środa, 20 marca 2013

5. Rytułał Przjścia

     Poranek nie należał do jego ulubionej pory dnia, a w dni takie jak ten - gdy świt budził go ostrym światłem wpadającym przez okno sypialni umiejscowionej po wschodniej stronie budynku - nienawidził ich jeszcze bardziej.  Nan-ku wstał, przeciągnął się i zasłonił okno ciemną roletą, a potem z powrotem wlazł do łóżka.
   - Ziemski Bóg przegiął, tworząc tak krótką noc - wymamrotał, ugniatając poduszkę.
Już prawie zasypiał, gdy dobiegł go donośny głos ojca.
   - Śniadanie!
  - Co? Śniadanie? - zdziwił się młody Yautjańczyk.
 Ojciec nigdy nie szykował mu śniadania, to znaczy, nie robił tego od czasu, gdy Nan-ku nauczył się sam trzymać nóż.
Coś się szykuje, pomyślał Łowca, leniwie się przeciągając. Wkładając krótkie spodenki i koszulkę, rozejrzał się po pokoju. Znowu lunatykowałem, przemknęło mu przez myśl, gdy dotarło do niego, jak idealny porządek w nim panuje. No cóż, jedni opróżniają lodówkę a ja śmietnik. Uśmiechnął się sam do siebie zadowolony, że wspomnienia tej żmudnej pracy uleciały mu z głowy.
Schodząc na dół, poczuł znajomy zapach kawy. Czego jak czego, ale tego napitku sobie nie odmówi. Będzie co prawda trochę nakręcony, lecz to szybko mija. W kuchni zastał ojca kręcącego się koło ekspresu do kawy, jednego z najgenialniejszych oomańskich wynalazków. Ekspres nie tylko mielił dozował i zaparzał kawę - o nie! On jeszcze ubijał mleko na aksamitną piankę, to był jeden z tych wynalazków, które Lin-kar tolerował, zresztą sam go przywiózł, Nan-ku do dziś pamiętał, jak ojciec próbował zainstalować to urządzenie, klnąc na wszystkich bogów, że nie ma własnego zasilania.
   - To jedyna rzecz jakiej brakowałoby mi po opuszczeniu tej planety - mawiał czasami ojciec. - To cholerstwo uzależnia, zrobiłbym na tym niezły interes na Yautjalu.
     Na stole stały już owoce, słodkie bułeczki i inne przysmaki. Do domu Lin-kara przywoził je zaprzyjaźniony z ojcem człowiek. Zawsze dostarczał im to, czego potrzebowali. Chyba nie bardzo miał wyjście, bo ojciec posiadał wyjątkowy dar zjednywania sobie ludzi.
   - No co tak stoisz jak kołek? - zagadnął ojciec. - Siadaj, jedz.
   - Coś się stało? - dopytywał się Nan-ku. - Nigdy nie robisz mi śniadania.
   - Nie. Po prostu chciałbym z tobą porozmawiać - odparł Lin-kar i postawił przed synem kubek z parującym ciemnym płynem. - Dostałem wczoraj ważną wiadomość i muszę na pewien czas zostawić cię samego. Mam nadzieję, że nie wpakujesz się w jakieś tarapaty - mówił, przyglądając się jak syn pochłania w zawrotnym tempie już drugą bułkę.
   - Możesz być spokojny. Będę grzeczny jak nigdy dotąd - wybełkotał Nan-ku, przełykając drożdżówkę z serem.
   - Tego się właśnie obawiam - wydukał Lin-kar.

     Po śniadaniu Nan-ku poszedł przygotować ojcowski statek do podróży, trzeba było uzupełnić prowiant i zapas wody, który mimo zamkniętego obiegu, tracił swoją część. W kokpicie uruchomił skanowanie wszystkich obwodów, w poszukiwaniu jakiejkolwiek usterki. Od pracy oderwało go głośne miauczenie. Między skrzyniami, przy ścianie hangaru, siedział wystraszony kudłaty kocur; miał szare futro, płaski pyszczek i niebieskie oczy, wabił się Kaskader. Nan-ku wyciągnął zwierzę i postawił je na podłodze tuż obok siebie. Kot miał zjeżone futro, grzbiet wyginał w łuk i kładł uszy po sobie, miaucząc przy tym okropnie.
   - Cicho bądź - skarcił kota chłopak. - Bo cię ojciec obedrze ze skóry.

     Z ciemnego kąta całej sytuacji przysłuchiwało się małe, czarne, chude stworzonko. Było głodne i przestraszone. Miejsce, w którym się znalazło nie pachniało jak dom. Nie było tu jego braci ani sióstr, a najgorsze, że nie było tu jego matki

     Nan-ku zabrał kota do domu, bo zwierzę trzęsło się za strachu. Chłopak zastanawiał się, co go tak wystraszyło? Tuląc kota w ramionach, chciał przemycić go do swojego pokoju.
   - Żadnych kotów w domu! - usłyszał za sobą stanowczy głos ojca. - Mówiłem ci to już nieraz!
   - Ale on jest taki biedny - powiedział proszącym głosem Nan-ku, podsuwając jednocześnie kota prosto przed twarz ojca.
Lin-kar nie cierpiał tego zwierzaka, złościło go jego mruczenie i łaszenie się.
   - Jak chcesz, to ja mu pomogę - powiedział ojciec już łagodnie. - Skręcę mu kark - dodał w myślach.
   - Nie. Sam się nim zajmę - zaprotestował młody Yautjańczyk, przeczuwając, co ojciec ma na myśli.
   - Zajmuj się, ile chcesz, ale nie w domu.
   - Ale...
  - Powiedziałem - rzucił na odchodne Lin-kar. Dla niego sprawa była zamknięta.
 Zrezygnowany Nan-ku zaniósł swojego pupila z powrotem do hangaru.
    - Nie martw się, wieczorem ojciec odlatuje, więc będziesz mógł pospać sobie w jego fotelu. Wiem, że to twoje ulubione miejsce. 

     Tuż po zachodzie słońca Lin-kar poleciał gdzieś w tej swojej ważnej sprawie, a Nan-ku po raz kolejny został sam w domu. Wreszcie miał chwilę dla siebie, poszedł na plażę, usiadł na pisku i zapatrzył się w morze, w jego tafli odbijały się liczne gwiazdy, pomyślał o ostatniej wyprawie i na jego twarz wystąpił szeroki uśmiech. Położył się na chłodnym już pisaku i oddał się miłym wspomnieniom. Po powrocie ojca będzie musiał z nim porozmawiać, a na razie maił ochotę na rozmowę ze swoim ziemskim przyjacielem.
Markusa nie trzeba było prosić dwa razy, co prawda był zajęty, ale chętnie przełożył wszystkie swoje sprawy by móc spotkać się z przyjacielem. Już następnego dnia wieczorem jego niewielki jacht kotwiczył w zatoczce przy wyspie Lin-kara.
Marcus grzebał w lodówce, gdy Nan-ku zszedł do zbrojowni po swoją maskę. Po drodze Yautjańczyk mijał koszyk, w którym zawsze w dzień spał Kaskader, ale kota nie było, nie ruszył też jedzenia, które dzień wcześniej Nan-ku nasypał do jego miski. Nie zastanawiając się nad tym, Yautjańczyk poszedł zabezpieczyć hangar. Lepiej żeby nikt się tu nie zaplątał, gdy go nie będzie. Wbił polecenie w komputer i ruszył do domu. Mijając mniejszy kosmiczny ścigacz, zauważył strzępki futra i ślady krwi na podłodze.
    Co do cholery? pomyślał.
   - Macie może keczup?! - rozległo się wołanie Markusa z góry. Nan-ku zostawił zbadanie tej sprawy na później i pognał na górę. Jego przyjaciel robił sobie właśnie kanapkę, Nan-ku spojrzał na nią i oznajmił ze sceptycyzmem.
    - Nie zmieści ci się do ust.
Markus odgryzł spory kawał przeciętej na pół bułki, w której umieścił szynkę, ser, pomidora, sałatę, cebulę, paprykę i chyba wszystko, co znalazł w lodówce i przeżuwając zmierzył przyjaciela wzrokiem.
   - Znowu urosłeś? - zapytał, przyglądając się przykrótkim rękawom bluzy z kapturem, którą Nan-ku miał na sobie, dżinsy też miały za krótkie nogawki, ale Yautjańczyk maił na stopach swoje wysokie buty, więc nie wyglądało to tak źle. 
   - Trochę - oznajmił Nan-ku.
   - Radziłbym ci przestać rosnąć, już i tak jesteś... wielki.
   - Taka cecha mojego gatunku, zabiorę rzeczy na statek, keczup masz w szafce obok lodówki, nikt u nas nie je tego świństwa - powiedział Nan-ku, naciągając kaptur na głowę. Jego długi warkocz zwieszał się przez pierś. - Zamknij dom - dodał, wychodząc. - Wiesz jak.
Markus otworzył wskazaną szafkę, na półce w równych rzędach stało kilkadziesiąt butelek tego sosu.
   - Jestem w raju - szepnął.

Słońce chowało się właśnie za horyzont.

*

        To samo zjawisko na Yautjalu sprawiło, że Lin-kar wreszcie poczuł się jak w domu. W domu, którego tak dawno nie widział. Teraz chłonął całym sobą wszystkie zapachy i dźwięki rodzinnej planety.
Na lądowisku czekał na niego Sahin-de. Lin-kar zmierzył przyjaciela wzrokiem i ocenił, że ten niewiele się zmienił. Wciąż miał taką samą paskudną gębę jak kiedyś, o czym nie omieszkał poinformować przyjaciela. Ten odpłacił się porządnym klepnięciem swej bionicznej ręki w ramię Lin-kara, sprawiając, że przybyły przyjaciel o mało się nie przewrócił. Sahin-de stracił lewe ramię, walcząc z królową Ksenomorfów i teraz zastępował je sztucznym. Ramię wykonane było z lekkiego metalu i wyglądało jak prawdziwa ręka z dłonią i pięcioma palcami. System połączony był z nerwami w ciele Yautji, dzięki czemu ręka ruszała się, jakby była jego własną.
Po krótkim powitaniu przyjaciele ruszyli do domu Sahi-de, rozmawiając po drodze o ostatnich wydarzeniach na Yautjalu.
Lin-kar nie był wylewny, twierdził, że w jego życiu nie wydarzyło się nic ciekawego i że przez te wszystkie lata zajmował się tylko polowaniem. Przyjaciel nie wnikał w szczegóły.

       Droga okazała się wyjątkowo krótka, bo Sahin-de mieszkał na przedmieściach. Jego dom był mały w porównaniu do innych budowli znajdujących się w sąsiedztwie i, tak jak one, miał białe skośne ściany zwężające się ku górze i płaski dach. Do drzwi wejściowych prowadziła ścieżka wyłożona pięciokątnymi płytami z ciemnego kamienia. Wokół domu rosła nie koszona trawa, w której kwitło mnóstwo dzikich kwiatów przyciągających wszelkie owady lubiące nektar. W niewielkim ogrodzie za domem bawiły się dzieci Sahin-de i już z ulicy było słychać ich wesoły śmiech. Przyjaciele wkroczyli na ścieżkę, a wtedy drzwi do domu otworzyły się i stanęła w nich żona Sahin-de. Mała, pulchna, zawsze uśmiechnięta Yautjanka sprawiała, że wszyscy wokół niej też zaczynali się śmiać. Ubrana w długą luźną sukienkę zasłoniła sobą prawie całe wejście, zza kobiety wystawała mała główka ich najmłodszej córki. Dziewczynka miała trzy latka i prawie nie odstępowała matki na krok. Nira uśmiechnęła się jeszcze szerzej, podeszła do Lin-kara i zarzuciła mu ręce na szyję, po tym jak on schylił się, by ją przywitać.
   - Ty stary draniu! Tyle lat nie dawałeś nawet oznak życia, powinnam dać ci w łeb, ale wtedy Sahin-de by się na mnie obraził.
   - Wybacz Nirio, ale nie mogłem.
  - Jak to nie mogłeś? Do przyjaciela nie mogłeś zadzwonić? Oj, coś kręcisz - nie dawała za wygraną.
  - Daj mu spokój, kobieto. Na pewno jest zmęczony, a ty go przed drzwiami trzymasz, tak się nie godzi - pouczył żonę przyjaciel Lin-kara.
   - Co racja to racja, wchodźcie, zaraz podam obiad.

       Następnego dnia miał odbyć się Rytuał Przejścia. Całe miasto wyległo na ulicę, by przywitać powracających zwycięzców lub pożegnać tych, którym szczęście nie dopisało. Rytuał odbywał się po dziesięcioletnim, wyczerpującym treningu, podczas którego młodzi adepci sztuki łowieckiej
uczyli się posługiwania bronią, tropienia, rozpoznawania zwierzyny i jej zwyczajów. Uczyli się leczyć rany oraz trenowali swoje ciała, by były sprawne i silne. Sam rytuał był trudny i często kończył się śmiercią lub kalectwem egzaminowanego. Polowanie, bo tym właśnie był egzamin, odbywało się na kilku specjalnie do tego przystosowanych planetach poza układem Yautjalu. Co roku egzamin odbywał się w innych warunkach i z udziałem innej zwierzyny. Adepci nigdy nie wiedzieli, gdzie lecą ani z czym przyjdzie im walczyć. Każdy z nich sam musiał zmierzyć się ze swym przeznaczeniem i jakakolwiek pomoc czy ingerencja z zewnątrz, była zakazana.
Na każdej planecie wybudowano coś w rodzaju aren o powierzchni kilkudziesięciu hektarów, otoczonej wysokim murem i polem siłowym uniemożliwiającym ucieczkę ofiary bądź myśliwego. Często bowiem role się odwracały. Arena nie była niczym więcej jak rezerwatem z lasami, pustyniami, sawannami bądź górami. Do każdej areny przydzielony był jeden myśliwy i trzy lub cztery, w zależności od agresywności, ofiary. Polowanie trwało do momentu zabicia ostatniego zwierzęcia lub śmierci myśliwego. Każda walka była bacznie obserwowana przez Strażników Kodeksu i wszystkie odstępstwa od zasad czystej walki surowo karano. Młodzi Łowcy mieli do wyboru dwie z pośród różnorakiej broni białej. Nie wolno było używać broni palnej.
Po zakończeniu ostatniego polowania i przeanalizowaniu wszystkich nagrań Strażnicy dopuszczali bądź nie młodego adepta do Klanu Młodej Krwi. Uroczystość odbywała się już na Yautjalu w obecności Rady Starszych oraz rodzin. Młody Łowca otrzymywał specjalny znak rodowy, od tej pory mógł już sam decydować, gdzie chce polować, mógł przyłączyć się do dowolnej wyprawy, stawał się mężczyzną i, jeśli tylko rodzina wyraziła zgodę, mógł wziąć sobie kobietę. Lin-kar wraz z rodziną Sahin-de czekali na placu przed gmachem, w którym miała siedzibę Rada Starszych. Nagle ktoś chwycił ramię Lin-kara i mocno nim potrząsnął, to było yautjańskie przywitanie. Mężczyzna odwrócił się i zobaczył wyszczerzone zęby Mu-shena.
   - No proszę, nie sądziłem, że będzie mi dane jeszcze kiedyś oglądać twoją gębę - odezwał się Lin-kar.
   - A ja nie sądziłem, że będziesz miał odwagę zjawić się tu po tym, jak zdradziłeś swego brata.
  - Ja widzę to inaczej. Uratowałem was, ale ty chyba nadal wierzysz w jego idee. Byłeś jego wiernym psem, a mimo to nie stanąłeś w jego obronie.
   - Sprawa wymagała ofiar. Poza tym nie masz o niczym pojęcia. To po co tu przyjechałeś? - zmienił temat Mu-shen. - Bo chyba nie w poszukiwaniu żony? W końcu jesteś kastratem, czyż nie?
Lin-kar zacisnął tylko pięści, miał ochotę zetrzeć ten głupi uśmiech z gęby Radnego, ale powstrzymał się.
   - Czekaj, czekaj zgwałciłeś chyba żonę swojego brata i kobiety postanowiły, że tak będzie bezpieczniej. Powiedz, jak to jest, gdy ci nie staje? - Po tych słowach Mu-shen odwrócił się i odszedł, zanosząc się śmiechem.
   - Nie przejmuj się - próbował uspokoić przyjaciela Sahin-de. - Połowa najlepszych Łowców jest wykastrowana.
   - Nie tym się przejmuję - powiedział Lin-kar, a jego myśli płynęły przez kosmos do małej błękitnej planety, na której zostawił syna.

*

   - Pompuj!
   - Przecież pompuję!
   - Za słabo, urwie żyłkę!
  - Cholera, nie mam tyle siły co ty! - Twarz Markusa była aż czerwona z wysiłku, już od godziny holował swoją zdobycz, a zanosiło się na to, że to jeszcze nie koniec.
  - Mówiłem, żeby zapolować z harpunem.
  - Ty byś tylko zabijał. Chcę ją potem wypuścić. Kurwa! Zerwała się... - zmęczony chłopak opadł bezwładnie na krzesełko za nim. Nan-ku w milczeniu wpatrywał się w wodę, gdzie jeszcze przed chwilą widać było ogromną płetwę grzbietową żaglicy.
   - Była spora - stwierdził Markus, odpinając uprząż, o którą opierało się wędkę, by odciążyć trochę ręce i kręgosłup. - Ręce mi drżą.
  - To z wysiłku.
  - Wiem. Chcesz piwa? - zapytał młody Weyland, schodząc pod pokład. - Ja się napiję, zasłużyłem. Wyobraź sobie, że dziadek zmusza mnie do pracy w tej swojej firmie. Wymyślił sobie, że mam nią zarządzać. Ja?! Przecież ja nie mam do tego... kwalifikacji, tak to się chyba nazywa. Musiałem zmienić kierunek studiów. - Podał przyjacielowi schłodzoną puszkę z napojem, mimo że nie uzyskał odpowiedzi.
  - Wiesz, że szczury po nich sikają? - zapytał Nan-ku z wyjątkową powagą.
Markus zdębiał.
  - Po czym? - zapytał, kompletnie nie mając pojęcia, o czym mówi jego przyjaciel.
  - Po puszkach.
Markus roześmiał się na cały głos.
  - Potrafisz mnie rozwalić tymi swoimi nowinkami. Mogą się nawet na nie spuszczać, mam to gdzieś. - Usiadł obok przyjaciela i wystawił twarz do słońca. Siedzieli, milcząc. Markus po nowince, którą poczęstował go jego yautjański przyjaciel, stracił ochotę na rozmowę, usadowił się wygodniej na leżaku, upił łyk piwa, by udowodnić, że nie przejmuje się moczem szczurów na puszce i przymknąwszy oczy, zasnął.
Obudził go dźwięk syreny, poderwał się na równe nogi, obok przepływał właśnie duży jacht, musiała odbywać się na nim jakaś impreza, bo muzyka grała bardzo głośno, a na pokładzie było pełno tańczących, śmiejących się i rozmawiających ludzi.
  - Hej! - krzyczeli do niego pasażerowie statku. - Zapraszamy na imprezę! - Wymachiwali rękami, wyglądało, że są już nieźle wstawieni.
Markus rozejrzał się po pokładzie, nigdzie nie było Nan-ku.
  - Chodź do nas - krzyknęła jedna z dziewczyn i zdjąwszy stanik, rzuciła nim w Markusa. Stojące obok niej młode kobiety, poszły w jej ślady. Na przystojnego chłopaka posypał się stanikowy deszcz. Markus począł już rozważać, jak wspiąć się na wysoką burtę jachtu.
  - Nawet o tym nie myśl - usłyszał obok siebie głos Nan-ku. - Każ im płynąć dalej.
Markus ze smutkiem przyglądał się okrągłym piersiom o różnych odcieniach opalenizny, ale odkrzyknął, żeby płynęli dalej. Gdy jacht się oddalał przeczytał jeszcze jego nazwę "Midwey".
  - Słyszałem o tym statku, za grosze możesz kupić bilet i imprezować bez zobowiązań przez pięć dni rejsu. Właścicielem jest Hirotaro Yutani, mój dziadek nie cierpi jego matki, mówi, że to najgorsza żmija biznesu.
Gdy statek się oddalił, obok człowieka w elektrycznych rozbłyskach począł pojawiać się ponad dwumetrowy kosmita. Markus zerknął na jego twarz, ukryta była pod maską.
 - Jest coś, co interesuje cię poza cyckami? - zapytał Nan-ku, zdejmując ją.
 - Tak, ale cycki są fajne. Wiedziałbyś, gdybyś porzucił swój celibat.
 - Może porzuciłem  - odparł Yautjańczyk i usiadł za sterem.


     Wydarzenia na niewielkim jachcie Markusa obserwował przez lornetkę Hirotaro Yutani, mężczyzna dobiegał już trzydziestki, ale interesowały go tylko kobiety i dobra zabawa. Gdy obok człowieka pojawiła się druga postać, Hirotaro odstawił lornetkę, wypił swojego drinka do końca, a potem zwymiotował do wody, przechylając się przez burtę.


      Był środek nocy, Markus i Nan-ku dopływali właśnie do wyspy, na której mieszkał Yautjańczyk. Spędzili ze sobą cały dzień, mieli wiele wspólnych tematów i czas mijał im szybko. Marcus sterował łodzią, wprawnie prowadząc ją wzdłuż rafy znajdującej się wokół wyspy; by przycumować musieli opłynąć niewielki cypel i wpłynąć do zatoczki. Gdy wypłynęli zza przylądka, ujrzeli ten sam jacht, co w południe, cumował w pobliżu wyspy.
  - Nie wierzę - przemówił Nan-ku, wpatrując się w czerń nocy. Markus próbował dojrzeć to, co przyjaciel, ale miał znacznie gorszy wzrok.
  - Może tylko zacumowali?
 - I zleźli na ląd. Nie widzisz pontonów przy molu? - Markus wytężył wzrok. Faktycznie, dwa pontony z silnikami bujały się lekko na falach.
  - Mam nadzieję, że zamknąłeś drzwi, jak cię prosiłem?  - W głosie Nan-ku słychać było nadzieję.
  - Nie pamiętam. Przepraszam! Poganiałeś mnie, nie wiem, czy zamknąłem drzwi. Nan-ku?... - Markus próbował się tłumaczyć, ale widział, że przyjaciel jest zły.
  - Przybijaj szybciej! Pauk! Ojciec mnie zabije. - Nan-ku nie czekał, aż Markus opuści kotwicę, wyskoczył z łodzi i wpław dopłynął do brzegu. Młody Weylad mógł tylko patrzeć, jak jego przyjaciel, wychodzi na ląd i biegnie w kierunku domu. Markus miał wyrzuty sumienia, nie chciał się przyznać, ale był pewien, że zostawił drzwi otwarte, a miał tylko pociągnąć za klamkę, resztę zrobiłby komputer. Jasnowłosy chłopak zabezpieczył łódź i pognał śladem przyjaciela. Odgłosy, które docierały aż tutaj, nie wróżyły niczego dobrego. Markus zatrzymał się dopiero, gdy zza zakrętu wyłonił się oświetlony jak choinka dom Nan-ku.
 - Kurwa - zaklął chłopak. Coś szarpnęło go mocno i pociągnęło w krzaki.
 - Czy Ziemianie nie mają poszanowania dla cudzej własności? - zapytał go Nan-ku, wyglądając zza zarośli i przyglądając się ludziom plączącym się wokół domu.
  - Jeśli są w takim stanie jak oni, to nie szanują niczego ani nikogo.
  - Wiesz, co będzie, jeśli mój ojciec się o tym dowie?
  - Nie i chyba nie chcę wiedzieć.
Nan-ku spojrzał na przyjaciela.
  - Nie chcesz - potwierdził. - Muszę się ich jakoś pozbyć.
  - Co? Ty? Lepiej ja tam pójdę i poszukam Hirotaro. Spróbuję go przekonać, żeby popłynęli gdzie indziej. - Markus pewnym krokiem wyszedł na otwarty teren i wmieszał się między ludzi. Nan-ku usiadł pod drzewem, naciągnął mokry kaptur na głowę i czekał, miał nadzieję, że przyjaciel szybko wróci. Ale Markus nie wracał, Nan-ku znał jego zamiłowanie do zabawy, alkoholu i kobiet, zaczął się więc obawiać, że któraś z podchmielonych panien skutecznie zawróciła mu w głowie. Wściekły podniósł się z miejsca, nie mógł tu przecież tak siedzieć, postanowił dostać się na "Midwey" i zmusić jej kapitana, by użył sygnału syreny do oznajmienia wszystkim, że odpływa. Plan wydawał się dobry. Idąc ścieżką  przez rzadki las porastający skalną wyspę, trafił na grupkę roześmianych ludzi. Trzy dziewczęta i jeden młody mężczyzna ledwo trzymali się na nogach, gdy zobaczyli wysoką postać ubraną w dżinsy i bluzę z kapturem uznali, że to ktoś z ich statku.
  - Hej! Rosły chłopcze! - zawołała jedna z dziewczyn. - Masz może ogień.
Nan-ku nawet się nie zatrzymał, wyminął grupkę i poszedł dalej.
  - Głuchy jesteś! - krzyknął za nim mężczyzna. - Panna zapytała, czy masz ogień. Kultura wymagałby odpowiedzieć damie.
Nan-ku zatrzymał się, poszedłby dalej, gdyby człowiek nie wspomniał o kulturze.
  - Ej, wielkoludzie, nie bądź taki, nie mamy czym odpalić skręta - prosiła go ta sama dziewczyna.
Yautjańczyk zdjął maskę i przetarł oczy, nie czuł się dobrze, od jakiegoś czasu bolała go głowa.
  - Zostaw tego sztywniaka - zniechęcał ją mężczyzna. Młoda kobieta podeszła do stojącego do nich tyłem Yautjańczyka i położyła mu dłoń na plecach.
  - Chodź, zabawimy się, chyba lubisz dobrą zabawę.
  - O tak, bardzo lubimy dobrą zabawę, ale trochę inną niż wy - odparł Yautja.

      Nan-ku ocknął się w swoim pokoju, leżał na wznak na plecach, było całkiem ciemno. Spojrzał na zegarek, elektronicznie wyświetlane cyferki wskazywały dziesiątą. Rano czy wieczór, tego nie potrafił określić. Dotknął panela, na którym pojawiły się zaraz informacje dotyczące daty, godziny oraz pogody na zewnątrz. Było rano, więc czemu jest tak ciemno? Chłopak podszedł do okna i otworzył je bez problemu. Wyciągnął dłoń przed siebie, namacał metalowy ekran osłaniający. Ktoś uruchomił system antywłamaniowy, uniemożliwiał on wejście lub wyjście nieproszonych gości. Zabezpieczenie mógł aktywować tylko on lub jego ojciec. Młody Yautjańczyk wpisał polecenie i w każdym pomieszczeniu otworzyły się rolety zabezpieczające nie tylko okna, lecz drzwi również. Ekrany wykonane z lekkiego nieznanego na ziemi metalu były nie do sforsowania, po opuszczeniu ich, dom zamieniał się w istną fortecę.
Dzienne światło wypełniło pokój, w domu panowała kompletna cisza. Nan-ku potarł dłońmi skronie, głowa dziwnie go bolała, przez co nie bardzo mógł dojść do siebie. Usiadł na łóżku i wtedy spostrzegł, że na rękach i ubraniu ma dziwne brunatne plamy.
    - Co to jest? - burknął. Miał już pewne podejrzenie, ale nie chciał dopuścić tej myśli do siebie.
Przechylił głowę do tyłu, aż coś chrupnęło mu w karku. Światło raziło w oczy. Wstał, podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł na korytarz. Tam spostrzegł, że ściany i podłoga umorusane były tymi samymi plamami co jego ubranie. Pomału, krok po kroku, schodził po schodach, wszędzie bajzel, puszki po piwie, prezerwatywy, ludzka dłoń.
   - Co jest? - wyrwało mu się z gardła. - Jaja sobie ze mnie robicie!?
Podniósł ją, lecz po chwili odrzucił z obrzydzeniem, była prawdziwa. Jego serce przyśpieszyło, wyjrzał zza muru i schował się z powrotem. Odetchnął głęboko i wyszedł. W holu, kuchni, łazience i w salonie, wszędzie leżały zmasakrowane ludzkie ciała. Wyglądało to tak jakby do zamkniętego pomieszczenia pełnego ludzi ktoś wrzucił granat.
Zrobiło mu się słabo. Wnętrzności walały się po podłodze, a większość ciał nie miało głów. Nan-ku wszedł do salonu i zrozumiał, dlaczego tak było. Na stole równo poukładane leżały ludzkie czaszki. Zbroczone krwią, z resztkami włosów i tego co w środku, stanowiły budulec makabrycznego ołtarzyka.
Yautjańczyk podszedł do drzwi prowadzących na taras i otworzył je na całą szerokość, smród jaki panował wewnątrz sprawił, iż zabrakło mu tchu. Oddychał szybko, nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. To jakiś koszmar, sen szaleńca. A może tylko głupi dowcip Markusa? Pomyślał z nadzieją. Wtem usłyszał ciche szuranie, podążył za odgłosem i w kącie za fotelem odnalazł ukrytego przyjaciela. Ten na jego widok dostał jakiegoś ataku: trząsł się, stukał głową w ścianę i bełkotał nieprzytomnie.
   - Markus, nie bój się, to ja... Nan-ku - próbował uspokoić przyjaciela pewny tego, że go nie poznał. - Już dobrze możesz wyjść, jesteś bezpieczny. - Wyciągnął dłoń w kierunku człowieka i dotknął go delikatnie. Ten jak oparzony, począł krzyczeć, kopać nogami i wymachiwać rękami. Nan-ku złapał go za koszulę, poderwał do góry i spoliczkował go. Markus natychmiast się uspokoił, zamrugał dwa razy i skupił się na twarzy przyjaciela.
   - Markus, co tu się stało, do cholery? - zapytał Yautjańczyk, starając się zachować spokój na widok posikanych spodni przyjaciela.
   - Wszyscy nie żyją - stwierdził bełkotliwie Markus.
   - To widzę, pauk. Ale jak to się stało? Kto ich tak zaszlachtował? Markus, skup się! - Kolejny policzek przywrócił odpływającą świadomość chłopaka.
   - T...to, t... to - bełkotał.
Następny cios przyszedł, z drugiej strony.
   - C'jit, wyduś to wreszcie z siebie! - Nan-ku trzepał chłopakiem energicznie, któremu od tego głowa bujała się na boki, jakby była umieszczona na sprężynie.
   - Ja pierdole, Markus, kto ich zabił?
   - Ty, ty, ty! - wrzeszczał blondyn.
   - Co ty, ty, ty?! - wrzeszczał Nan-ku.
   - Ty ich zabiłeś! Wszystkich! Jednego po drugim, nie mieli żadnych szans, nie mieli jak uciec! Ty ich zabiłeś! Czym ty, kurwa, jesteś? - Rozpłakał się na dobre Markus.

Nan-ku nie mógł uwierzyć w słowa przyjaciela, on miałby to zrobić? On miałby zabić tych wszystkich ludzi? Ale czemu? Nie, to niemożliwe. Niczego nie pamiętał.
    - Zaczęło się od tego - kontynuował Markus, pociągając nosem -że wysadziłeś ich jacht, ogień był taki wielki. Staliśmy na zewnątrz i patrzyliśmy na niego. Pomyślałem sobie, że to nie mogłeś zrobić ty, że... A potem w naszą stronę po ziemi poturlała się, jak piłka, ludzka głowa, potem jeszcze jedna i jeszcze jedna. Wszyscy stali w milczeniu i przyglądali się im jakby nie docierało do nich, że są prawdziwe. Potem ty wyszedłeś z lasu, w dłoniach niosłeś jeszcze jedną głowę, jakaś laska krzyknęła imię "Monika", chyba znała tę dziewczynę, a ty rzuciłeś głowę w  jej stronę, a potem... - Rozpłakał się. - Potem podszedłeś do najbliżej stojącej osoby i oderwałeś jej głowę, jakbyś zrywał jakiś owoc. - Markus zamilkł, pociągał tylko nosem i cicho płakał. Nan-ku czuł się jakby płynął, jakby nie miał władzy nad ciałem, jakby jego mózg i oczy same unosiły się nad ziemią, z trudem przełykał ślinę.
    Pomógł przyjacielowi wstać, a potem zaprowadził go na jego łódź. Na niej też były ślady walki, widać ktoś chciał z niej skorzystać. Nan-ku bał się, że jeżeli zostaną razem chociaż chwilę dłużej, może znowu dostać szału i zabić Markusa. Przyglądał się odpływającemu przyjacielowi, przez myśl przeszło mu, że nie powinien go wypuścić, że ten człowiek powinien podzielić los pozostałych. Odepchnął od siebie wizję szlachtowanego Markusa i poszedł przyjrzeć się zatopionym pontonom i wrakowi Midwey, wiedział, że nikt nie miał szans się stąd wydostać.



------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ze słownika brzydkich wyrazów Yautja
- Pauk - kurwa
- Pauk'de - pieprzyć, pieprzę cię
- Cji't - cholera, niech cię szlak
- H'chak - litość, litości

3 komentarze:

  1. Z cyklu - komentarze stałego czytelnika ;)

    Jak szybko nowa notka. Super ;) Co do rozdziału... Lin-kar mnie coraz bardziej intryguje, oj ciekawe, ciekawe...
    Marcus mnie miażdży swoją głupotą. Normalnie jakiś sobowtór mojego durnego kuzyna xD

    Jak zwykle zafundowałaś mi wielką dawkę śmiechoterapii - "Lin-kar zmierzył przyjaciela wzrokiem i ocenił, że ten niewiele się zmienił. Wciąż miał taką samą paskudną gębę jak kiedyś, o czym nie omieszkał poinformować przyjaciela." normalnie kocham.
    Plus cudowne metafory w stylu "Fale znosiły go prosto na małą skalną wyspę, trwającą pośrodku oceanu jak krowia kupa na łące." - zdechłam :D

    No i czym mnie do reszty zmiażdżyłaś - nigdy nie podawać Predatorowi pigułki gwałtu bo zamiast orgii wywoła się krwawą jatkę ;) Jaka szkoda... :)


    Teraz poza tematem rozdziału.
    Wiem - ten szablon jest śliczny.
    Co do listy zamiast archiwum to wybierz zakładkę "układ" (tam gdzie się również dodaje gadżety) i przy kafelku "archiwum" wystarczy kliknąć "edytuj" - wyskoczy okienko i tam możesz sobie wszystko poustawiać jak trzeba ;)
    Boże ile ja rozkminiałam blogspota i nadal nie umiem z nim zrobić nic bardziej twórczego... :(

    Druga sprawa na marginesie. Trochę Ci zareklamowałam bloga, bo moi panowie (od wspólnego fioła) coś ostatnio znudzeni to postanowiłam podrzucić im coś do czytania... A Ciebie "uszczęśliwić" bardzo upierdliwymi czytelnikami. ;D

    No to tyle. Życzę dużo weny i czekam na dalszy ciąg ;)
    Pozdrawiam.


    ps. Stworzonko, które zmasakrowało kota mnie szalenie zaciekawiło ;>

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj, dziękuję. :D
    Już szoruję wprowadzać tę małą zmianę w życie. Przyznam, że na początku możliwości tej platformy po prostu mnie rozwaliły. Nie jestem jakimś szczególnym specem komputerowym - ot, podstawowa wiedza - a grzebanie się w tych wszystkich ustawieniach zawsze udowadnia mi, że muszę się jeszcze wiele nauczyć.
    Wiedziałam, to znaczy miałam nadzieję, że jak wspomnę o tym malutkim problemie, to mnie wspomożesz. Dzięki.
    Dziękuję też za reklamę, upierdliwych czytających i komentujących nigdy dosyć. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hah, to dokładnie tak jak ja. Normalnie wyższa szkoła jazdy. Pamiętam jak cały dzień spędziłam na rozkminianiu co do czego i jak ;)
    Zawsze chętnie pomogę.
    No wiadomo, że nigdy dość ^^

    OdpowiedzUsuń