poniedziałek, 18 marca 2013

4. Ziemia

     Mogli przemierzać cały kosmos, mogli zamieszkać na którejkolwiek z planet o podobnym składzie chemicznym atmosfery, co ich rodzinna planeta lub po prostu dryfować po bezkresie Wszechświata, ale wybrali tę małą, zieloną planetę zamieszkałą przez jeden z niebezpieczniejszych i inteligentniejszych gatunków. Wybrali ją na swój dom, a w zasadzie on ją wybrał, bo chłopiec był wówczas zbyt mały, by podejmować jakiekolwiek decyzje. Za każdym razem, gdy opuszczali tę planetę i z powrotem na nią wracali, mieli świadomość, że mogą zostać wykryci i zestrzeleni. Zamieszkali na niewielkiej wyspie pośrodku oceanu, która wchodziła w skład słabo zaludnionego archipelagu, żył na niej pewien człowiek, musiał być ekscentrykiem albo szaleńcem skoro zdecydował się osiedlić w takim miejscu. Zbudował tu dom, w połowie wykuty w skale i ukryty przed wzrokiem świata, idealny dla przybyszów. Nan-ku nie był świadomy tego, co stało się z pierwszym właścicielem ich domu i nigdy się nad tym nie zastanawiał, dla niego było jasne, że miejsce, w którym żyje, należy do niego i jego ojca, i że tak będzie zawsze. Ojciec nie był wylewny, wychowywał go twardą ręką, a wiedzę przekazywał bez zbędnych ekscytacji i opisów, tylko fakty. Nan-ku przez wiele lat żył odizolowany od własnego gatunku i tego, który był na tej planecie, ale był zdolnym chłopcem i chociaż zdarzało mu się o tym nie pamiętać, to czasami korzystając z wiedzy zawartej w komputerach ojca, potrafił naprawić jakieś stare radio znalezione w piwnicy albo podłączyć telewizor, który od śmierci poprzedniego właściciela, stał nie używany na półce. Ojciec nie był zadowolony z jego zainteresowania ludźmi i ich techniką, uważał ich za gatunek podrzędny, gorszy, niegodny  takiego zainteresowania. Mogli być zwierzyną, ale nigdy partnerem. Dla Nan-ku ta rasa była fascynująca i do tego osiągalna. Nie lubił gdy ojciec wyrażał się o nich z drwiną w głosie. Niestety miał całkowity zakaz kontaktu z nimi i ściśle go przestrzegał, aż do pewnej pamiętnej nocy...

      Sezon huraganów był w pełni, nie było dnia, żeby nad wyspą nie przetoczyła się jakaś burza. Fale zalewały przystań, która i tak była już w opłakanym stanie. Trzeba być idiotą, by wychodzić w taką pogodę w morze. Ale jak wiemy, świat pełen jest idiotów i teraz właśnie jeden z takich idiotów dryfował, kurczowo trzymając się swojej kamizelki ratunkowej. Fale znosiły go prosto na małą skalną wyspę, trwającą pośrodku oceanu jak krowia kupa na łące. Nieprzytomnego i podtopionego idiotę ocean wypluł na niewielką plażę.
    Ktoś zbliża się do niego ciężkim krokiem, deszcz spływa po jego długich włosach. Odwraca nieprzytomnego na plecy, przykłada głowę do jego piersi, nasłuchuje, czy żyje. Silne ręce dźwigają go do góry. Ponad dwumetrowa postać odwraca się i odchodzi, niosąc na ramieniu człowieka.
    - Nie bój się, nic ci nie zrobię.
Słowa wypowiedziane gardłem, które nie należy do człowieka brzmią obco i przerażająco. Nieprzytomny do tej pory chłopak, o opalonej skórze i jasnych włosach, powoli wraca do siebie. Otwiera oczy i widzi metalową maskę otoczoną czymś w rodzaju włosów.
   - Jak ja? Ty? Kto? - bełkocze.
   - Znalazłem cię na plaży, byłeś nieprzytomny. Ja jestem Yautja, nazywam się Nan-ku.
   - Yautja? - chłopak przygląda się obcemu. - Ty znasz mój język?
   - Tak, moja mówić trochę twoja język. Moja widzieć, że mówić lepiej jak twoja.
   - Co?
Głupia mina człowieka tak rozbawiła olbrzyma, że parska gromkim śmiechem.
   - Wybacz, nie mogłem się powstrzymać, tak śmiesznie bełkotałeś - śmieje się Yautjańczyk, zdejmując maskę. Człowiek robi przerażoną minę, rozgląda się, jakby szukał pomocy.
   - Ty mnie uratowałeś? - szepcze.
   - Aha.
   - Wybacz, ja po prostu... Czy to jakiś kawał? Ty nie jesteś...
  - Człowiekiem? - kończy jego myśl olbrzym. - Czekaj, sprawdzę, czy nic się od ostatniego razu nie zmieniło - mówi obcy i obmacuje całe swoje ciało i włosy. - Nie, nadal jestem Yautja i to nie jest kawał.
   - Yautja?
   - Tak. Albo Obcy lub Kosmita, jak wolisz.
   - Poważnie jesteś Kosmitą? Znaczy z innej planety?
   - Nie, z tej. Tu się wychowałem.
Blondyn uważniej przygląda się swemu wybawcy i dochodzi do wniosku, że albo nieznajomy faktycznie jest kosmitą, albo ktoś mimo wszystko robi mu głupi kawał.

      Jako że huragan jeszcze przez parę dni przetaczał się nad wyspą, Nan-ku ukrył swego nowego przyjaciela przed ojcem, w starej nieużywanej bazie ornitologicznej i codziennie go odwiedzał. Człowiek, widząc niezwykłe zdolności, wzrost oraz siłę swego wybawiciela, pogodził się z faktem, że jego nowy kolega jest Kosmitą i obiecał mu zachować tajemnicę. A gdy burza się skończyła, przyrzekli sobie dozgonną przyjaźń.

     Od tamtej pory minęło już trochę czasu, człowiek i Yautja spotykali się prawie zawsze, gdy Nan-ku zostawał w domu sam. Jego ojciec często musiał opuszczać wyspę i planetę, udając się gdzieś  w jedynie sobie znanych sprawach, w które nie wtajemniczał syna. Gdy tylko Nan-ku zyskiwał pewność, że ojciec się oddalił, kontaktował się ze swym ziemskim przyjacielem i już po paru godzinach w przystani kotwiczył piękny jacht Markusa. Jasnowłosy chłopak miał bardzo bogatego dziadka i skrzętnie korzystał z jego hojności, kupując przyjacielowi mnóstwo prezentów; większość z nich Nan-ku uważał za zbędne, ale przyjmował jej bez szemrania. Yautjańczyk czasami szczerze żałował, że nie może się odwdzięczyć człowiekowi tym samym, ale Markus zapewniał go, że już sama przyjaźń z kosmitą jest dla niego wystarczającą nobilitacją. Nan-ku nie rozumiał tego słowa, ale uznał, że to musi być coś dobrego. Przez cały okres ich przyjaźni podarował człowiekowi tylko jeden przedmiot, dostał go od ojca, było to coś w rodzaju telefonu i służyło do komunikowania się z kimś, kto znajduje się na prawdę daleko. Markus był szczęśliwy, zwłaszcza wtedy, gdy Nan-ku dzwonił do niego gdzieś z odległej planety. Zdarzało im się siedzieć godzinami na plaży i rozmawiać, głównie to Markus mówił, a Nan-ku go słuchał, czasami wypływali jachtem Markusa w morze, czasami zwiedzali jakąś wyspę, zawsze ukrywając się przed ludźmi, to podobało się Markusowi najbardziej, niestety dla Yautjańczyka nie było to aż tak zabawne. Było tak do czasu, aż Nan-ku wpuścił człowieka do domu i dostrzegł cień zawodu na twarzy przyjaciela. Stare graty sprzed dwudziestu lat nie mogły wzbudzić zachwytu w młodzieńcu, który miał w domu najnowsze działa techniki. Do yautjańskiej części domu, ukrytej w skale, Nan-ku nie mógł zabrać człowieka, chyba nie potrafiłby mu wytłumaczyć tych wszystkich ludzkich czaszek. Chcąc jednak poprawić przyjacielowi humor, zabrał go do hangaru, w którym znajdował się jego własny pojazd kosmiczny - szalupa, która miała go stąd zabrać, gdyby zostali odkryci. Markus był w niebo wzięty, zaraz wymusił na Yautjańczyku przejażdżkę.
     Lin-kar nie był głupi, widział, że jego syn zachowuje się czasami dziwnie, ale przymykał na to oko, do puki wszystko było w porządku, a chłopak robił, co mu kazano.

*
 - Wyczyść broń - rozkazał Lin-kar, schodząc z pokładu swojego statku wprost na betonową posadzkę w hangarze, który znajdował się pod ziemią obok domu, niegdyś parkował tu śmigłowiec byłego właściciela domu, Lin-kar ulepszył go trochę, dostosowując do własnych potrzeb.
Nan-ku burknął niezadowolony, jednak się nie odezwał. Też był zmęczony po wyprawie, ale rozkaz ojca zawsze był niepodważalny. Ziewając, wrócił na statek, pozbierał broń do skrzynki i udał się z nią do zbrojowni, która znajdowała się obok hangaru. Pomieszczenie było spore, a zgromadzona w nim wszelkiego rodzaju broń mogłaby wprawić w zachwyt niejednego ziemskiego kolekcjonera. Na przeciwko wejścia, na specjalnych stojakach, umieszczone były zbroje Łowców. Po prawej, na ścianie, wisiała różnorodna broń biała: od małych noży, poprzez maczety, miecze, dyski na włóczniach skończywszy. Na przeciwległej ścianie znajdowała się broń palna, rzadziej używana, jednak niezbędna w niektórych sytuacjach. Wybór był ogromny: naramienne działka plazmowe i laserowe, ręczna broń palna, miotacze ognia, samoprzyczepne miny, granaty, ładunki termonuklearne, a nawet przenośne działo laserowe, którym można było zestrzelić samolot bądź niewielkich rozmiarów statek kosmiczny. Na środku zbrojowni stał duży kamienny stół, na którym leżała broń przeznaczona do naprawy lub czyszczenia. Na nim właśnie Nan-ku rozłożył zabrany ze statku ekwipunek swój i ojca. Potem poszedł zapalić światło. On, w odróżnieniu od innych Yautja, nie chodził prawie cały czas w masce, miał świetny wzrok. Jego oczy reagowały na wszystkie widma światła, a nie tylko podczerwone.
                Po dokładnym obejrzeniu broni chłopak stwierdził, że nie trzeba jej ostrzyć, wystarczy porządne czyszczenie. Uporał się z tym szybko. Wychodząc ze zbrojowni starannie zamknął drzwi, sprawdził też, czy wszystkie wyjścia są zamknięte. Przechodząc obok ojcowego statku, dostrzegł jakiś ruch, zatrzymał się.
- Kici, kici - zawołał, sądząc, że to kot, którego dostał od Markusa. Zwierzę jednak nie zareagowało na jego nawoływania. - Jak sobie chcesz, ja idę coś zjeść, a ty siedź tu głodny.
W drodze do kuchni Nan-ku zajrzał do gabinetu ojca, by oznajmić mu, że skończył zadaną pracę. Potem poszedł po świeże owoce, zapomniał tylko o jednym, że kiedy nie ma ich w domu, to "zaprzyjaźniony" z ojcem człowiek nie przywozi im prowiantu, więc nie było owoców, musiał zadowolić się suchym prowiantem. Zmęczony poszedł do swojego pokoju. 
  
      Lin-kar był zadowolony, polowanie udało się, przywieźli mnóstwo trofeów, gdyby tylko Nan-ku bardziej się przykładał. Jego zdobycze były bardziej dziełem przypadku niż zaplanowanej akcji. Życie na Ziemi sprawiło, że młody Yautja nie czuł potrzeby kultywowania starych zwyczajów, brak współrówieśników powodował brak rywalizacji, a przyjaźń z Oomanem - o której Lin-kar wiedział, choć udawał, że tak nie jest - owocowała dziwnym zachowaniem i słownictwem. Nan-ku znał biegle kilka ziemskich języków, ale w domu musiał się posługiwać yautjańskim.
    - Może z czasem mu przejdzie – myślał Lin-kar. – Jest przecież jeszcze młody, a młodość musi się wyszumieć.
Z tej zadumy wyrwał Lin-kara migający na czerwono symbol Hma-mi-de, który oznaczał nieodebraną wiadomość. Lin-kar dotknął ekranu w miejscu migającego znaku, zaraz też pojawiła się znana mu twarz przyjaciela. Sahin-de przemówił.
”Witaj, Lin-karze, przyjacielu. Wiem, że jesteś zajęty, podróżując po Wszechświecie w poszukiwaniu godnej ofiary, ale chciałbym cię zaprosić na Ceremonię Przejścia do Młodej Krwi mojego syna. Mam nadzieję, że znajdziesz trochę czasu, uroczystość odbędzie się piętnastego dnia miesiąca gur. Do zobaczenia i niechaj Paya błogosławi ci na każdej wyprawie.”
Blask monitora zgasł, a Lin-kar pogrążył się we wspomnieniach. Tak dawno nie był na Yautjalu, nie mógł przecież zostawić chłopaka samego, a zabranie go tam nie wchodziło w grę. Wydarzenia z przeszłości wciąż paliły się żywym ogniem w pamięci niejednego Yautja. Wtedy udało się uniknąć katastrofy, ale ci, którzy w tamtym czasie pragnęli zmian i byli zbyt słabi, by cokolwiek osiągnąć, teraz po latach urośli w siłę. Należą do elit Yautjalu, są Honorowymi, a dwóch z nich należy nawet do Rady Starszych. Lin-kar nie wiedział, czy wciąż wierzą w to, o co wtedy walczyli, o mało nie wywołując wojny domowej. Wierzył, że on sam stanął po słusznej stronie, nie dopuścił się zdrady, jak twierdził jego brat – jeden z przywódców konspiracji.
   - Głupek, przez niego tu utknąłem i przez głupie wyrzuty sumienia. Gdybym wtedy zrobił to, co należało, a nie to, o co on mnie prosił, mieszkałbym sobie teraz na Yautjalu, miałbym kilka żon i mnóstwo dzieci. W imię czego tu utknąłem? W imię więzów krwi? A, niech cię, Ten-ku - warknął wściekły, po czym wstał od komputera i opuścił swój gabinet. Postanowił wybrać się na spacer.
    Słońce chyliło się już ku zachodowi sprawiając, że wszystkie cienie stały się dziwnie długie. Łowca szedł brzegiem morza i wpatrywał się w piasek, woda obmywała mu stopy. Przeniósł wzrok na ocean i skanował piękny widok zachodzącego słońca.
- Nie wiem, czym Nan-ku się tak zachwyca, na Yautjalu, to dopiero są zachody, a nie to co tu.

      Była już późna noc, gdy Lin-kar wracał do domu, w całym budynku panowała ciemność i tylko w pokoju należącym do Nan-ku świeciło się światło.
Ojciec nie poszedł sprawdzić, co robi jego syn, udał się do siebie na spoczynek. Obudził się jakieś dwie godziny później, coś strasznie się tłukło. Mężczyzna wstał i poszedł za odgłosem prosto do pokoju Nan-ku. Zapukał i wszedł, chłopak spojrzał na niego zimnym, wręcz wściekłym spojrzeniem. Ostatnimi czasy często mu się to zdarzało. Czasami Lin-kar miał wrażenie, że chłopak szczerze go nienawidzi.
   - Co ty robisz o tej porze? – zapytał surowym tonem.
   - Sprzątam. A, nie widać? – padła równie obojętna odpowiedź.
   - Ale jest pierwsza w nocy. Nie możesz robić tego w dzień?
   - Nie! – Tym razem dało się słyszeć złość w głosie młodego Yautjańczyka. – Idź spać, ja nie zasnę, dopóki nie posprzątam tego chlewu.
   - Już dawno mówiłem ci, żebyś to zrobił. Dobra, rób jak chcesz, tylko nie hałasuj za bardzo.
   - Jasne.

Drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem, młody Łowca spoglądał na nie jakby były przyczyną i obiektem jego największej nienawiści. Mocno zacisnął pięści, aż szpony wbiły mu się w wewnętrzną stronę dłoni, spoglądał przez chwilę na rany, a potem poszedł opłukać je w wodzie.
   – Cholerny rzeźnik – wycedził przez zęby. – Co za bajzel, nienawidzę tego miejsca.

1 komentarz:

  1. Hmm ... przeczytałam do połowy, bo brak czasu itd. Ale jeszcze zaglądnę, bo ciekawie nawet piszesz.
    Łowcy ... no mój temat prawie że.
    :) Trzymaj się cieplutko :)

    http://new-deal-2012.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń