piątek, 29 listopada 2013

21. Tajemniczy przedmiot

      Charles Bishop Weyland siedział przy swoim biurku w bazie korporacji na wyspie Launii. Od parunastu godzin czekał na raport z misji ratunkowej, lecz ten nie nadchodził, co gorsza, wysłani ludzie nie dawali oznak życia. Mężczyzna zgasił palone przez siebie cygaro i nalał sobie do szklanki szkockiej, dorzucił cztery kostki lodu i wyszedł z biura. Idąc szerokim na cztery metry korytarzem, liczył w myślach, ile już kosztowała go ta misja bez żadnych wyników. Doszedłszy do windy, zatrzymał się przed nią i nacisnął guzik przywołujący. Po piętnastu sekundach wyszedł z klaustrofobicznego pomieszczenia na kolejny szeroki korytarz. Jasnopopielate ściany zamykały się nad nim wysoko umieszczonymi kasetonami sufitu, w dwóch rzędach, równolegle do ścian, biegły jarzeniowe lampy, migając nieprzyjemnym białym światłem. Mężczyzna posuwał się wzdłuż grubych czerwonych linii wymalowanych na obu przeciwległych ścianach, nad liniami, co dziesięć metrów, namalowane były znaki informacyjne: "SEKTOR B   POZIOM -5".

W końcu mężczyzna zatrzymał się przed szerokimi, rozsuwanymi drzwiami. "CENTRUM DOWODZENIA" informował napis w języku angielskim, namalowany dużymi, czerwonymi, drukowanymi literami na pleksiglasie, z którego były wykonane drzwi. "WSTĘP TYLKO OSOBY UPOWAŻNIONE".
  No jasne - pomyślał Weyland, skanując swoją dłoń potem siatkówkę oka, a na koniec wymawiając hasło w celu identyfikacji głosowej.
Drzwi cicho rozsunęły się i mężczyzna wszedł do środka, stanął na stopniach i spojrzał na wielkie amoledowe monitory. Zaraz też pojawił się przy nim koordynator akcji ratunkowej.
   - I co? - zapytał Weyland, rozpinając jedyny zapięty guzik w swej eleganckiej marynarce szytej specjalnie na zamówienie u krawca ubierającego brytyjską rodzinę królewską. Klimatyzowane pomieszczenia bazy umożliwiały noszenie tak wytwornego stroju, nawet na tropikalnej wyspie.
  - Na razie nic, ale za dwie minuty nad tym obszarem będzie przelatywał nasz satelita szpiegowski - odpowiedział zapytany. Jak zwykle miał na sobie hawajską koszulę i luźne spodenki w stylu safari, a jego pucołowata nieogolona twarz pokryta była potem.
   - Jaki?
Chłodne spojrzenie błękitno-szarych oczu właściciela korporacji przeszyło grubego, rudego Irlandczyka na wskroś.
   - Chciałem powiedzieć komunikacyjny - tłumaczył się pracownik.
  - Tak... szpiegowski to brzmi tak militarnie, a my jesteśmy organizacją handlową, proszę o tym nie zapominać, panie...
   - o'Braien, proszę pana.
Weyland spojrzał na wskazany mu przez koordynatora ekran, a w tym czasie tamten podstawił mu krzesło.
   - Może kawy? - zapytał.
Weyland uniósł dłoń, w której trzymał szklankę, pokazując, że już ma coś do picia.
   - Jest! - krzyknął nagle o'Breyen, wskazując monitor na środku. - Proszę spojrzeć.
   - Na co? Ja tu nic nie widzę, tylko jakąś chmurę.
  - To nie jest zwyczajna chmura - odezwał się młody pracownik bazy, siedzący przed komputerem, za pośrednictwem którego sterował aparaturą satelity. Właściciel korporacji z zaciekawieniem spojrzał na człowieka, który tak odważnie i bez ceregieli włączył się do ich rozmowy.
   - Proszę mówić - ponaglił go Weyland.
   - To chmura popiołów. Zaraz pokażę, co jest pod nią.
Używając komputera, zlecił satelicie wykonanie zdjęć wszelkim możliwym sprzętem, jaki się na niej znajdował. Po chwili na ekranie kolejno pokazywały się wykonane zdjęcia. Mężczyźni przyglądali im się w milczeniu. W końcu Weyland nie wytrzymał.
   - Na co my się do cholery gapimy! Gdzie ta wyspa?
   - Powinna być właśnie tu - odpowiedział zmieszany koordynator.
   - Powinna?! Ale jej nie ma!
   - Nie wiem, panie Weyland, co się stało... wyspa zniknęła... wczoraj była, a dziś jej nie ma - jąkał się o'Breyen.
   - Zniknęła? Jak wyspa może tak po prostu zniknąć?! Macie się dowiedzieć, co tam się stało! Gdzie są moi ludzie i sprzęt wart miliony dolarów! Cholera jasna, przez tę przeklętą wyspę odłożyłem moją wyprawę na biegun północny. o'Braien, proszę wezwać mój helikopter.

     W tym momencie drzwi rozsunęły się i do pomieszczenia weszła kobieta w średnim wieku ubrana w szarą, stosowną do zajmowanego stanowiska, sukienkę, której trapezowaty fason odcinał się pod piersiami, ukrywając niezupełnie płaski już brzuch i eksponując to, co kobieta miała najładniejsze, czyli piersi. Rękawki sięgające do łokci zasłaniały lekko obwisłe ramiona, a długość do kolan skrywała, tak bardzo znienawidzoną przez wszystkie kobiety, skórkę pomarańczową na udach. Długi warkocz kasztanowych włosów zwisał przewieszony przez prawe ramię, na małym nosku nosiła nisko osadzone okulary z grubymi plastikowymi, ciemnymi oprawkami. Okulary ładnie podkreślały jej południową urodę.
   - Przepraszam, że przeszkadzam, panie Weyland, ale powinien pan coś zobaczyć - odezwała się głosem tak płynnym i seksownym, że wszyscy mężczyźni w pomieszczeniu skierowali na nią wzrok.
   - A, pani kim jest?
   - Mary Dalini z centrum komunikacji i koordynacji jednostek paramilitarnych.
   - Muszę iść do was?
 - Nie, przełączę rozmowę tutaj - powiedziała i podeszła do komputera. Przez chwilę pisała coś na klawiaturze i klikała myszką, a potem na ekranie, na którym parę sekund wcześniej oglądali zdjęcia, ukazała się twarz w ciemnych goglach, czapce i kapturze naciągniętym na głowę. Z ust i nosa mężczyzny unosiła się para, co chwilę też przed jego twarzą przelatywał śnieżny płatek.
   - "Syberian", tu baza... słyszymy was i widzimy, możecie mówić - powiedziała wprost do mikrofonu.
  - Tu grupa "Syberian", znajdujemy się obecnie w miejscowości Tunza - mężczyzna krzyczał by zagłuszyć szum wiatru. - Wszyscy mieszkańcy wioski zostali zmasakrowani, na miejscu wydarzeń odnaleźliśmy tajemniczy przedmiot nieznanego pochodzenia. W obawie przed skażeniem zabezpieczyliśmy go i jak najszybciej prześlemy wam. Teraz tylko wyślę wam zaszyfrowane zdjęcia. - Twarz mężczyzny zniknęła i ukazały się nogi w wysokich śnieżnych butach, ekran wygasł na moment, a po chwili na monitorze pojawiły się zdjęcia. Kobieta zakończyła połączenie i kolejno powiększała obrazy przesłane z Syberii.
   - Co to jest? - zdziwił się Weyland.
   - Jeszcze nie wiemy, przesyłka dotrze tu za dwa dni.

Właściciel korporacji Weyland Industries spojrzał jeszcze raz na ekran. Zdjęcie ukazywało długi kwadratowy przedmiot wykonany chyba z metalu. Jego powierzchnię pokrywały dziwne runy? hieroglify? kliny? - zgadywał w myślach. Na górze w kolorze czerwonym wyświetlały się podobne znaki, nie zmieniały kształtu, po prostu migały.

    Zdenerwowany właściciel korporacji wyszedł z pomieszczenia i natychmiast zadzwonił do swojej asystentki, zamierzał udać się na wyprawę, która wkrótce miała okazać się ostatnią w jego życiu.

*

    Czterch najemnych yautjańskich Wojowników stało w cieniu dużego, podobnego do sosny, drzewa. Rozmawiali o czymś, żywiołowo gestykulując rękoma. Nagle przestali i spojrzeli na postać podążającą w ich kierunku. Stary, gruby rachmistrz wyszedł zza budynku i udał się prosto do nich. Słońce chyliło się już ku zachodowi i jego cień kładł się długim wąskim pasem na piaszczystym placu. Lekkie sandały pozostawiały w piasku ślady podeszew, na których wytłoczony był wzór rąbów. Roth zbliżył się do stojących Łowców i cień drzewa pochwycił jego postać w swe chłodne objęcia.
   - Załatwione? - zapytał gdy już stał z nimi twarzą w twarz.
  - Tak - padła odpowiedź z ust przywódcy grupy, który stał z plecami wspartymi o pień drzewa i niewielkim nożem ostrzył patyk trzymany w dłoni. Jego mleczno brązowa skóra upstrzona plamkami w kolorze dojrzałych kasztanów, odcinała się jaśniejszą plamą od kory drzewa. Dla yautjańskich kobiet był wyjątkowo przystojnym przedstawicielem ich rasy.
  - Co zrobiliście z ciałem? - zapytał Roth.
  - Wpadło do rzeki - wyrwał się z odpowiedzią najmłodszy.
Trzy twarze skierowały się w jego stronę, co miało oznaczać, żeby się zamknął. Młody kornie spuścił głowę i utkwił żółte jak miód tęczówki w ziemi pod stopami.
  - Czyli nie wiecie, czy zginął?
  - Na pewno nie żyje, nikt nie przeżyłby takiego upadku - tłumaczył się przywódca, nadal strugając patyk.
  - Ale pewności nie macie!
  - Mamy - znowu odezwał się najmłodszy, a jego zielonkawa skóra na twarzy przybrała ciemniejszy odcień. Młody Łowca sięgną do skórzanego worka, który przez cały czas trzymał w dłoni i wyciągnął z niego maskę Lin-kara. Roth wziął ją do ręki i dokładnie obejrzał. Metal, z którego była wykonana popękał i w paru miejscach były spore dziury. Rachmistrz pokiwał głową.
   - Musiał nieźle przygrzmocić, jak nic rozwalił sobie łeb.
   - Tak, a do tego poczęstowałem go zatrutą strzałką - pochwalił się przywódca.
   - A jeśli nie zabił się przy upadku... - dodał najmłodszy. - I nie załatwiła go trucizna, to zrobi to wiedźma z doliny. Widziałem ślady prowadzące na jej teren.
Roth zaśmiał się paskudnie. 
  - No, to już po nim. Wiedźma nienawidzi mężczyzn, żaden jeszcze stamtąd nie wrócił. Wkrótce jego głowa znajdzie się na włóczni.
  - Tak - dodał przywódca. - Urżnie mu głowę i nie tylko.

Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem, wyobrażając sobie, co jeszcze wiedźma urżnie nieszczęsnemu
Lin-karowi.

*

     Wkrótce na kontynencie północnoamerykańskim po długiej zimie wszystko zbudził się do życia. Ciepła wiosna przyczyni się do tego, że na świecie pojawi się wiele małych istot. Zakwitną kwiaty, ptaki będą śpiewały, owady uwijać się będą w swej pracy, a piękne i potężne sekwoje amerykańskie zaszumią na wietrze. Wszystkim zwierzętom i ludziom udzieli się wiosenny nastrój. Miłość wypełni każdy zakątek, nawet tę niewielką polanę, na której widać już było zaczątek nowego gniazda. Królowa Ksenomorfów szczęśliwa, że nie jest już uwięziona na tej skalistej wyspie, znosiła jajo po jaju. Pierwsze śliczne potomstwo wyruszyło już na poszukiwanie nosicieli, wkrótce powrócą, by pomóc matce zbudować jeszcze większe i wspanialsze gniazdo. Królowa była wdzięczna swoim wybawcom, choć pozbawili oni życia jej pierwszy miot. Może kiedyś uda się jej im podziękować, może przyjmie ich nawet do rodziny, a może po prostu pozbawi ich życia.
Matka cicho zasyczała, kolejne młode były gotowe by przyjść na świat.

*

     Gorączka trawiła jego ciało, drgawki wywołane wysoką temperaturą ciągle nie ustawały. Krótkie chwile świadomości przeplatały się z koszmarami sennymi. Lin-kar majaczył, wzywał brata, syna, przyjaciela. Groził i kajał się. Okropny ból przeszywał go jakby tysiące małych igiełek wbijały się w każdy nerw, każde ścięgno i mięsień.
    Potem przyszedł sen, piękny sen. Śniła mu się kobieta, zgrabna i gibka jak dziki kot. Śnił mu się jej zapach, jej miękki uspokajający głos, jej ciepłe ciało przy jego ciele. Śniło mu się, że robi coś, czego już bardzo dawno nie robił i że czuje coś, o czego już dawno nie czuł.

*

     Dwa dni po odnalezieniu tajemniczy przedmiot znalazł się wreszcie w rękach naukowców z Weyland Industries. Po przeprowadzeniu szeregu testów i badań ludzie doszli do wniosku, że nie mają pojęcia, czym jest ten przedmiot. Prześwietlali go na różne sposoby, poddawali działaniu wysokiego napięcia, co nie było zbyt mądre, próbowali go ciąć by pobrać próbki do analizy spektrometrem, ale metal, z którego wykonano przedmiot, nie poddawał się ich zabiegom. W końcu po trzech tygodniach bezustannej pracy i burzy mózgów do pracowników korporacji dotarła straszna wiadomość o śmierci właściciela firmy i ich pracodawcy. Zrezygnowani członkowie zespołu badawczego siedzieli w swym laboratorium i spoglądali na obiekt ich nieskutecznych badań, zamknięty w szczelnym, hermetycznym pomieszczeniu o przeźroczystych, kuloodpornych szybach grubości czterech centymetrów. Idealna biel ścian połączona z przeźroczystą klatką na środku laboratorium i szeregiem najnowszego sprzętu sprawiała niesamowite, futurystyczne wrażenie.

Sześćdziesięcioletnia profesor Adela Bukov potarła zmęczone oczy i nałożyła okulary. Była astro-fizykiem i już na samym początku poddała w wątpliwość słuszność decyzji o jej zatrudnieniu w tym zespole. Ponadto uparcie twierdziła, że przedmiot ich padań z całą pewnością nie ma ziemskiego pochodzenia, czym wprawiała we wściekłość brytyjskiego profesora lorda Pedinktona, wybitnego chemika, podróżnika i odkrywcę.
  - W takim razie może pan, panie Pedinkton, odpowie mi na pytanie, co przed nami leży? - zapytała znużonym głosem.
   - Komputer - rozległo się za nimi.
Wszyscy odwrócili się w stronę, z której dobiegał głos. W drzwiach prowadzących do laboratorium stał młody mężczyzna. Ciemna opalenizna zniknęła już z jego ciała, a długie niegdyś włosy sięgające do karku były teraz króciutko obcięte.
  - Komputer? i tyle? - zapytał zdziwiony lord.
  - Tak, panie Pedinkton, komputer. W środku ma układy scalone wykonane z trochę innych materiałów niż nasze i trochę inną metodą, ale to komputer... przenośny. - Tłumaczył człowiek, który przed chwilą zaskoczył wszystkich tak prostą odpowiedzią.
   - Co w nim jest?
   - Tego jeszcze nie wiem, ale mam zamiar się tego dowiedzieć.
Mężczyzna podszedł do przeźroczystego pomieszczenia.
  - Proszę otworzyć.
  - Odradzam, to może być niebezpieczne, nie ma pan na sobie skafandra i... - zaprotestował ktoś z zespołu.
  - Proszę nie dyskutować i wpuścić mnie tam - upierał się młody człowiek. Jego ton był stanowczy i tak bardzo przypominał zmarłego właściciela korporacji.
     Czerwone światełko nad drzwiami zmieniło kolor na zielony, rozległ się odgłos dehermetyzacji i wejście się uchyliło. Młody człowiek znalazł się na przeciwko stołu, na którym spoczywał przedmiot i przyjrzał mu się uważnie.

W tym momencie zdawało mu się, że minęły wieki odkąd widział coś takiego, choć tak naprawdę minęły zaledwie cztery miesiące. Zamknął oczy i pamięcią sięgną wstecz, do dnia, w którym uczył się wymawiać to słowo, tak trudne dla Ziemianina. Zaczerpnął powietrza, a potem wymówił je głośno i wyraźnie, akcentując jego pierwszy człon.
  - Mei'hswei.

Czerwone znaki przestały migać, a zewnętrzna osłona uchyliła się, ukazując środek urządzenia. W powietrze wystrzelił trójwymiarowy hologram. Ludzie stali i patrzyli przerażeni, a może zadziwieni. Ich oczom ukazała się dziwna postać o grubych włosach, szarych oczach i twarzy z dwoma parami kłów. Każdy z obecnych miał wrażenie, że postać patrzy wyłącznie na niego. Nagle hologram przemówił głosem niezbyt przyjemnym lecz zupełnie zrozumiałym: "Poznajesz mnie? Nie? Może to odświeży ci pamięć". Istota wyciągnęła przed siebie rękę, w której za włosy trzymała odciętą głowę jakiegoś nieszczęśnika. Młody mężczyzna w sali skrzywił się z obrzydzeniem, lecz wzroku nie odwrócił.
"Przyjaźń to wielkie słowo - kontynuował obcy z hologramu. - Powiadają, że prawdziwej przyjaźni nic nie jest w stanie zniszczyć. Chciałbym abyś wiedział, że moja rasa od wieków przybywa do twojego świata tylko w jednym celu, by mordować twoich pobratymców. Oni nigdy nie traktowali was na równi, dla nich jesteście tylko zwierzyną łowną. Każdego roku odwiedzają wasz świat, bo z każdym rokiem polowanie tutaj przynosi większą chwałę. To się nie skończy, ale ty, Markus, możesz to przerwać. Dam ci potrzebną wiedzę. Chcę, żebyś pojął, że to, co wydarzyło się w domu twojego przyjaciela, to zaledwie czubek góry lodowej. Dopóki Yauyja krążą po Wszechświecie, nikt nie jest bezpieczny".   

Z tyłu za przemawiającym pojawił się drugi zamaskowany osobnik, chyba tej samej rasy. Mówił coś w niezrozumiałym języku, a potem wskazał ręką.

"Jeszcze jedno, Markusie Weyland, nie liczyłbym na twoim miejscu na pomoc Nan-ku, twój przyjaciel będzie wkrótce trochę bardziej niż nieosiągalny. Opisy do planów są w języku angielskim, to taki prezent, żebyście nie musieli bawić się w odszyfrowywanie mojego języka, szkoda na to czasu. - Uniósł odciętą głowę do góry. - Nastał czas zemsty".


Nagranie skończyło się. Wszyscy zgromadzeni w laboratorium stali, nikt się nie odezwał, nikt nie ruszył się z miejsca. W końcu po długiej i pełnej napięcia ciszy głos zabrał jeden z informatyków.
   - To co teraz?
   - Jak to co? Bierzemy się do roboty!
   - A co będzie potem?
   - Nie wiem, Bóg mi świadkiem, że nie wiem, ale nie możemy biernie czekać. 

Adela Bukov podeszła do młodego mężczyzny i położyła mu dłoń na ramieniu.
   - Markusie, co oznacza słowo, które uruchomiło to urządzenie?
  - Teraz to już nie ma znaczenia, ale gdyby zapytała mnie pani pół roku wcześniej, odpowiedziałbym, że to bardzo ważne słowo dla dwóch młodych mężczyzn z dwóch różnych światów. Wtedy oznaczało ono "barcie", a teraz już nic nie znaczy.

----------------------------------------

Chciałabym tylko poinformować moich drogich czytelników, że praca nad drugą częścią Dekalogu wrze i mam już większość tekstu. Starałam się stworzyć coś innego niż to, co było w pierwszej części. Pozdrawiam.



4 komentarze:

  1. Loguję się na blogspot, a tu świeżutki rozdział :)
    Rozdział naprawdę dobry. Zwłaszcza końcówka - intrygująca i niepokojąca.

    I niesamowicie cieszę się z wiadomości o Dekalogu. Jestem bardzo ciekawa o czym będzie kolejna część ;)

    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę się przyznać, że zmieniłam nieco przesłanie, jakie Thei'de zostawił dla Markusa, bo wydawało mi się ono śmieszne i głupie. Czytam wszystko przed publikacją i czasami sama jestem zaskoczona tym, jak pisałam. :)

      Usuń
    2. Ja też tak mam. Czasem jak czytam swoje stare opowiadania to się zastanawiam jak ja mogłam coś takiego napisać ;)
      Ale fajnie wyszła ta końcówka. I teraz znów go bardziej nie lubię, a jeszcze niedawno się nad nim rozczulałam jak był malutki xD

      Usuń
  2. coś mnie tchnęło by zajrzeć na blog :-). muszę przyznać, że piszesz coraz lepiej, czyta się z wielką przyjemnością. niecierpliwie czekam na ciąg dalszy. pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń