niedziela, 3 listopada 2013

19. Spotkanie

     Średnich rozmiarów statek kosmiczny, ukryty pod kamuflażem, przemierzał atmosferę ziemską. Zmierzał w stronę sporego kontynentu zwanego przez Ziemian - Ameryką Północną. Leciał nisko, minął Zatokę Meksykańską i skierował się na północ kontynentu w kierunku wielkich lasów. Ciche, niskie, niesłyszalne dla ludzkiego ucha buczenie silników niepokoiło zwierzęta. Zdziwieni właściciele zastanawiali się, dlaczego ich pupile nagle zaczęły dziwnie się zachowywać, nikt jednak nigdy nie wpadłby na powód ich niepokoju.
    Statek zniżył lot nad niewielką polaną, wrota ładowni otworzyły się i ze środka wypadła dość sporych rozmiarów czarna istota. Królowa Ksenomorfów odurzona yautjańskimi specyfikami leżała przez chwilę, nie mogąc poruszyć żadnym mięśniem. Trzech yautjańskich wojowników stało w otwartych drzwiach ładowni i przyglądało się jej.
   - To był ten twój genialny pomysł? Tyle roboty, żeby wypuścić ją z powrotem na Ziemi? - zapytał jeden z nich, rozmasowując łokieć, w który uderzył się podczas uwalniania królowej.
   - Tak, ale tu ma przynajmniej, co jeść. No i Ziemianie będą mieli rozrywkę - śmiał się jego brat, zadowolony z własnego konceptu.
   - Ty, to masz pomysły - burknął trzeci. - Chodźcie, spadamy! Lepiej, żeby nikt nie wiedział, że mieliśmy z tym coś wspólnego.
*
    Nad spowitym w śnieżnej zamieci kontynentem unosił się ogromny, międzygalaktyczny krążownik. Ostatni z yautjańskich Łowców spoglądał na twarz czarnoskórej kobiety zapatrzonej w niego niczym w dziwną zjawę z koszmarów sennych. Yautja odwrócił się, a jego siwe włosy zatańczyły wokół głowy. Raźnym krokiem ruszył do wnętrza okrętu, właz zamknął się za nim i statek uniósł się, po czym  opuścił przyciąganie ziemskie i nabrał prędkości, kierując się do centrum galaktyki.
     Ten sam stary Łowca siedział teraz w sporym fotelu i przyglądał się koordynatorom lotu, którzy znajdowali się w sterowni statku poniżej miejsca, w którym siedział. Jego blada, pomarszczona twarz wyrażała znużenie. Wtem drzwi rozsunęły się z cichym sykiem, a w ich prześwicie ukazała się spora postać.
   - Kapitanie!
Stary Yautja przesunął niewidzące spojrzenie z tego, co działo się za szybą oddzielającą go od sterówki na tego, kto stanął w drzwiach.
Kapitanie? Tak, jestem kapitanem tej wyprawy. Od wielu lat jestem też Strażnikiem Kodeksu, ale to moja ostatnia wyprawa. Straciłem najmłodszego syna i nie mam już po co zajmować się tym dłużej. Ostatnia wyprawa wielkiego Łowcy...
   - Kapitanie... słyszy mnie pan? - upewnił się podwładny.
   - Tak, coś się stało? - Głos starego Wojownika brzmiał oschle.
   - Wykryliśmy ślady obecności jednego z naszych statków.
   - To takie dziwne?
   - Tak, bo z tego, co mi wiadomo, oprócz nas nie miało tu być nikogo.
   - Hmm... może... spróbujcie ich wywołać.
   - Próbowaliśmy, ale nie odpowiadają.
   - To wyślij tam kogoś, niech sprawdzą, może tamci mają awarię. I niech będą ostrożni, to mogą być ci ze Złej Krwi.
Podwładny opuścił pomieszczenie kapitana i udał się, by wydać odpowiednie rozporządzenia, a stary yautjański Strażnik Kodeksu przyglądał się jeszcze przez chwilę swoim dłoniom, które od pewnego już czasu drżały niczym osika. Potem wstał i udał się do sali, gdzie na metalowym sarkofagu spoczywało ciało jego najmłodszego syna.

     Statek zwiadowczy oddzielił się od swojej jednostki macierzystej i udał się w kierunku wykrytej radiacji; na pokładzie oprócz pięciu członków załogi znajdowała się jeszcze jedna, niebezpieczna istota - hybryda dwóch groźnych i antagonistycznych gatunków, które zwalczały się od tysięcy lat.

*
     Czterej synowie Mu-shena próbowali ukryć swą obecność w układzie słonecznym Ziemi, lecz zostali dostrzeżeni. Po paru minutach z głośników dobiegły nawoływania z galaktycznego krążownika.
   - Co mam zrobić? - zapytał najmłodszy.
   - Nic, nie odpowiadaj.
   - Ale oni nas już zauważyli i wysłali zwiadowców, będą tu za parę minut.
Mei-shen patrzył w monitor i myślał z dezaprobatą o swoim młodym, tchórzliwym bracie. Ryzyko zawsze go pociągało, dodawało jego życiu pikanterii. Mei-shen często robił rzeczy, które były zakazane prawem i gdyby nie fakt, że jego ojciec był Radnym, już dawno wyrzucono by go ze społeczeństwa. Oprócz polowania miał on jeszcze jedną pasję - komputery, a ściślej mówiąc hakerstwo. Potrafił się włamać do każdego komputera i zdobyć dane, na których mu zależało.
   - Zawołaj mnie, gdy się zbliżą - powiedział, wychodząc.

Znajdował się właśnie w swojej kajucie i nalewał sobie ulubionego drinka, gdy młodszy barat wezwał go do sterówki. Wściekły na cały świat odstawił butelkę i poszedł sprawdzić, co się stało.
   - Wszechświat się wali, że się tak wydzierasz?! - zaczął besztać brata już od progu.
   - Kazałeś, bym cię zawołał, gdy się zbliżą - odparł młodzieniec z wyrzutem.
Mei-shen spojrzał na monitor i ryknął ze wściekłości. 
   - Ale przecież są jeszcze daleko!
   - Wiem, tylko że oni wzywają naszej pomocy.
   - Co?
   - Tak, proszą o pomoc, bo na ich pokładzie znajduje się wściekły Ksenomorf.
   - To jakieś porypane. Jak mogli nie zauważyć, że mają na pokładzie nieproszonego gościa? - Mei-shen przysunął twarz bliżej monitora, jakby to miło sprawić, że ujrzy wnętrze zbliżającego się okrętu.
   - To... co mam zrobić? - ostrożnie zapytał młodzik.
   - Zestrzel ich!
   - Co! Nie wolno. Oni potrzebują pomocy, a Kodeks Honorowy nakazuje...
  - Gówno nakazuje, zjeżdżaj, szczylu, i nie odzywaj się - warknął Mei-shen i wyszarpnął brata zza sterów, po czym sam za nimi zasiadł, uruchomił działo plazmowe, namierzył statek i wystrzelił.
Pocisk, przeleciał przez kosmiczną próżnię i ugodził w jednostkę zwiadowczą, uszkodzenia sprawiły, że silniki przestały działać i statek zaczął pomału opadać, pochwycony przez ziemskie przyciąganie.
Mei-shen przyglądał się przez chwilę, a potem ustawił kurs i odleciał.

*

     Na Yautjalu nastał wreszcie upragniony i długo wyczekiwany przez Sha-uni dzień. Dziś miała spotkać się ze swym ukochanym. Umówili się w lasku za miastem przy starożytnym pomniku Paya, który stał pod rozłożystymi konarami czterech wysokich drzew. Sha-uni nie spała prawie całą noc, podekscytowana i stęskniona chciała jak najszybciej znaleźć się w umówionym miejscu. Spotkanie miało odbyć się dopiero wieczorem, więc dziewczyna postanowiła spędzić ten czas z przyjaciółkami.
     W mieście było gwarno i wesoło, po kilku dniach ciężkiej pracy nastał dzień Stwórcy. W tym dniu nie wolno było pracować, więc wszyscy poświęcali swój czas na spotkania z rodziną, przyjaciółmi, bądź na inne przyjemności. Stolica tętniła życiem, z domów zwieszały się girlandy kwiatów, głośna muzyka odbijała się echem od budynków, mieszając się ze śmiechem i rozmowami mieszkańców, a dziwna moda na czerwone zbroje, która zapanowała ostatnio w Yaucie, sprawiała, że co trzeci Łowca paradował dziś odziany właśnie w ten kolor. Z początku Sha-uni nie mogła sobie z tym poradzić, widząc w każdym mężczyźnie, w czerwonej zbroi, swojego napastnika. Z czasem jednak przyzwyczaiła się i nie zwracała już na to uwagi.
To miał być przecież przyjemny dzień. Przyjaciółki już na nią czekały, dziewczęta serdecznie się przywitały i poszły obejrzeć paradę na cześć Paya. Znalazły sobie dogodne miejsce przed wysokim budynkiem w całości porośniętym ziemskim bluszczem.

*

     Znowu był na Yautjalu, choć ze swej ostatniej wizyty tutaj niewiele pamiętał i miał wrażenie, że tak jest nawet lepiej. Gavo pędził przodem podekscytowany wolnością, obecnością innych Yautja i powrotem do domu; co chwilę zaczepiały go też dzieci, bo nakupił słodkich, kandyzowanych owoców i dzielił nimi na prawo i lewo. Czerwony spoglądał z dezaprobatą na starego naukowca, a jego twarz skryta pod maską wyrażała niepokojący smutek. Młody Łowca oparł pośladki o niewielki murek przed budynkiem, w którym swoją siedzibę miał cech jubilerów. Przed nim ulicą przetaczała się parada, po przeciwnej stronie tłum wesołych mieszkańców stolicy wymachiwał gałązkami drzewa Kirt, które przypominały ogromne paprocie, nad ich głowami wznosił się wysoki budynek porośnięty prawie w całości dzikim bluszczem, roślinę przywieziono z Ziemi, o dziwo, wspaniale zaaklimatyzowała się na yautjańskiej ziemi.
  - Ty masz jakieś braki z dzieciństwa? - Czerwony zagadnął starego Yautję, którego wciąż oblegał tłumek rozbawionych dzieci.
  - Nie, ja po prostu lubię dzieci, nie to, co ty.
  - A, ja to niby co? Nie lubię?
Gavo wzruszył ramionami i wyciągną kolejną garść słodkości.
  - Widziałeś tych gości? - zmienił temat.
  - Których?
  - No, tych w czerwonych zbrojach. Zdaje się, że zapoczątkowałeś nową modę.
  - Wspaniale, jestem w niebo wzięty.
 - Ale ty masz dzisiaj nastrój, bez włóczni nie podchodź. Weź się trochę odpręż. Zjedz cukierka, nie? To poderwij sobie dziewczynę, okres godowy się zaczął, może ci trochę ulży. A, zapomniałem... ty już masz dziewczynę, tylko wątpię, czy będzie chciała cię jeszcze oglądać - zakpił naukowiec, któremu pomału zaczął się udzielać podły nastrój Czerwonego.
  - Zamknij się, męczysz mnie.
Przed nimi w ślimaczym tempie posuwała się parada. Młodzi Yautjańczycy, wystrojeni w odświętne ubrania, z gałązkami Kirtu w dłoniach, nucący pieśń przy wtórach trąb i bębnów, uśmiechali się szeroko do podziwiających ich mieszkańców stolicy.

*

     - Sha-uni, opowiedz jak było na misji - prosiła jedna z przyjaciółek i błagalnym spojrzeniem wpatrywała się w dziewczynę. Wyróżniała się z pośród dziewcząt wyjątkowo bogatym strojem. Miała na sobie pięknie zdobiony stanik wyszywany paciorkami z drogich błyszczących kamieni; na szyi owinęła bardzo długi sznur z muszelek przeplatanych z perłami. Włosy nosiła upięte wysoko nad karkiem w kok, w który wpleciono pachnące czerwone kwiaty, na ramionach i nadgarstkach pobrzękiwały dziesiątki błyszczących, metalowych, cienkich bransoletek. Zgrabne, szczupłe nogi ukrywała pod długą, zieloną spódnicą sięgającą kostek. Stopy skrywała w sandałach wyplatanych z rzemieni i farbowanych na złoty kolor.
Sha-uni nie zamierzała zwierzać się koleżankom, chociaż było jej ciężko i miała ochotę z kimś porozmawiać, to jednak postanowiła zachować wszystko dla siebie, przynajmniej na razie.
  - Nudno - odparła.
  - Ale zmyślasz, jakby było nudno, to byś tam tyle czasu nie siedziała.
  - Oj, zmień wreszcie temat, bo ją denerwujesz - broniła Sha-uni druga przyjaciółka. Wysoka dziewczyna miała żółtą skórę i zielone plamki i, podobnie jak Sha-uni, nosiła skromną sukienkę, lecz jej była w ciemnym, granatowym kolorze. Brązowe włosy dziewczyny spływały swobodnie na ramiona. 
  - Ja wam coś powiem - zapiszczała radośnie. - W tym roku rodzice pozwolili mi wziąć udział w godach i wiecie co? Sama mogę sobie wybrać partnera, fajnie prawda?
  - Tak, wspaniale. A ja to się prędzej zestarzeję niż mi pozwolą, ciągle tylko może w następnym roku. Wszystkie dziewczęta z naszego roku już są matkami, tylko my zostałyśmy, wstyd. Już nas wytykają. A ty Sha-uni? Rodzice wybrali ci już mężczyznę?
  - Co? Nie. - Zmieszała się. Nagle po przeciwnej stronie ulicy między paradującymi mignął jej znajomy kształt. Sha-uni założyła gogle, bez której nigdy nie wychodziła z domu. Serce dziewczyny zabiło mocniej. Widok na chwilę przesłonił jej sporych rozmiarów pojazd, gdy odjechał, jej oczom ukazał się Łowca czerwonej zbroi; poczuła, jak zasycha jej w gardle, była pewna, że to on, nigdy nie zapomni jego postury i tej zbroi, która lśniła piękną, metaliczną czerwienią jakby były w nią wtopione tysiące mikroskopijnych kryształków. Sha-uni przyglądała mu się przez chwilę, stał w towarzystwie starego Yautji, wtem spojrzał w jej stronę i chyba ją rozpoznał, bo uniósł dłoń, jakby chciał jej pomachać. Wpadła w panikę, chciała jak najszybciej uciec, lecz jedna z przyjaciółek trzymała ją pod rękę.
  - Mój wybranek będzie wyjątkowy - ciągnęła swój wywód przyjaciółka. - Będą mi go zazdrościły wszystkie panny, będzie... jak ten tam, widzicie tego wysokiego, który pcha się przez tłum w naszą stronę?
Sha-uni szarpnęła się.

*

     Czerwonemu pomału zaczęła nudzić się ta parada, ciągle zerkał na komputer i sprawdzał, ile czasu zostało do spotkania. Spoglądał ponuro na uczestników pochodu, gdy po przeciwnej stronie ulicy zobaczył Sha-uni. Dziewczyna stała w towarzystwie dwóch młodych kobiet i patrzyła wprost na niego. Uśmiechnął się, zapominając, że jego twarz ukryta jest pod maską. Dziewczyna zrobiła przestraszoną minę, więc postanowił pomachać do niej, ale to przyniosło odwrotny skutek. Łowca nie namyślał się wiele, poszedł w stronę młodych kobiet i był już naprawdę blisko, gdy drogę zajechał mu długi, paradny pojazd. Na chwilę stracił Sha-uni z oczu, pojazd odjechał, lecz dziewczyny już nie było. Czerwony stanął w miejscu, w którym przed chwilą była młoda Yautjanka i rozglądając się, szukał wśród tłumu jej błękitnej sukienki, niestety na próżno. Jej przyjaciółki przyglądały mu się wręcz z niestosownym zainteresowaniem. Gavo również przeszedł na drugą stronę ulicy.
  - Idziemy dalej? - zapytał.
  - Nie, ja muszę coś załatwić, a ty rób, co chcesz. Tylko nie spóźnij się, bo odlecę bez ciebie.

*

     Sha-uni biegła aż zabrakło jej tchu. Mijani obywatele stolicy patrzyli na nią jak na wariatkę, gdy biegnąc przepychała się między nimi i co chwilę oglądała się za siebie, sprawdzając, czy on przypadkiem jej nie ściga. Zatrzymała się dopiero w umówionym miejscu, zdyszana usiadła pod drzewem, do spotkania zostało jeszcze trochę czasu, zdąży się uspokoić. Poprawiła sukienkę i włosy, odetchnęła parę razy głęboko.
  - Sha-uni... - usłyszała znajomy głos, uradowana odwróciła się w kierunku, z którego dobiegał, ale nie ujrzała tego, kogo się spodziewała. Przed nią stał Łowca w czerwonej zbroi.
  - Czego chcesz! - krzyknęła. - Daj mi spokój!
  - Sha-uni, ja... - wyciągnął rękę w jej stronę, a ona się cofnęła.
  - Nie dotykaj mnie, wynoś się stąd, jeśli ci życie miłe!
  - On nie przyjdzie, Sha-uni, jestem tylko ja.
  - Nie rozumiem.
  - Nienawidzisz mnie, prawda?
Patrzyła na niego przyciskając dłonie do piersi i nie rozumiała, czego on od niej chce. Miała nadzieję, że zaraz zjawi się jej ukochany i przyniesie kres jej cierpieniu i życiu tego drania.
Łowca stał i nie odrywał od niej wzroku, potem wyjął sztylet i podszedł do niej, delikatnie wsunął jej go w dłoń.
  - Czego chcesz? - zapytała tak cicho, że ledwo dosłyszał jej słowa.
  - Możesz się zemścić, nie będę się bronił.
  - Co?
  - Zrób to, pchnij... to proste.
Rozejrzała się nerwowo, to było jakieś dziwne, pewnie jeśli go zaatakuje, to tylko da mu pretekst do...
  - Nie chcę - powiedziała, patrząc dumnie wprost w ukrytą za maską twarz Czerwonego.
  - Dlaczego? Skrzywdziłem cię.
  - Tak, ale... nie zrobię tego, choć wiem, że powinnam. Odejdź i zostaw mnie w spokoju.
Czerwony głęboko odetchnął.
  - Znowu mam cię zgwałcić, żebyś mogła się bronić! - krzyknął.
  - Nie! - odpowiedziała krzykiem zaskoczona jego wybuchem złości.
  - Więc zrób to!
  - Nie!
  - A, tak będzie ci prościej?!
Zdjął maskę. Sztylet wypadł jej z dłoni, gdy zakryła nimi usta, by stłumić szloch rodzący się w gardle; w oczach zalśniły łzy.
  - Nan-ku? - wyszeptała.
Z Czerwonego jakby uszła cała energia.
  - Tak, to ja - młody Yautjańczyk spuścił głowę. - Przepraszam cię.
Sha-uni nie myśląc logicznie, rzuciła mu się na szyję. 
  - Nan-ku, tak bardzo za tobą tęskniłam.
  - Sha-uni, nie! - odsunął ją delikatnie.
  - Ale dlaczego?
Nan-ku zacisnął pięści i zamknął oczy. 
  - Wybacz mi... wybacz to, co ci zrobiłem i to, co muszę ci zrobić.
  - Co? Nie rozumiem.
Przytulił ją mocno, bardzo mocno i głęboko wciągał jej zapach, chciał go dobrze zapamiętać.  
  - Kocham cię, chcę, żebyś zawsze o tym pamiętała... To dla twojego dobra - szepnął.
  - Ja też cię kocham, Nan-ku... - głos dziewczyny zdusił mocny cios w brzuch. Sha-uni ugięły się nogi, lecz nie upadła podtrzymywana przez ukochanego. Kolejny cios prawie pozbawił ją przytomności, potworny ból brzucha odebrał siły i oddech. Jej ciałem targały drgawki i silne skurcze. Delikatna błonka,w której ukryte było jej dziecko, pękła, pozbawiając nierozwinięty jeszcze płód ochrony. Kilka minut, parę mocnych skurczy, zdławiony krzyk dziewczyny i nienarodzone dziecko Nan-ku opuściło ciepłe i bezpieczne ciało matki. Łowca wypuścił dziewczynę z objęć, pozwolił jej ciału bezwładnie opaść na trawę porastającą niewielki zagajnik. Podniósł swój sztylet, musiał dokończyć to, co zaczął. 

Znowu poczuł się tak dziwnie. Chciał zniknąć, ulotnić się, przepaść na zawsze. Odwrócił się w stronę miasta, jego skronie przeszywał ból, ten sam ból, który sprawiał, że miał ochotę rozłupać sobie czaszkę. Zgiął się wpół i ryknął.
Cisza...
Pomału wyprostował się, wreszcie był wolny, nic nie mogło go już powstrzymać. Thei-de spojrzał w stronę stolicy Yautjalu; tyle życia, tyle radości było w jej mieszkańcach i tyle możliwości dla niego.

5 komentarzy:

  1. Dużo się działo odkąd ostatni raz tu zaglądałem. Dużo na plus ;) Opowiadanie się naprawdę bardzo fajnie rozwija i z przyjemnością spędziłem tu dobrą godzinę nadrabiając zaległości.
    Oby tak dalej ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę nawiązanie do obydwu części filmów avp ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Po tym rozdziale jestem oficjalnie fanką. Fanką Gavo dokładnie :D

    A poza tym - spotkanie Sha'uni i Nan-ku/Thei-de bardzo mi się podobała. Smutna i zostawia z dziwnym uczuciem. No i wzbudza złość do bohatera. Kawał dobrej roboty, bo naprawdę się zaangażowałam w historię :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak to przeczytałam kilka razy to, łzy mi z oczu leciały.
    Naprawdę pięknie to napisałaś, jestem twoją fanką ( ja gdy co to ja jestem nowa). Płakać mi się chce!

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję. Ja płakałam przy książce S. Kinga, i płaczę przy wiadomościach i bajkach, i w ogóle straszny ze mnie mazgaj.

    OdpowiedzUsuń