć przyjemności. Nasze kobiety piękne, panie, i chętne. Bardzo chętne, zrobią, co karzesz.
   - Nagabywanie to twoja druga profesja? Wieź mnie do Rotha i się zamknij - zdenerwował się Yautjańczyk. Irytowało go paplanie autochtona.
   - Dobrze, panie. Wasza rzecz. Chcecie, to się zamknę, chcecie, to pokażę wam miasto. Pierwszy raz jesteście na Styksie, panie? Bo jeśli tak, to szkoda tak się od razu meldować, lepiej poużywać trochę. Mówię wam... wielu tak robi...

Zapowiadało się na dłuższy wywód, więc Lin-kar trzepnął małpoluda po łbie i kazał mu się zamknąć, bo jak nie, to wyrwie mu język, a potem karze mu go połknąć. Kierowca najwyraźniej wziął sobie te słowa do serca, bo więcej się nie odezwał. W końcu zatrzymali się przed płaskim budynkiem. Lin-kar wyciągnął monetę i wręczył ją małpoludowi.
   - Co to ma być, panie? - zapytał podejrzliwie małpolud, przyglądając się monecie.
   - Pieniądze. A co, nie widać?
   - Tak... ale yautjańskie, panie.
Lin-kar oniemiał.
   - Zdaje mi się, czy ta planeta należy do Yautji? - zapytał, świdrując kierowcę wzrokiem.
   - Tak, tak, ale tu, panie, płacimy erfrytem.
   - Co? Zgłupieliście czy co! - zapienił się pasażer.
  - Nie ja ustalałem taką walutę, panie. Radzę wymienić wasze pieniądze, bo tu za nie nic nie kupicie.

Niech to szlag! pomyślał Yautja. Ostatnim razem, gdy tu byłem, to można było płacić yautjanami, musieli ostatnio to zmienić.
   - To... ile chcesz? - zapytał głośno.
   - Dziesięć tysięcy yautjanów może być, panie.
   - Tyś chyba na głowę upadł, w życiu ci tyle nie dam! - zakrztusił się Lin-kar, zaciskając dłonie w pięści.
   - Oj, dacie, panie, albo będziecie mieli nieproszonych gości - zupełnie spokojnie odpowiedział małpolud. Jego uśmiech sprawił, że pasażer miał ochotę wyrwać mu serce gołymi rękoma.

W końcu Lin-kar, wściekły jak szerszeń, zapłacił taksiarzowi. Besztając się w myślach za swoją naiwność i lenistwo, opuścił taksówkę i stanął przed budynkiem. Budowla miała płaski dach, pięciokątne okna i wykonana była z czarnego kamienia nakrapianego zielonymi plamkami. Mężczyzna wszedł do środka, jak na złość poczekalnia pełna była petentów.
   - Pauk-de! - zaklął Wojownik i skierował się do wyjścia, nie chciało mu się czekać, a na dodatek czuł straszne parcie na pęcherz.
   - Hej ty! - usłyszał za sobą. - Czekaj!
Odwrócił się. Przed nim stał gruby Yautjańczyk odziany w długi płaszcz, włosy na wysokości piersi upięte miał w cztery luźno zwisające kucyki, dwa widoczne były z przodu, a dwa zwisały z tyłu.
   - Lin-kar, prawda? - zapytał, bacznie przyglądając się postawnemu Wojownikowi o krzywo przyciętych włosach.
Zagadnięty spojrzał podejrzliwie.
   - Nie pamiętasz mnie? Jestem Roth - przypomniał się Rachmistrz.
Lin-kar odetchnął z ulgą, już myślał, że będą kłopoty.
   - Nie poznałem cię, bo... bardzo się zmieniłeś - dodał po chwili wahania.
   - Chciałeś powiedzieć, że się spasłem. Masz rację, jestem gruby jak świnia, to przez te kobiety. Chodź, zapraszam do mojego biura.

      Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było spore. Wielkie, kamienne biurko stało na środku, z lewej duże okno wpuszczało dzienne światło, z prawej strony przy ścianie stał regał, na którym - jak książki - poukładane były przenośne komputery; w zasadzie to były same monitory czułe na dotyk.
 
   - Niedawno skończyłem sto lat i powiem ci, że to piękny wiek. Dopiero teraz czuję, że żyję. Wszystko smakuje inaczej. Przestałem polować, dlatego tak wyglądam, ale samicom to się podoba. Nie wiem czemu...? może dlatego, że wszyscy mężczyźni wyglądają jak wyrzeźbieni z kamienia, a ja jeden nie - kontynuował swoją myśl Roth, zasiadając za biurkiem.
Spojrzał na Lin-kara i wskazał mu fotel przed sobą. Łowca zajął wskazane miejsce. Rachmistrz nacisnął przycisk w kształcie słoneczka, po chwili do biura weszła młoda kobieta.
   - Droga Na-ri, przygotuj nam, proszę, trochę tego boskiego napoju z owoców Ka'nau.
Dziewczyna kiwnęła głową na znak aprobaty i wyszła, nie obdarzywszy nawet jednym spojrzeniem gościa swego pracodawcy. Nie minęła nawet minuta i Yautjanka wróciła niosąc dwa kubki i mały czajniczek, z którego unosiła się para; na małym talerzyku podała też ciastka słodzone miodem.

    - Pamiętam, jak byłeś tu ostatnim razem - rozpoczął rozmowę Roth.
   - Jak możesz to pamiętać? Minęło tyle lat, a ty spotykasz wielu Yautja. Dlaczego więc pamiętasz akurat moją wizytę? - dziwił się Lin-kar.
  - Tak... byłeś wtedy młodszy - ciągnął swoje rachmistrz, jakby w ogóle nie słuchał swojego rozmówcy.  - Mogłeś tu zostać. Nie byłoby ci tu źle. A twój syn... też przyleciał?
   - Nie, Nan-ku nie ma tu ze mną, choć to z jego powodu tu jestem - odparł Lin-kar, sięgając po kubek z naparem. Herbata miała słodki zapach i żółty kolor.
   - Pytałeś, dlaczego zapamiętałem akurat twoją wizytę? Przez twojego syna właśnie, gówniarz jeden. W życiu nie widziałem, by jedno dziecko narobiło takiego bajzlu.
   - A tak. Faktycznie, trochę przesadził - przypomniał sobie Lin-kar.
   - Przesadził? Dwa lata zajęło mi odtworzenie tego, co on zniszczył w dwie minuty. Do tamtego dnia nie wiedziałem, że komputery też mogą chorować.
   - Chorować? - zdziwił się Lin-kar.
   - No tak. Miały jakiegoś wirusa... tak przynajmniej powiedział ten twój szczeniak. Cały system nam padł, a on z niewinną minką oświadczył, że chciał sobie tylko pograć i to nie jego wina, że w gierce był wirus.
   - To w sumie nie dziwię się, że to pamiętasz.

Rachmistrz pokiwał głową, wspominając stare czasy. - A teraz, co cię sprowadza? Przyjechałeś może odebrać nową zbroję syna? - zapytał Roth.
   - Nie, tak naprawdę szukam go. Zwiał z domu.
   - Uciekł? Czemu?
Lin-kar wzruszył ramionami, udając, że nie zna powodów.
   - Pewnie mu zabroniłeś z dziewczyną się spotykać, co?
Serce Lin-kara zabiło szybciej na te słowa.
  - Ach, ta dzisiejsza młodzież - mówił dalej Roth - zero szacunku dla tradycji i starszych. Wolność seksualna im się marzy. Nie chcą, by ktoś mądrzejszy wybierał im partnera. Mam to samo z córką. Za mąż chciałem ją wydać, ale powiedziała, że się jeszcze taki nie urodził, coby jej dogodził. Rozumiesz? Takie słowa do ojca?
   - To... nie było go tutaj?
   - Co? Nie, nie było, bo wiedziałbym o tym i kazałbym zamknąć szczeniaka, żeby znowu czegoś nie zmajstrował.
   - Dasz mi znać, gdyby się pojawił? - zniecierpliwił się Lin-kar.
   - Tak, oczywiście. Napij się. To może przejdziemy do interesów, skoro już tu jesteś. Twoja ostatnia dostawa narobiła nam trochę kłopotów. - Roth odchylił się w fotelu i oparł splecione palcami dłonie na wydatnym brzuchu.
   - Kłopotów? - Brwi ojca Nan-ku uniosły się w wyrazie zdziwienia.
   - Tak, zginęło trzech dobrych Łowców.
   - Skoro zginęli, to nie byli tacy dobrzy - skwitował Lin-kar.
   - A może z twoją zwierzyną jest coś nie tak.
   - Zwierzyna jest dobra i taka jak chcieliście. Zawsze wybieram najlepszych ludzi z danej profesji. Chcieliście, by walczyli, chcieliście mieć prawdziwe polowanie.
   - Ale klienci płacą krocie za to, by polować i wygrywać, a nie ginąć.
   - To co, mam wam dostarczać dzieci i staruszki, bo z żołnierzami i mordercami nie dajecie rady?! - zdenerwował się Wojownik.
  - Dobrze wiesz, że nie. Ale jeden człowiek już od dziesięciu sezonów wymyka się naszym Łowcom.
  - Tak? Który?
Rachmistrz wstał i podszedł do jednej z półek, wziął z niej monitor i wrócił na swoje miejsce. Przez chwilę wciskał ukazujące się na nim znaki, a potem położył ekran przed gościem. Lin-kar zerknął na wyświetlające się zdjęcie człowieka o ciemnej skórze i wściekłym wyrazie twarzy oraz na opis widniejący obok zdjęcia, po czym uśmiechnął się nieznacznie.
   - No i...? - zapytał.
  - Jak to... i? Jest problem,  teraz do tego człowieka dołączyła jeszcze cała ostatnia grupa. Nowi Łowcy dostali nawet specjalnie zmodyfikowane zwierzęta tropiące.
   - I też nie dali rady? - otwarcie śmiał się Lin-kar. - To kogo ty wysyłasz na te polowania? Bezkrwawych? A po za tym, to nie mój problem. Ja miałem dostarczać ludzi jako zwierzynę i to wszystko, a co wy z nimi robicie i co oni robią wam, to już nie mój problem.
   - Musisz jednak pamiętać, że twoje usługi drogo nas kosztują i jeśli ofiara okaże się zbyt mocna, to nikt nie będzie chciał nam płacić za taką rozrywkę.
   - Nie przesadzaj, to tylko ludzie, może są dobrzy, ale to tylko ludzie... - Zapadło krótkie milczenie, po którym Lin-kar dodał. - Chciałbym zobaczyć te wasze zwierzęta tropiące.
   - Dobrze, przyjdź jutro pod baraki za miastem. Pamiętasz jeszcze, gdzie to jest?
   - Tak, pamiętam.

Lin-kar spędził z Rachmistrzem jeszcze dwie godziny, wspominając stare czasy i rozwodząc się nad nowymi. Na noc Roth zaprosił go swojego domu, Łowca hołdując starym zwyczajom, przyjął zaproszenie.

5 komentarzy:

  1. Wracając do poprzedniego komentarza. Ja już mam na swoim koncie dwa duże opowiadania w tym fandomie i aż się sama dziwię, że ich nigdzie nie wrzuciłam. Teraz zaczęłam trzecie nawiązujące do obu pierwszych i olśniło mnie, że skoro i tak zamierzam je skleić to poprawię oba pierwsze i będę publikować na bieżąco z nowym pomysłem i powstanie jedna wielka telenowela xD (czytaj; powieść...?) W każdym razie ogarniam powoli i powinnam najpóźniej w weekend wrzucić pierwszy rozdział ;). Mam taki zwyczaj przy pisaniu czegokolwiek, że zapraszam ludzi do współpracy, więc możesz na bieżąco strzelać pomysłami, a nawet gościnnie napisać jakąś notkę jeśli spodobają Ci się moje bazgroły :)

    A teraz wracając do Twojego opowiadania... Najpierw pozwól, że wyrażę radość z powodu "Predators". Nie mam pojęcia czemu, ale uwielbiam ten film xD Predators!!!!! Bosko! (Wiesz, że w filmie pada średnio 0,75 fuck'a na minutę? :D) Jak miło zobaczyć akcent z Predators. :))) No i ten wredny Noland, który nie chce umrzeć. No cham po prostu :DD
    Teraz co do reszty. Po tej notce jestem nieźle wkurzona. Na Lin-kara rzecz jasna. Jak on się mija z tym synem. Nie miał kiedy iść jeść? I tak okropnie ignoruje ważne sygnały... No i kasuje wiadomości bez przejrzenia czy nie było tam czegoś ważnego... Uhhhh. Zła na niego jestem (mimo iż cały czas to mój faworyt).
    Poza tym znów masz u mnie plusa za dokładne opisy i przedstawienie świata. Bardzo lubię kiedy tak piszesz, bo świetnie Ci to wychodzi. Zwłaszcza iż napisać dobry opis to bardzo trudna sztuka. Brawo ;) Jak czytam mam wyraźną wizję statku, planety, miasta... Super. Uwielbiam to ;)
    No i co tu jeszcze - czekam na więcej by dowiedzieć się co młody znów zrobił... no i przede wszystkim co u mojej ulubionej Sha-uni ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czekam niecierpliwie na link do Twojego bloga. :)

      Usuń
  2. " Nie obowiązywały ich zasady i prawa Yautjalu, więc kwitła tam: międzygatunkowa prostytucja," - O_O Opisz, pliz!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę, staram się, żeby nie było tu zbędnej perwersji, a pewne sprawy opisuję tak, by czytelnik wiedział, o co chodzi, ale pomijam dosadne sformułowania. Poza tym w tej historii jest tylko jeden prawdziwy zboczeniec, który kieruje się zaspokajaniem podstawowych instynktów.

      Usuń
    2. Ehh szkoda :D
      Zawsze byłam ciekawa jak to jest kiedy dwie osoby różnych ras... gatunków... no wiesz...
      Bo póki co żadnego filmu o tym jeszcze nie ma ;> Ale już w grze Mass Effect można romansować z istotami innej rasy, więc tak sobie myślę czemu by filmu o tym nie zrobić?
      I jak napisałaś o tej prostytucji to aż byłam ciekawa kto z kim i jakim cudem xD

      Usuń