sobota, 16 listopada 2013

20. Zła pora na polowanie

    Lin-kar skorzystał z zaproszenia rachmistrza Rotha i spędził noc w jego domostwie. Rano, po śniadaniu zjedzonym w towarzystwie gospodarza i jego dwóch młodziutkich żon, udał się na mały spacer. Wolnym krokiem, podziwiając widoki, przemierzał stolicę Styksu. Miasto było duże - zbudowane na planie pięciokąta, było jednym z najlepiej przemyślanych i zaprojektowanych miast Yautja. Wszystkie budynki postawiono z czarnego kamienia nakrapianego zielonymi plamkami. By nie psuć idealnej harmonii miały tę samą wysokość, płaskie dachy i pięciokątne okna. Wszystkie główne drogi, podobnie jak na Yautjalu, przecinały miasto promieniście, tak że można było szybko je przemierzyć z jednego końca na drugi, nie skręcając ani razu. Prostopadle do głównych ulic biegły węższe, boczne, przez co z góry sieć ulic wyglądała jak gigantyczna pajęczyna pleciona między budynkami.
Lin-kar spacerował już od ponad godziny i znudził się trochę, więc postanowił zajrzeć na swój statek i sprawdzić, czy nikt nie zostawił mu wiadomości.
    - Jak tam, panie, wasze sprawy? - Usłyszał za sobą przyjazny głos. Odwrócił się pomału, jakby w zwolnionym tempie.
  - A, to ty - odparł lekko zirytowany do małpoluda stojącego za nim i szczerzącego się w uśmiechu.
  - Tak, panie, to ja, nazywam się Guni.
  - Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz. W ogóle mnie nie obchodzisz, więc spadaj, zanim się zdenerwuję i zrobię sobie z ciebie wycieraczkę.
  - Po co ta złość, panie. Guni chciał być tylko miłym i ostrzec.
  - Ostrzec?
  - Tak panie, ostrzec. Bardzo źli Yautja mówili, że zrobią bardzo złą rzecz.
  - Jaką rzecz? Komu?
  - Tobie, panie.
  - Gadasz jakieś bzdury - żachnął się Lin-kar, lecz w jego sercu już kiełkowało ziarenko niepokoju i podejrzenia.
Guni uśmiechał się przymilnie, wyglądał tak, jakby na coś czekał. Spoglądał w górę, w twarz Łowcy i zacierał dłonie. Lin-kar warknął na niego i odszedł w stronę baraków, gdzie miał umówione spotkanie z Rothem. Małpolud prychnął wściekle i splunął na ziemię.
  - Przeklęty Yautja, pomór tobie i twojej rodzinie - wysyczał przez zęby przekleństwo, wściekły na to, że nie dostał nagrody za tak ważną informację.

    Ojciec Nan-ku dotarł w końcu na miejsce spotkania. Odgrodzone barierą siłową baraki były nieprzyjemnym miejscem. Niskie, płaskie budynki o małych okienkach kryły w sobie zadziwiającą tajemnicę. Pięćdziesiąt prostokątnych, zbudowanych z cienkiej blachy, długich na sześćdziesiąt i wysokich na trzy metry budowli stanowiło cały świat tajemniczej rasy Szarych. Żyli oni i umierali w tym odosobnionym i odgrodzonym od reszty świata miejscu.

Lin-kar stanął przed rogatką i czekał, po paru minutach ujrzał pojazd należący do rachmistrza. Roth wysiadł zadowolony i poprowadził swego gościa w głąb zamkniętej strefy.
   - Byłeś tu kiedyś? - zapytał, gdy minęli bramkę i weszli na teren obozu.
   - W środku? Nigdy.
  - Nic dziwnego, niewielu ma tu wstęp. A jeszcze mniej ma pojęcie o ich... istnieniu. - Roth wskazał niewielką istotę siedzącą pod ścianą baraku i tępo patrzącą przed siebie.
Lin-kar spojrzał na wskazanego osobnika.
Przypominają trochę ludzi - przemknęło mu przez myśl.
Szara skóra pokrywała wychudzone ciało, ręce i nogi były cienkie jak patyczki, nieproporcjonalnie duża głowa posiadała dwoje ogromnych, czarnych oczu, wąskie usta i dwa otwory nosowe. Skóra czaszki nie była pokryta włosami, a uszy istoty nie miały małżowin a jedynie niewielki otwór.
Mijając Szarego, Lin-kar obejrzał się za siebie i wtedy zauważył, że wyraz twarzy tamtego się zmienił, nie był już tępy i głupkowaty lecz przenikliwy i zaciekawiony.
   - Po co ich trzymacie? Nie szkoda wam środków? Są jacyś chorzy czy coś?
Roth roześmiał się szczerze.
  - Jak ty mało wiesz o naszej historii, zresztą niewielu Yautja zna jej prawdziwy przebieg.
  - Nie rozumiem.
  - I słusznie... Chodź, pokażę ci wylęgarnię zwierząt tropiących, w końcu po to tu przyszliśmy.

Przeszli wzdłuż wszystkich baraków, Lin-kar zauważył więcej tych szarych istot, miały różny wzrost, ale wyglądem nie różniły się wcale. Dotarli wreszcie do klatek, gdzie trzymano zwierzęta.
  - Wspaniałe, prawda? - Roth dumnie prezentował zamknięte w oddzielnych boksach "psy".
Jedno ze zwierząt rzuciło się w stronę Łowców, wielkością dorównywało dorosłemu lwu. Jego umięśnione i masywne ciało pozbawione było sierści i pokrywały je długie, wąskie rogi, wyrastające wzdłuż kręgosłupa oraz na łbie i z przodu ciała na piersiach. Roth wyciągnął dłoń przed siebie, zwierzę wystawiło za kraty pysk pełen ostrych jak brzytwa zębów. Obwąchało dłoń Yautjańczyka, cicho zaskomlało i ukryło się w kącie.
  - Są niebezpieczne? - Zainteresował się Lin-kar.
  - Oczywiście, ale nie dla tych, których znają. To inteligentne bestie.
  - Inteligentne, ale nie nieśmiertelne.
  - Chciałbyś jednego? - zaproponował Roth.
  - Po co mi on?
  - Dla syna, dzieciakowi na pewno się spodoba.
  - Wątpię, nie mają sierści, a on lubi puchate stworzenia.
  - Puchate? Nie ważne, taki zwierzak mógłby pomóc młodemu w polowaniu. Tropić, a nawet zabijać ofiarę.

Naramienny komputer Rotha nagle zaczął wydawać cichy dźwięk, gruby rachmistrz uśmiechnął się i odszedł na bok, nie chciał by Lin-kar słyszał jego rozmowę. Podniósł pokrywę i wcisnął klawisz, zaraz też ukazała się twarz Gavo.

Lin-kar zerkał na Rotha rozmawiającego z własnym przedramieniem i pomyślał, że na Ziemi uznano by go za wariata. Postanowił zajrzeć do jednego z baraków. Drzwi nie były zamknięte, więc wszedł do środka, z wnętrza buchnął na niego okropny smród. Lin-kar cofnął się do tyłu, założył maskę i wziął głęboki wdech. Wszedł do środka, po obu stronach wąskiego baraku, w równych rzędach, ustawione były prycze, prawie na każdej spoczywał dziwny osobnik o szarej skórze. Nad podłogą przy samej ścianie wzdłuż jej całej długości ciągnęła się sieć wąskich rur. Doprowadzały one ciepło do wnętrza baraków z samego jądra planety. Na podłodze, pośrodku, w kręgu, siedziały mniejsze wersje tych leżących na łóżkach i bawiły się dziwnymi klockami unoszącymi się w powietrzu. Lin-kar minął dzieci i poszedł dalej, mieszkańcy wydali mu się dziwnie apatyczni i powolni, jakby stracili chęć do życia.
  - Lin-kar! - usłyszał wezwanie dobiegające z zewnątrz, zawrócił i wyszedł z baraku. Tam czekał na niego Roth.
  - Wybacz, ale otrzymałem wezwanie z biura i muszę się tam udać, niestety zmuszony jestem prosić cię, byś opuścił teren baraków.

     Lin-kar zrobił to, o co prosił go Roth i udał się na kolejny tego dnia spacer. Coś nie dawało mu spokoju. Podczas gdy był w barakach, chłód poranka ustąpił, mgły uniosły się i słońce świeciło coraz mocniej, ogrzewając swymi promieniami ciemne budynki. Zamyślony Łowca nie spostrzegł nawet, kiedy opuścił obręb miasta i zagłębił się w gęstym lesie. Wiodła przez niego szeroka droga. Potężne, kilkudziesięciometrowe drzewa szumiały na wietrze, ich żółto-pomarańczowe liście opadały z każdym podmuchem, ścieląc się grubą warstwą u podnóży grubych, czarnych pni. W lesie było cicho i prawie przytulnie, nie wiał tu chłodny wiatr, więc spacerowało się o wiele przyjemniej. Po około trzech kilometrach droga rozwidlała się, Lin-kar wybrał tę węższą i skręcił w lewo. Idąc, nasłuchiwał nawoływania ptaków w konarach drzew i szum przesuwanych liści, gdy jakieś małe stworzonko próbowało ukryć się przed intruzem.
     Ojciec Nan-ku zatrzymał się, od pewnego czasu miał dziwne wrażenie, że jest śledzony. Uruchomił skaner i przeszukał teren wokół siebie, udając, że przygląda się pięknu przyrody. Z drzewa po prawej stronie obficie posypały się liście.
Kiepski czas na polowanie - pomyślał Lin-kar i nie używając celownika, wystrzelił w tamtą stronę. Huk i ryk wściekłości przeszył powietrze. Lin-kar aktywował swój kamuflaż i rzucił się do ucieczki. Nie był tchórzem, ale nie był też głupcem. Wiedział, że to kiepskie miejsce na zabawę w podchody; szeleszczące i opadające liście zdradzały każdy ruch, nie tylko jego przeciwników, ale jego samego również.
Biegł ile sił w nogach, cały czas spoglądając w bok. Jego napastnicy nie dawali za wygraną, co rusz któryś próbował dosięgnąć go z działka plazmowego. Jeden trafił naprawdę blisko i siła eksplozji wyrzuciła uciekającego Lin-kara w powietrze. Drzazgi z wysadzonego pnia wbiły mu się w skórę, a jedna naprawdę sporych rozmiarów przebiła mu bok na wylot. Oszołomiony Łowca z trudem dźwignął się na nogi i ruszył dalej. Nagle las skończył się, a on stanął na skraju urwiska, którego dnem płynęła rwąca rzeka.
  - Niech to szlag! - zdążył tylko zakląć, nim kolejny wybuch strącił go w przepaść.
Spadając, Lin-kar uderzył o skalny występ i stracił przytomność; rzeka porwała jego bezwładne ciało. Na szczycie urwiska, jakby znikąd, pojawiły się cztery postacie, przez chwilę przypatrywały się rzece i temu, co ze sobą porwała.
  - Coś łatwo poszło, to na pewno jego mieliśmy sprzątnąć? - zapytał jeden z nich.
  - Tak, Roth osobiście mi go pokazał, to na pewno ten.
  - Ale mówiłeś, że to groźny przeciwnik, a on nawet nie stanął do walki.
  - Bo był mądrzejszy od ciebie - podsumował wypowiedź przywódca grupy, po czym zwrócił się do jej najmłodszego członka. - Ty, młody, zleziesz na dół i sprawdzisz, czy na pewno nie żyje.
  - Znowu ja, czemu to zawsze jestem ja?
  - Bo masz jeszcze pierwsze ząbki. Zasuwaj i nie marudź, nie będą się przecież starsi fatygować, a poza tym jakieś doświadczenie musisz zdobyć.

Młody Łowca mozolnie schodził w dół, gdy był już poza zasięgiem głosu, starszy dodał. - No, i nie będzie żal,  gdyby się jednak okazało, że nie zginął.

*

Dzień wcześniej po wyjściu z zebrania Mu-shen udał się niezwłocznie do swojego domu, zamknął się w gabinecie i usiadł za biurkiem, opierając brodę na złożonych dłoniach.
  - Cholerny Has'muth pcha się tam, gdzie nie powinien - szepnął sam do siebie.
Siedział tak przez chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem wstał i podszedł do ściany, na której wisiały trzy ceremonialne maski; wykonane ze szlachetnego metalu, inkrustowane drogimi kamieniami z wyrytymi symbolami oznaczającymi - wiarę, honor, zwycięstwo.
Mu-shen zdjął ze ściany jedną z masek i nacisnął przycisk, który się pod nią znajdował, wokół przycisku rozbłysły znaki, Łowca dotknął trzech z nich i ściana za jego plecami rozsunęła się, nie wydając przy tym żadnego odgłosu. Radny odwrócił się i spojrzał w głąb ukrytego pomieszczenia, przekroczył jego próg, a ściana z powrotem wróciła na swoje miejsce. Wewnątrz automatycznie rozbłysło nie wydzielające ciepła chłodne, błękitne światło. Yautjańczyk usiadł w fotelu sporych rozmiarów, z biurka przed sobą wydobył butelkę i nalał sobie sporą szklankę alkoholu, wypił go jednym haustem, skrzywił się i syknął zadowolony. Uruchomił swój komputer i spojrzał na duży monitor umieszczony na ścianie, czekał przez chwilę na połączenie, w końcu ukazała się twarz rachmistrza Rotha.
  - Coś się stało? - zapytał Roth. - Miałeś nie kontaktować się bez powodu.
  - Chciałem was tylko ostrzec, za bardzo rzucacie się w oczy.
  - Wybacz, ale takiej akcji nie da się przeprowadzić potajemnie.
  - Rada już wie, że gromadzicie armię. Ich szpiedzy donieśli o dwóch oddziałach.
 - Skoro o dwóch, to na razie guzik wiedzą i twoja w tym głowa, żeby tak zostało. Informuj mnie na bieżąco, ale tylko w ważnych sprawach.
  - Dobrze... a, co tam u was słychać?
  - Pytasz, bo nie masz o czym ze mną gadać czy jest coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć? Przyleciał tu twój przyjaciel Lin-kar i szuka syna.
  - Li-kar? syna? Przecież on nie ma dzieci, wiesz to tak samo dobrze jak ja.
 - Tak wiem, postarałeś się, żeby nie mógł ich mieć. Krzywoprzysięstwo to wielkie wykroczenie. Co obiecałeś tej kobiecie w zamian? Zresztą nieważne, bo chłopak nie należy do niego. Należy do nas.
  - Nie wydajesz się być tym faktem zdziwiony.
  - Bo nie jestem. Wiedziałem od dawna, że obiekt jest u niego.
  - To dlaczego...
  - Dlatego - przerwał mu Roth - że jesteś cymbałem, to po pierwsze, a po drugie wiedziałem, że Lin-kar nie skrzywdzi dzieciaka, zbyt dobrze go wychowano. Wpojono mu wartości, o których ty nawet nie słyszałeś. On jest honorowy. Mały był u niego bezpieczny.
  - Ale teraz przecież nie jest ci już potrzebny i myślę, że naszego przyjaciela powinno spotkać małe nieszczęście i nie mam tu na myśli drobnej kradzieży. Może mały wypadek, taki po którym już nigdy nie otworzy oczu.
  - Nie ty o tym decydujesz, w swoim czasie zajmiemy się nim. Pamiętaj skąd się wywodzisz, pamiętaj kim naprawdę jesteś.
  - Pamiętam.
Roth kiwnął głową i rozłączył się. Radny został sam ze swoimi wspomnieniami. Nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę, a potem jeszcze jedną i jeszcze jedną, aż opróżnił całą butelkę, a potem otworzył sobie nową. Pił tak długo, że w końcu zasnął w fotelu, alkohol był jego jedyną słabością, pozwalał mu zapomnieć o śmierci ukochanej żony, o poczuciu winy i o zdradzie, której się kiedyś dopuścił.

*

    Młody Yautjańczyk wysłany z misją sprawdzenia, czy Lin-kar nie żyje, pomału i z mozołem schodził w dół stromego urwiska. W końcu stanął na dnie rozpadliny, rozejrzał się i ruszył w dół rzeki. Szukał jakiegokolwiek śladu, odnalezienie ciała byłoby szczytem szczęścia, ale on na takie nie liczył. Po godzinie skakania po śliskich kamieniach i moczenia nóg w zimnej wodzie, miał serdecznie dość. Rzeka była bardzo rwąca i do tego często skręcała, a jej wody przetaczały się bystrzyny i wodospady, które skutecznie zniechęcały młodego Łowcę. W końcu jego uwagę zwrócił błyszczący przedmiot leżący pomiędzy kamieniami. Yautjańczyk podszedł do niego, przyglądał mu się przez chwilę, by w końcu wydobyć go z wody. Obracając przedmiot w dłoniach, uważnie rozglądał się dookoła, lecz właściciela nigdzie nie było. W niewielkiej odległości, w miejscu gdzie skalisty brzeg przechodził w błotnistą łąkę, Łowca zauważył podłużne ślady, poszedł ich tropem. Ślady po pewnym czasie zmieniły swój kształt, lecz kierunek pozostał ten sam i prowadził prosto do lasu, ale młody Predator nie ośmielił się iść dalej. Na skraju puszczy, wbite w ziemię stały dziesiątki włóczni, na szczycie każdej z nich nadziana była czaszka Yautja, niektóre stały tu od wielu lat, może wieków, inne były stosunkowo świeże wciąż pokryte gnijącą lub zeschłą skórą. Łowca stał przez chwilę i nasłuchiwał, z głębi lasu dobiegło mrożące krew w żyłach wycie. Krok po kroku Yautja wycofał się z powrotem. Ostrzeżenie by nie wkraczać na teren lasu było dla niego aż nazbyt czytelne. Postanowił nie naruszać spokoju mieszkańców tej doliny. Postanowił nie ryzykować życiem jak ci, których głowy zdobiły groty ich własnych włóczni. Kto raz przekroczył granicę, ten nigdy już nie wrócił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz